W lipcu i sierpniu turystyczne wyjazdy na Ukrainę dochodziły do skutku. Wielu moich znajomych szczęśliwie wstrzeliło się czasowo i bez problemu zrealizowało swoje wakacyjne plany. Nasze mapy były więc już schowane do teczki i czekaliśmy jak na swoje. I jak się zapewne można domyśleć - wzięło się i zesrało… Jak to mówią: “tak dobrze żarło i zdechło”. Na tydzień przed naszym wyjazdem - zamknęli granice. Ponoć na miesiąc. Czyli dokładnie na tyle, ile było nam potrzebne… :( Zaś trzeba było na szybko kombinować plan B. I znów wyruszać gdzieś w Polskę…
Za cel obraliśmy sobie Hel. Mieliśmy tam kilka ciekawych namiarów, a i od wielu znajomych słyszeliśmy, że się tam nam spodoba. A droga na Hel długa, więc zapewne i po drodze różne przygody się przytrafią!
Ruszamy więc w dal w ostatni weekend sierpnia. Za oknami słoneczny dzionek, a my wciąż wierzymy, że letnia pogoda będzie nam cały czas towarzyszyć. Taaaa… ;)
Za Grabowem nad Prosną zjeżdżamy w boczne drogi.
W okolicy miejscowości Zamość jest sklepik o nazwie Geesek. To takie chyba nawiązywanie do tradycji? Acz tylko nazwą bo elewacją czy wystrojem to już chyba nie bardzo…
W miejscowości Kania napotykamy fajny, rzeźbiony krzyż. Zapewne dzieło jakiegoś lokalnego artysty. Ale wokół pusto więc nie ma kogo zapytać o szczegóły.
Gdzieś czytaliśmy, że pobliska wioska Raduchów jest opuszczona, więc nie omieszkamy podjechać się jej przyjrzeć dokładniej. Faktycznie jest kilka pustych domów, ale więcej zamieszkałych. Na dodatek w tym opuszczonym sektorze kłębi się masa ludzi. Wygląda na jakiś plener filmowy. Kilkanaście osób stoi przy płocie z wielkimi kamerami i potwornie drze japy. Wygląda na to, że wyniknęła między nimi jakaś niezgodność w temacie dalszego postępowania. Przy domach siedzi kolejna grupa, która najwyraźniej się nudzi. Nie wiem czy to niedoszli aktorzy tego spektaklu? Nie wysiadamy nawet z busia. Nie po to się jeździ w miejsca opuszczone aby przeciskać się przez tłum.
Z Raduchowa do Przystajni wiedzie most przez Prosnę. Taki na drewnianych przęsłach, który mi się kojarzy z mostami wąskotorówki na Polesiu.
Tabliczki brzmią zachęcająco! Wyraźnie napisali “zapraszamy bubę” :)
Tu i ówdzie wystają fragmenty świeżego drewna. Widać, że ktoś mostek podprawia, gdy jakiś kawałek się rozleci zupełnie.
Noclegu planujemy szukać nad zbiornikiem Jeziorsko. Najpierw zawijamy w okolice Dąbrowy Lubalskiej, gdzie brzegi jeziora są ocembrowane betonem.
Wszystko porastają łany jakiejś płożącej się rośliny o owockach przypominających mi dziką różę.
Teren rokuje biwakowo, ale jest wcześnie, więc sobie jeszcze pojeździmy po okolicy.
Wygląda na to, że rejon nie obfituje w zwierzynę łowną - lokalni myśliwi głównie polują na tablice ;)
Kolejny raz nad zbiornik zjeżdżamy w miejscowości Popów. Woda nie poraża tu czystością i nie zachęca do kąpieli, ale klimat jest fajny. Zbiornik huczy jak morze! Dziwne - wiatr nie jest duży, a fale są wysokie!
Zaschnięte na brzegu kałuże mają nieraz kolor niebieski.
A tu są tajemnicze kręgi! Ufo lądowalo?? :)
Przypada nam do gustu wielkie uschłe drzewo na piachu i ciekawe suchorośla, których jeden okaz w stanie dosyć zmaltretowanym, ale udało sie dowieźć do domu.
Wędrujemy sobie brzegiem.
Dalej klif rośnie i przywołuje wspomnienia znad limanu Dniestrowskiego, gdzie byliśmy rok temu.
Nad jednym z takich urwisk stajemy na noc.
W dole jest piaszczysto - gliniasta plaża, porosła gdzieniegdzie przeróżnym chabaziem.
Ognisko robimy w zaroślach, bo na odkrytym terenie zaczyna duć coraz mocniej.
Kabaczę wyżarło wszystkie marynowane grzyby!
Kawałek dalej, na samą plażę, zjeżdża kamper zrobiony na bazie terenówki. Zazdrościmy mu tych możliwości!
Słońce zachodzi malowniczo acz chmurzasto.
Wieczór jest pogodny i ciepły, acz po niebie tu i tam włóczą się czarne chmury. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, że to ostatni taki letni wieczór na bardzo długi czas…
W nocy przychodzi ulewa. Na tyle solidna, że po wyjściu do kibla musze wykręcać koszulkę, a na schodku w busiu gromadzi się chyba z 10 litrów wody. Tłumaczymy to sobie źle domkniętymi drzwiami i dużym przechyłem busia (a nie rozwaloną uszczelką) i staramy się bardzo w tą wersję wierzyć.
Rano na szczęście nie leje, tylko trochę mży. Siedzimy we mgłach.
Od nocnych deszczy niestety rozmiękła droga. A żeby stąd wyjechać trzeba pokonać górkę z koleinami i kałużami.
No i busio się ryje… Bardzo nam się nie podoba jak przy próbach podjazdu raz po raz zarzuca mu kuper w stronę tego malowniczego klifu, który wczoraj oglądaliśmy z dołu. Już nawet przednie koła się zaryły…
Bez traktora ze wsi się nie obejdzie… Ale czekaj! Mamy trapy! Wozmy je chyba od 3 lat, od kiedy ich poprzednicy (dwie drewniane dechy od Ziuty) skończyły jako podpora do regału. Wyciągamy więc czyściutkie i pachnące nowością trapy z worka owiniętego w kocyk. Podkładamy.
Po trapie busio jedzie, a jakże. Ale trap się szybko kończy i jest wyrzucany z impetem do tyłu przez koła, które ponownie grzęzną. Powierzchnia jest tu jakąś straszną gliną, która lepi się do wszystkiego wokół. Trapy więc trzeba co chwilę przekładać. Każdy z nich, oblepiony gliną waży chyba z 20 kg! Ratunku! Ja tego podnieść nie mogę, a co dopiero ułożyć precyzyjnie pod busiowym brzuszkiem. Wycie busia, który ustawia się na drodze coraz bardziej poprzecznie, zwraca uwagę gościa z kampera. Przychodzi nam pomóc. Gdyby nie jego pomoc - to chyba by się nie udało.. Bo to on służy nam radami co i jak, no i pomaga przenosić te cholerne trapy, które coraz bardziej przypominają kule z błota! I jakoś, metr po metrze, udaje się wyjechać na górkę i nie zlecieć z urwiska. Ucinamy sobie jeszcze miła pogawędkę o podróżach, przezmorskich promach i planach na przyszłość. Gdy może znów będzie normalnie, wyjazd za granice nie będzie wyczynem, a miłośnicy wschodu nie będą się spotykać w błotach pod Łodzią ;)
I już wydaje się, że wszystko za nami. Busio na górce.. Wszyscy cieszą gęby!
Tylko... przed nami na drodze leżą dwie góry gliny, po 30 kg każda… Tak.. To nasze trapy, które teraz trzeba włożyć do busia, w miejsce gdzie potem chcemy spać… Więc skrobiemy to patykiem przez godzinę, a potem płuczemy w jeziorze. I znów skrobiemy.
Glina nie wiedzieć czemu zdecydowanie woli się lepić do plastiku niż do patyka. Czystości nie osiągamy, ale utratę ¾ ciężaru już na szczęście tak. I te moje 150 litrowe worki w końcu na coś się przydały! A toperz się ze mnie śmiał: “Nie, buba, zwłok nie planujemy wozić w busiu”.
Jedziemy jeszcze w okolice zapory Jeziorska. I znów płyty doprowadzają w ciekawe miejsce - betonowy placyk nad jazo - wodospadem. Kamienie są ujęte w kratownicę a okolice wypełnia huk wody. Kabak zachwycony. Siedzimy więc i gapimy się w wodospad dłużej niż planowaliśmy!
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz