Na obrzeżach wsi podchodzimy do ceglanych budynków. Również takowe majaczą na horyzoncie.
Jeden z nich to dawna stacyjka, malowniczo wklinowana pomiędzy zarośnięte wysoką trawą torowisko i drogę, której pokrycie stanowi mieszanina piachu i kocich łbów.
W dali widać wiadukt.
Obczajka jakby tu wejść do budynku (zdjęcie zrobione przez Pudla)
Okazuje się, że jedyną opcją jest "lisia jama" - piwniczny zsyp węgla.
Chociaż "zejść" to nie jest dokładne określenie - raczej zjechać z resztkami węgla w dosyć niekontrolowany sposób ;) Przez chwilę są obawy, że zwiedzimy tylko piwnicę, ale hurra! jest przejście i dalej!
Budynek opustoszał jakoś po 2016 roku - na ścianie wisi kalendarz. Wygląda na to, że jak przejeżdżalismy tu niedaleko z półtoramiesięcznym kabaczkiem - to jeszcze zasiedlali go ostatni lokatorzy.
Rolka paragonu znaleziona gdzieś na stole była z 2014.
Z wyposażenia zostały piece kaflowe w różnych stadiach zachowania, bardzo przestronny kibel, różaniec, kasa fiskalna i wizytówki serwisów samochodowych. Dachy jak widać już ciekną...
(zdjęcie Chrisa)
Przychodzi też czas zajrzeć na strych. Całkiem niezłe miejsce na nocleg by tu było!
Na poddaszu odnaleźliśmy też ślady po zamieszkałych tu niegdyś dzieciach - zabawki, książki ze szkolnej biblioteki.
oraz ślady po innych mieszkańcach, którzy też już opuscili ten lokal.
Urzekł mnie ten ręczny opis! :)
W piwnicy są przetwory, a mnie zaraz staje przed oczami Dubnica i nasza wędrówka wzdłuż granic z roku 2012 roku. Drewniany domek i babuszkowe słoiki, które ochoczo degustowaliśmy. Najlepsze wtedy były kompoty wiśniowe, bo ogórki były już nieco przekiszone. Tutaj jakoś wstrzymaliśmy się od konsumpcji. Może dlatego, że niedawno było śniadanie? I jak widać nie jedna Ziuta wpadła, aby ogóry kisić w plastikowych butlach!
Mój problem z tym miejscem pojawia się, gdy trzeba wyjść. Okienko piwniczne ma niewielki wlot, za którym jest od razu ocembrowanie. "Parapet" jest bardzo szeroki i co gorsza skośny. Podejmuje kilka prób i dociera do mnie, że nie wylezę... Nie ma szans wygiąć się w ten sposób i jednocześnie przesuwać do góry po śliskich cegłach. Na szczęście nie jestem sama. Chrisowi udaje się jakoś mnie podsadzić i wypchać do góry. Ufff! Z solidnie obdrachanymi łokciami, ale udaje się opuścić węglową jamę i ujrzeć słoneczny świat! :) Gdzieś w oddali widać już przygotowania do zimy ;)
Resztki starego wiaduktu.
Przystanek PKS udekorowany lokalną twórczością ludową.
Kolejnym etapem zwiedzania Parcza jest sklep, gdzie spędzamy całkiem porządną chwilę czasu.
Pudel chyba właśnie wskazuje miejsce przeznaczenia.
Pierwsze piwo pijemy przy bocznej drodze.
Obok umajonej kapliczki.
Drugie w zaułku biesiadnym (wcześniej go nie namierzyliśmy)
Urokliwe, zaciszne i praktycznie wyposażone miejsce :)
Fotka pt: "bohater drugiego planu" :P (z aparatu Pudla)
Potem walimy już na Wilczy Szaniec. Byłam już tutaj w 2015 roku, ale wtedy odwiedziliśmy tylko muzeum. Nie wiedziałam wtedy, że obejmuje ono jedynie niewielką część betonu zalegającego w okolicznych lasach. Dziś skupiamy się na dzikich fragmentach utopionych w chaszczu.
Ciekawe fragmenty okiennych okuć.
Sporo tutejszych bunkrów jest wysadzona i wygląda przez to jak skalne miasto. Zwłaszcza poprzerastana drzewami i pod grubym kożuchem mchu.
Tylko zawiera trochę więcej żelaznych prętów niż naturalna skała ;)
Podobieństwo do naturalnych skał czy jaskiń potęguje fakt występowania ładnych nacieków.
Tańczące budynki są wśród nas!
Grunt to malunek dobrze dobrany do okoliczności :)
Tak chyba musiały wyglądać popularne w latach 90-tych objawienia na ścianach kamienic, kominach i szybach!
A tu jakiś olbrzym bawił się klockami Lego!
Na dach jednego z budynków prowadzą całkiem solidne klamry!
(zdjęcie Chrisa)
A na górze można się poczuć jak na Grani Konczeto!
Mają tu prawdziwe kaniony!
Domeczek o spadzistym dachu.
A tak w ogóle to wleźliśmy tu na górę, żeby się napić piwa w miłych okolicznościach!
Ściemnia się mocno. W oddali mruczy burza. Ostatecznie nam nie dolewa - chmury i grzmoty tworzą tylko fajny, mroczny klimacik, zdecydowanie pasujący do tego miejsca.
Ale czas ruszać dalej. Jeden z mijanych parków rozrywki oferuje atrakcje dla całej rodziny. Można np. spędzić czas w ogrodach Hitlera. Strach się bać co to za gwóźdź programu!
Jakoś wyjątkowo rozwaliła nas owa opcja! Te "Ogrody Hitlera" stały się tematem przewodnim wyjazdu, który ciągle wraca i niezmiennie nas bawi. Tak jak trzy lata temu "urynoterapia" czy "bengaje" w zeszłym roku :)
Oprócz ogrodów są też lotniska, nawiązujące stylem do dawnych lat.
A to co? Przystanek PKS dla krasnali?
A wiata dla odmiany dla gigantów! I trzeba przyznać, że dosyć ciekawej architektury.
Mijamy też bagienka.
Granica pomiędzy utwardzeniem drogi a wywaleniem do lasu gruzu bywa czasem dość wąska...
Chris już dzisiaj wraca i czyni to z przygodami. Pierwszy autobus postanawia nie przyjechać. Na kolejne przesiadki udaje mu się zdążyć tylko dzięki pewnemu pasażerowi bez biletu, do którego wzywano policję, więc zrobiły się opóźnienia.
Wieczorem docieramy do miejscowości Czerniki. Postanawiamy się osiedlić na przyjeziornej plaży. Co można powiedzieć o tym terenie? No napewno, że nie jest to dzika plaża. Co więcej? Miejsce zdecydowanie zapada w pamięć i odróżnia się od innych, póki co spotykanych.
Wygląda trochę tak, jakby wszystkie wiaty, stoliki i ławeczki przeznaczone dla całego województwa z nieznanych przyczyn zwałowali akurat tu, na kupę. Na niewielkiej przestrzeni wiat jest kilkadziesiąt, nie wspominając o huśtawkach z grubego, kutego metalu, dziwnych drewnianych hamaczkach, pseudozadaszonych alejkach wykładanych tartanem albo parkietem, miejscach ogniskowych tak wymurowanych głazami, że można by tam piec niedźwiedzie w całości. Wszystko tak ocieka kasą i przepychem, że aż dziw, że nie spływają rwące strumienie. Pobliskie tabliczki potwierdzają te odczucia - na zorganizowanie tego miejsca wydano 2 miliony...
Na wszelki wypadek czytamy regulaminy. Wychodzi na to, że pobyt tu jest bezpłatny i nie złamiemy żadnych punktów nocując czy paląc ognisko w wyznaczonej misce. Ba! Nie było nawet nic o "czynach gorszących" jak w Dobie ;)
Z jednej strony fajnie, że powstają wiaty czy grille. Wielokrotnie korzystamy z takich miejsc, chroniąc się przed deszczem czy paląc ogniska bez ryzyka, że zaraz się ktoś dowali. Z drugiej jednak mam tutaj takie dojmujące uczucie marnotrawienia kasy, budulca, ludzkiej pracy. Bo przecież w tym jednym miejscu wystarczyłoby pięć wiat, a inne można by postawić gdzie indziej. Może nad innym jeziorkiem nie ma żadnej wiaty, a by się przydała w ulewie zbłąkanym wędrowcom. Ale może właśnie chodziło o pokazówkę? Może to jakieś współzawodnictwo między gminami? Że "nasza plaża jest najbardziej wypasiona"?
