bubabar

wtorek, 17 grudnia 2024

Tarnów przykolejowy (2024)

W Tarnowie mamy przesiadkę. Koło godziny czekamy na pociąg do Krynicy. Idę więc połazić po okolicy. Zza zarośli sterczy wieża ciśnień, więc kierunek mojego spaceru od początku jest zdefiniowany.


Wieża, tak jak przypuszczałam, jest opuszczona - tylko że niestety cała pokratowana. Spotykam tu jednak dwóch miejscowych chłopaczków, którzy pokazuja jak przejść pod kratą. Oni to smykną jak wąż, a ja to się mieszczę tak na ledwo co. Trochę muszą mnie pociągnąć za ręce i popchać za nogi. Śmiechu przy tym jest kupa :) Wieża jest w środku betonowa, ma fajne balkoniki i solidne drabiny prowadzące na kolejne piętra.








Okna różnych kształtów.


Tu już nie poszłam - puścił nit przy jednej z obręczy i drabina za bardzo się bujała.


Chłopaki opowiadają, że w tym rejonie często kręcą się sokiści i w razie jak się pojawią - to żebym się schowała. Oni będą z nimi gadać, bo jako dzieciakom i tak nic nie zrobią. Tak się dowiaduję, że mają po 12 lat. Dawno nie spotkałam tak miłej, rozgarniętej i sympatycznej młodzieży.

Zwiedziwszy wieżę postanawiają mi jeszcze pokazać myjnię PKP. Nieraz miałam okazję się włóczyć po różnych okolicach przykolejowych, ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałam! Ogromne, włochate szczotki przy opuszczonym torze! Ale odkrycie! Zawsze bardzo cieszy jak się odwiedzi coś tak niespotykanego!







W Tarnowie jest też ponoć cmentarzysko lokomotyw, węgierski bunkier i opuszczona apteka - ale to już nie tym razem. Za mało czasu i głupio jakby pociąg nawiał.

Z chłopakami mam kupę wspólnych tematów. Wymieniamy się namiarami różnych ciekawych miejsc. Na którymś etapie rozmowy zupełnie zapominam, że to dzieci, bo gada się z nimi jak z ekipą dobrych znajomych. Lubimy takie same klimaty, mamy podobne poglądy na różne istotne sprawy. Jedynie czas postrzegamy zupełnie inaczej. Dla mnie np. 5 lat to jak mgnienie, dla nich - cała wieczność. Zawsze miałam duże zwątpienie w młode pokolenie, ale tacy jak ci dwaj dają nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Na koniec chłopaki prawią mi wielki komplement - mówią, że chcieli by mieć taką mamę jak ja :) Bo np. mogli by pojechać ze mną w Beskid Sądecki z plecakiem i spać w szałasach, a tak muszą czekać jeszcze wiele lat aż dorosną. W sumie jak się okazuje - jestem sporo starsza od ich mam ;) Machamy sobie, gdy pociąg odjeżdża. Mam nadzieję, że wyrosną na fajnych ludzi i w konfrontacji ze światem nie zatracą radości, głowy pełnej pomysłów i zdrowego spojrzenia na wiele problemów.


cdn

środa, 11 grudnia 2024

Czerwcowe Czechy cz.3 (2024) - Burza w dworcowym barze (Góry Łużyckie, Jedlová, Malý Stožec)

Zatrzymujemy się między wioskami Nova Hut i Dolni Falknov, zaraz za wiaduktem kolejowym. Jest tu fajna łączka, obok płynie potok Kamenice. Zgodnie stwierdzamy, że to będzie dobre miejsce na nocleg.


Idziemy połazić. Jeszcze do końca nie wiemy co jest celem naszej dzisiejszej wycieczki, acz napewno warto by jakieś bunkry namierzyć i wdrapać się na jakąś górkę, coby się rozejrzeć w szerszej perspektywie. Fajnie jakby były też jakieś kamulce w postaci zlepionej (skała) albo luźnej (gołoborze).

