Po dniu pełnym włóczęgi po ruinach poradzieckich baz, przemierzaniu lasów pełnych czarcich mioteł i zeszklonej, pohutniczej szlaki, na nocleg zatrzymujemy się nad wodami nieczynnych żwirowni koło Trzebienia. Znamy to miejsce już w wiosennego wypadu. Wieczory mijają więc na ogniskach, gotowaniu kolejnych czajników herbaty, kąpielach i patrzeniu w gwiazdy. Lub w chmury, bo ich, zwłaszcza w pierwszy dzień nie brakuje. Deszcz na biwaku to oczywiście rzecz mocno niepożądana, acz jest coś w tym, że pływanie w ulewę ma w sobie wyjątkową magię. Woda nabiera wtedy niesamowitego zapachu świeżości. Ponoć w burzę pływa się jeszcze klimatyczniej, ale na to póki co odwagi nie miałam ;)
Gdzieś w rejonie, na skraju pola uprawnego, namierzamy taki stary słupek.
Kolejnego dnia, wyprażeni słońcem wrzosowisk i utytłani w dziwnym piachu o aromacie bunkra, znów marzymy by zanurzyć się w zimne odmęty wyrobisk. Tym razem, dla odmiany, zajeżdżamy je od przeciwnej strony.
Nieopodal jest tu też cudna piaszczysta górka. Może nie tak imponująca jak ta z zachodniopomorskiego, może nie tak rozległa jak pobliska pustynia, ale połać wygrzanego piachu zawsze cieszy!
Dużo piachu, dużo wygłupów :)
Wjazd na górę jest, ale raczej nie dla nas ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz