Zwiedzanie miejscowości Wiżajny zaczynamy klasycznie - od sklepu. Niestety w dużej części Polski poznikały małe, wiejskie sklepiki, a przynajmniej przemianowały się na ABC, Groszki, Żabki, Małpki czy inne sieciówki. Zwykle łączy się to z pomalowaniem ich w jaskrawe barwy, oblepieniem szczelnie szyb reklamami, powieszeniem bilbordów z kiełbasą z kartonu za 3.99 i wybetonowaniem terenu wokół. Tu też mamy taki przykład ewolucji wiejskiego sklepiku…
Acz niektóre aspekty sympatyczności pozostały - są ławeczki dla odpoczynku i spożywania czy np. sprzedawczyni robi mi herbatę :) Ech… Lubię wino, lubię kwas chlebowy - ale jednak to herbata będzie miała u mnie zawsze pierwsze miejsce w rankingu ulubionych napojów!
Skrzyżowanie jabłonki z kosodrzewiną??
W miejscowości napotykamy dwa miejsca, które są dla mnie pewnym zgrzytem. Jedno to dąb. “Dąb Pamięci” - mający na celu uhonorować jakiegoś znanego żołnierza poległego w Katyniu. “Katyń - ocalić od zapomnienia”. Wszystko ładnie pięknie - tylko sadzonka chyba uschła… Chyba nie taka miała być wymowa pomnika? Że jednak się nie udało - ocalić od zapomnienia? A i słupek graniczny to nie wiem czemu tu postawili?
A drugie to boczna szutrowa droga.. Taka z gatunku mało ruchliwych i donikąd. Ale chodniczek wyrąbali! Pewnie była dotacja to kasę trzeba było wsadzić, w błoto nie w błoto, ale skoro dali?
Chodniczek prowadzi nad jezioro, gdzie postanowiliśmy szukać miejsca na biwak. Wiejska plaża jest z gatunku tych zagospodarowanych - dużo wiat, w tym jedna super fajna - jak wigwam! I to z kominkiem.
Jest również malownicza chatka, ale niestety zamknięta. Oczywiście za klamkę ciągnę - acz tylko przedwczoraj drzwi okazały się łaskawe dla bub! ;)
Wieczór póki co jest jeszcze w miarę pogodny...
Dwa i pół namiotu nad jeziorem Wiżajny!
Wieczór spędzamy przy kominku. Ciepło i zapach wędzonki roznosi się po okolicy. Oczy się kleją, zwłaszcza mi - po ostatniej nieprzespanej nocy, ale siła przyciągania kominka w połączeniu z ciekawymi pogaduszkami - jest ogromna!
W nocy niebo się zaciąga i zaczyna nieco siąpić. Deszcz jest z gatunku marznących, nad ranem zamienia się w szron. Noc jest jeszcze zimniejsza od poprzedniej, więc spędzam ją w sposób zróżnicowany - podejmując różne, mniej lub bardziej desperackie próby rozgrzania się. Na czarną godzinę miałam zakamuflowaną piersiówkę. Zawsze taką zabieram - jakiegoś koniaku czy whisky - specjalnie wybieram coś, co jest mocne, a nie cierpię tego w smaku. Coby mi nie przyszło do głowy wypić dla przyjemności ;) Teraz ta "czarna godzina" zdecydowanie nadeszła. Wypijam. Nie pomaga :( Zamarzam nadal. Wyciągam palnik z plecaka. Gotuję wodę. Próbuję pić wrzątek, ale głównym zyskiem jest poparzenie gęby. Wypijam z litr. Nie pomaga. Robie sobie więc kilka przebieżek. Biegam na plażę i z powrotem. Robię przysiady. Zawijam się w dwie folie NRC. Nie pomaga. Wpadam na kolejny pomysł. Idę na wyprawę do śmietnika. Wygrzebuje trzy butelki. Cuchną nieco jakimś zjełczałym olejem, ale to nieistotny szczegół. Gotuję kolejne porcje wrzątku. Nalewam w butelki. Robię sobie z nich termofory. Obkładam się nimi w śpiworze. Nieco pomaga. Zasypiam. Może na pół godziny? Może na godzinę? Po takim czasie woda w butelkach wystyga. Budzę się. Zamarzam. Czynności i aktywności zatem do powtórki ;) Tzn. bez piersiówki - bo tej już nie mam. Picie wrzątku, bieg na plażę, 50 