Jednocześnie widzę też zalety tego miejsca. Bardzo mi się tu podoba nasadzenie dużej ilości drzewek i egzotycznych, kwitnących krzaczków. Zwykle w Polsce "teren zagospodarowany" wiąże się z wyrżnięciem w pień całej zieleni. Tu, gdy będzie płynął czas - może być naprawdę pięknie, gdy to wszystko się rozrośnie! O ile oczywiscie ludzie nie dorwą się do pił i sekatorów.
Pozwolono też rosnąć dzikim kwiatom i póki co żaden oszołom z kosiarką ich nie upolował.
Dla urozmaicenia są też w trawie kwiaty metalowe.
(zdjęcie Piotrka)
Nawet pomyślano, aby nadbrzeżne, stare drzewa chronić przed bobrami!
Osiedlamy się w jednej z wiat.
Dziś miały do nas dotrzeć kolejne 3 osoby - Kasia, Krwawy i Piotrek. Kasia przysyła jednak smsa, że dziś się nie zjawi - zatrzymała ją jakaś gruba impreza w Giżycku. Krwawy i Piotrek mają być jakoś późnym wieczorem, jako że nie za wcześnie wyjechali. Ostatnią informację mam od nich koło północy, że siedzą w jakimś opuszczonym samolocie wśród pól. Potem idę spać. Chłopaki przybyły chyba o drugiej. Honory powitania czynił więc tylko Pudel, który stał się samozwańczym strażnikiem naszego obozu, bo spał w największej i najbardziej wyeksponowanej wiacie.
Poranek jest słoneczny, miły i sielski, tzn. póki jesteśmy we własnym towarzystwie. Kapiele, suszenie prania, śniadanko. Nowe opowieści dowiezione przez kolejnych naszych kompanów.
Potem zjawia się jakiś czepialski koleś i zaczyna się przypierdzielać o wszystko. Że nasze namioty stoją w złym miejscu. Zaciszne i wygodne miejsce z wiatami wśród zieleni według niego nie służy do biwaków. Namioty trzeba stawiać na łysym polu, z zeschła trawą, z widokiem na parking i kibel. Źle również, że uzbieraliśmy patyki na ognisko, bo wolno palić jedynie drewnem, które oni dowiązą. Krwawy się dowiaduje, że w złym miejscu zaparkował auto, bo stoi pod znaczkiem "parking". A ten parking jest tylko dla kamperów, a dla osobówek jest gdzie indziej. Że co? Pogryzą się?? A jak osobówka Krwawego identyfikuje się jako kamper? Hę? Krwawy nieraz w niej spał! Czekamy tylko aż gość powie, że na ławce wolno siedzieć tylko z twarzą skierowaną ku północy, a nogę można zakładać tylko lewą na prawą.
Już myślałam, że to miejsce, mimo przesadnie bogatej zabudowy, jest przyjemne i sympatyczne. A tu jak zwykle... Że też tylko w chaszczu i miejscach opuszczonych może być normalnie...
Opuszczamy nadjeziorne wiatowisko i tuptamy w dal (zdjęcie zrobione przez Pudla). Widać tu chyba resztki tej samej linii kolejowej co wczoraj przy opuszczonej stacyjce.
Za jednym z płotów stoi coś na kształt mini muzeum starych pojazdów drogowo-torowych.
Mają tu przystanek PKS solidnie zaopatrzony w luksfery.
Wyjątkowo urzekł mnie ten osobnik! :)
Betonowe płyty z historią. Wszystko na to wskazuje, że niegdyś leżały w innym miejscu i dzieci grały na nich w klasy. A potem ktoś je tu przełożył. I pomieszał... ;) Ciekawe z jakich lat i z jakiego miejsca pochodzą owe malunki?
Domeczek. I każda szybka inna!
Inny zaułek.
Na widok czarnych blach zawsze mi się cieszy ryjek!
W Czernikach odwiedzamy też kościół. Solidny taki. Wygląda jak zamek krzyżacki! Chciałoby się wyleźć na wieżę!
cdn
Masz niesamowite oko, aby dostrzec te wszystkie bibeloty ;) Fana wyprawa :) Chyba już jestem za stary na takie imprezy, ale duchem młody ;)
OdpowiedzUsuńMyślę, ze by ci sie podobało - a wiek nie ma żadnego znaczenia. Grunt zeby ochota dopisywala! :)
Usuń