Póki co kamulce dopisują, ale w formie tzw. innej. Są takowe z gatunku wędrujących/malowanych, do których szczególne oko ma kabak.


Są też kamienie magicznie latające ;) No bo jakim cudem on się tam znalazł???? Chyba jedyna wersja, że drwale mieli dźwig i się świetnie bawili :)


Mijamy też różne chatko-ambono-paśniko-magazyny, wszelakiego kształtu i konstrukcji różnistych. Czasem są otwarte, czasem zamknięte, ale służą raczej leśnikom niż turystom.




Jest też zamknięty przejazd kolejowy, który jednak na telefon mogą otworzyć. Ciekawe czy trzeba podać jakiś ważny powód czy wystarczy telefon i wyrażenie chęci? Nam to do niczego potrzebne nie jest, więc tylko tak sobie gdybamy.


A potem dochodzimy do jednej z bardziej koszmarnych dróg, jakimi miałam okazję w życiu spacerować. Droga wygląda na to, że początkowo została rozorana ciężkim sprzętem zrywkowym, a potem tą maź uplaskali ratrakiem, żeby miała równą powierzchnię. Ma też wykopane po bokach głębokie, maziste rowy. Nawierzchnia ma konsystencję lotnych piasków - każdy krok powoduje mlask i zapadnięcie się przynajmniej po kostkę, ale czasem dużo, dużo wyżej. Aż sobie można przypomnieć zimowe wędrówki po górach i chodzenie po białym g... zwanym potocznie śniegiem, gdzie każdy krok to koszmar. Acz tu przynajniej jest ciepło, ptaszki śpiewają, no i wizualnie jest to przyjemniejsze bo dominuje zieleń i brąz. Niestety dodatkowo owa "droga" jest usiana pozostałościami po zrywce, więc zapadając się w bagnie nabijamy się od czasu do czasu na ostrą gałąź, korzeń albo nawet zgubiony hak. Próbujemy obejść lasem, ale tam są gałęziska pozrywkowe po pas. Wracamy na drogę i mozolnie pniemy się nią naprzód. Kilka bunkrów udało się znaleźć :) Nie wiem czy muszę dodawać, że więcej desperatów na tej trasie nie napotkaliśmy ;) Czesi chyba muszą się jakoś przed nią ostrzegać albo co?




Coraz wyraźniej słyszymy też odgłosy zbliżającej się burzy. Widziane między drzewami skrawki nieba granatowieją, a nad bagno, w którym się topimy, spływa coraz większa duchota. Jak tu nas dorwie ulewa, to chyba nie wygrzebiemy się z tego grzęzawiska do końca świata...

Za to miłośnicy dobrze oznaczonych szlaków pewnie sikają tu ze szcześcia.


Tak docieramy do stacji kolejowej Jedlova. Jest tu dużo torów...


Stare źródełko...


I prężnie działający dworcowy bar! :)


Biorąc pod uwagę barwę nieba, pomruki na horyzoncie (i wczorajsze wspomnienia) postanawiamy tu trochę poczekać i poobserwować rozwój wypadków. Poza tym głupio by nie skorzystać z możliwości bliższego zapoznania się z takim przybytkiem - skoro już los przypadkiem rzucił nam go na środek drogi. Mają tu piwo, lody i różne potrawy obiadowe. Jesteśmy raczej najedzeni (i mamy pół plecaka kanapek), więc skupiamy się na smakołykach i wyrobach regionalnych (a przynajmniej tak się kojarzących)