przysiadów, woda do “termoforów”. Zaraz mi się skończy gaz… Zimno jest namacalne… Wieje.. Mżawka zamarza mi na gębie. Chowam się w wiacie. Tam wieje bardziej niż gdzie indziej. W kiblu też wieje. Włażę do śpiwora z ponownie nagrzanymi termoforami. Niestety jedna z wyciągniętych ze śmietnika butelek zaczyna przeciekać.. Budzę się i mam całe mokre spodnie.. Przebieram spodnie.. Te wieszam w wiacie… Może wyschną na wietrze? A może jednak zamarzną do rana? Chyba raczej nikt ich nie zajuma, chyba nie przedstawiają specjalnej wartości… W namiocie i tak nie mam gdzie ich położyć... Rajstopy mam niestety tyko jedne, więc próbuje je osuszyć srajtaśmą… Zapasowe spodnie są dużo cieńsze.. Pizga w nich jeszcze bardziej… A może to kwesta mokrych rajstop? ;) I jak zwykle w takich momentach zaczyna mnie boleć gardło... I prawe ucho.. Jak to jest - że nigdy nie lewe? ;)
Naprawdę zaczynam rozważać czy nie spakować plecaka i nie pójść do miejscowości. Może będę pukać po obejściach? Może ktoś mnie wpuści do domu? Może chociaż do piwnicy? Jest trzecia w nocy… Chyba trochę słabo… Przed nami zostało jeszcze kilka dni wyjazdu.. Myśl o tym, że kolejne noce będą wyglądać podobnie - nie napawa optymizmem.. Przecież ja tu przyjechałam dla przyjemności! I zawsze było tak fajnie! Ciepłe, majowe, pachnące noce.. Przepełnione śpiewem ptaków, zapachem igliwia.. Fakt.. w tym roku nie mogliśmy się dogadać odnośnie terminu i pojechaliśmy około półtora tygodnia wcześniej… I padło na tzw. “zimnych ogrodników”. Wiem, że sporo ludzi się śmieje z takich porzekadeł, ludowych mądrości i babcinych strachów… Ale coś kurde w tym jest… w takich ludowych doświadczeniach pokoleń… I można w to wierzyć lub nie - ale już któryś raz wychodzi, że w “ogrodników” pizga… Łażąc w kółko po okolicy dochodzę do pewnym wniosków i postanowień. Mam cztery wyjścia:
a) odłączyć się od ekipy i wrócić do domu
b) odłączyć się od ekipy, pojechać do jakiegoś miasta i kupić 10 kg ciepłych ubrań i kocy
c) odłączyć się od ekipy i zostać w pierwszym mijanym hotelu, bez względu na jego cenę i obrzydliwy wygląd
d) zaplanować jakiś CIEPŁY nocleg w okolicy i namówić na niego ekipę...
Miałam cała długą noc na przemyślenia, wiec stwierdziłam, że rozpocznę od wersji nr 4. A nuż się uda? Tylko czy ja ich namówię? Oni chyba są mniej ciepłolubni ode mnie… I teraz śpią jak niemowlęta… Zwykle, póki co, nie praktykowaliśmy na naszych wschodnich wyjazdach noclegów pod dachem (no chyba, że w miastach, w pierwszy lub ostatni dzień). Ale też póki co, nie mieliśmy nigdy przymrozków… Snuję więc plany namawiania ekipy… Pudla będę kusić prysznicem i zabytkami w miasteczku, eco bliskością klimatycznej knajpy (kiedyś byłam w takowej w Gołdapi).. A Grzesia czym? Coś muszę wymyślić! Może akurat jakiś mecz w telewizji będzie? ;)
Nad ranem piszę sms do toperza, żeby poszukał jakiś miejscówek w Gołdapi. Są jakieś kwatery pracownicze… O dziwo poszło dużo łatwiej niż przypuszczałam! Chłopaków nie trzeba długo namawiać! Mam wrażenie, że propozycja przypadła im do gustu. Zwłaszcza po sprawdzeniu prognoz pogody. Dziś ma cały dzień lać, a temperatura nawet w południe nie przekroczy 10 stopni. I kolejna noc ma być najzimniejsza… Zatem - ruszamy na podbój Gołdapi!
Z Wiżajn jedziemy PKSem. Mamy w planie odwiedzić trójstyk granic “Wisztyniec” koło wsi Bolcie.
Pogoda (jak widać na niebie i wyświetlaczu) nie rozpieszcza...
Rozważamy czy śniadania nie zjeść w parkingowym kiblu - jest to jedyne zaciszne miejsce…
Różne atrybuty graniczne stoją w jednym z mijanych ogródków ;)
A ów trójstyk jest kawałek dalej. Po zagospodarowaniu terenu widać, że zrobili tu z niego jedną z większych lokalnych atrakcji. Turysta to jednak niesamowity i zadziwiający gatunek - jedzie specjalnie X km, żeby zobaczyć słup ;)
Jest też kilka tablic, które w sposób słowny, a także obrazowy (może dla tych co czytać nie umieją?) informują, że granica to coś takiego, czego się nie przekracza. Są więc wyobrażone kółeczka, kreski, buciki, których celem jest antyzachęcanie do odwiedzania Obwodu Kaliningradzkiego tą drogą. A może głównym celem tych tablic jest jednak budzenie emocji, tajemniczości - podkreślanie wagi i wyjątkowości tego miejsca, w którym się znajdujemy? Że to jednak nie zwykły słup, ale taki wspaniały, wyjątkowy słup, którego nie wolno obejść dookoła? Bo inaczej jebutny mandat od polskiego pogranicznika i pałką w łeb od rosyjskiego? (tak nam przynajmniej mówił spotkany później patrol ;)
A w ogóle to gdzieś czytałam, że ponoć słupek nie jest wbity w miejscu prawdziwego trójstyku granic, tylko jest przesunięty kilka metrów dalej ;)
Śniadanie zjadamy w przydrożnej wiatce (po polskiej stronie - grzecznie wróciliśmy skąd przyszliśmy, choć nie powiem - kusiło ;) No ale cóż robić - skoro nocleg mamy już klepnięty w Gołdapi a nie w Gusiewie ;) Wiata stoi dokładnie na granicy województw!
Wiata nie jest zbyt zaciszna od wiatru, ale innej nie ma. A tu przynajmniej mamy daszek.
Grześ wyciąga naleweczkę. Dość nietypowy smak “na rodzynkach, wytrawna”. Rozgrzewa, nie powiem :)
Pod tą wiatą mamy też pierwsze spotkanie ze strażą graniczną. Przychodzi do nas babeczka, która chyba głównie sprawdza czy jesteśmy Polakami. Śmiejemy się, że widocznie z daleka eco wyglądał na pakistańskiego uchodźcę. Ale jako że odzywa się czystym (w miarę) polskim, więc uspokajamy babkę na tyle, że nawet nam nie sprawdza dokumentów, tylko życzy udanej wycieczki i się oddala.
Mijają nas niemieccy biwakowicze :) To sie nazywa “nieśpieszne wycieczki objazdowe”!! :) Fajna sprawa! :)
Niestety musimy opuścić suchą wiatkę. W zacinającym deszczu suniemy na pobliski przystanek PKSu.
Po drodze mijamy ruiny dawnego posterunku granicznego - jeszcze chyba z niemieckich czasów.
Humory w autobusie dopisują. W końcu suniemy w stronę miejsca gdzie będzie ciepło i sucho!
(zdjęcie z aparatu Pudelka)
cdn
Oj kusisz, aż się prosi, zwłaszcza domek z gankiem. :)
OdpowiedzUsuńszkoda tylko ze byl zamkniety :(
Usuńfajne,,,,
OdpowiedzUsuńdzieki! :)
UsuńMam nadzieję, że pole biwakowe w Wiżajnach nie mieści się już na dawnym kirkucie. Kiedyś tam było, a w podmurówkach okolicznych domów można było obejrzeć macewy:(
OdpowiedzUsuńTo pole jest przy tzw. plaży. Gdzie dokladnie byl ten kirkut? Ja kilkakrotnie widzialam z macew zrobione ogrodzenia albo np. chodniczek. Smutny widok... Szkoda ze nie wiedzialam to bym patrzyla po podmurowkach co starszych chałup!
UsuńSłupek graniczny na pomniku żołnierza stoi dlatego, że to był żołnierz Korpusu Ochrony Pogranicza. Taka symbolika, słupek w krainie słupków. Inna sprawa, że twórcom nieco to nie wyszło :(
OdpowiedzUsuńMoze taki byl zamysl?
UsuńPostawili ponieważ chcieli pokazać jak wygląda słupek graniczny? I gdzie nie łazić?
OdpowiedzUsuńNajdokladniej gdzie nie lazic to opisali na trostyku ;) Juz chyba bardziej sie nie dalo ;)
Usuń