Na oberwanie chmury długo nie musimy czekać. Śmiesznie to się zaczyna, bo najpierw słychać donośny gwizd wjeżdżającego pociągu, a potem łoskot uderzającego niedaleko pioruna, który brzmi jakby właśnie rozłupał na pół jakąś skałę. Jednocześnie też gdzieś u góry odkręcili kurek z wodą i to od razu na max. Kilka błyskawic rozcina powietrze i zdaje się wlewać w semafory. Kabak się cieszy, że już wie skąd się bierze prąd w tych urządzeniach ;) Jeden parasol odlatuje i sadowi się nóżką do góry na środku torowiska. Obsługa stacji zabiera go tak szybko, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Trudno im się dziwić - pociągi jeżdżą tu naprawdę często. Nie podjęliśmy na czas decyzji o ewakuacji do środka knajpy, a teraz jest już za raczej późno - na tych 20 metrach i tak byśmy spłyneli. Staramy się więc znajdować suche miejsca pod parasolami, co nie jest takie proste, bo woda wdziera się z każdej strony. Ostatecznie siedzimy na stole ;) Owo przeniesienie się na wyższy poziom jest głównie spowodowane niechecią do trzymania nóg na ziemi - przez środek barowego ogródka zaczyna płynąć dość rwąca rzeka. Zdjęcia zostały zrobione jak już sytuacja się odrobinę ustabilizowała i nie groziło zalaniem aparatu.




Gdzieś w samym środku nawałnicy, wśród szarości, mgły i strug deszczu, pojawia się nagle wielobarwny tłumek. W kierunku baru truchta kilkunastoosobowa ekipa niemieckich emerytów. Widać, że to jakaś grupa zorganizowana - wszyscy mają jaskrawe koszulki z takim samym napisem i identyczne elektryczne rowery, zapewne z wypożyczalni. Kłujące w oczy barwy koszulek i rowerów są obecnie nieco przyćmione intensywnym brązowym maskowaniem - mamy spore przypuszczenia, z której strony tu przybyli. Niektórzy są ubłoceni do pasa i wyżej (co świadczy o kilkukrotnym bliskim kontakcie z podłożem.) Dwie osoby mają jedną nogę brunatną aż po biodro i nieco grubszą od drugiej, a niektóre rowery są niesione, ponieważ z powodu zbyt dużej ilości gruntu i gałęzi w szprychach koła odmówiły kręcenia się. Mimo wciąż padającego silnie deszczu (który zdawałoby się, że wszystko od razu zmywa) po przejściu owej grupy zostaje taki ślad jak po ślimaku. Nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Nie miałam odwagi. Obawiałam się, że doprowadzeni do ostateczności rowerzyści (dwie babeczki i tak nieco histeryzowały) mogliby nie wykazać się odpowiednim zrozumieniem dla mojej fotograficznej pasji i zareagować w sposób głęboko nieprzewidywalny. I być może nie byłoby dziś tej relacji ;) Ekipa wbija do baru w budynku i zapewne ku wielkiej radości właścicieli - wnosi tam również wszystkie kilkanaście błotnych brył, które niedawno jeszcze były rowerami.

A tak się zastanawialiśmy - co się stanie, gdy na zrywkowo-ratrakowej drodze, gdzie grzęźliśmy po kostki, rzucając wszelakimi znanymi przekleństwami, dorwie nas burza? Jak to będzie wyglądać, gdy ta droga jeszcze bardziej rozmoknie? Osobiście udało nam się tego szczęśliwie uniknąć, ale nie sądziłam, że będziemy mieć taki wyrazisty obrazek zaistniałej sytuacji. No chyba, że mają tu więcej takich dróg? Albo gdzieś nieopodal biją źródła błotno-mineralne i owa ekipa to turnus sanatoryjny, który właśnie korzystał z ablucji leczniczych.

Nie wiem ile czasu trwa nasz, nieco wymuszony, pobyt w dworcowym barze? Godzinę? Półtorej? Deszcz traci na intensywności, pomruki się oddalają. Turyści powoli opuszczają bar, kierując się każdy w swoją stronę. Barman szuflą śniegową wygarnia z baru błoto - pamiątkę po rowerowej wycieczce kolorowych Niemców.

Jeszcze na koniec kilka okapujących zdjęć tego przybytku. Dworcowe bary mają w sobie jakąś magię! To wielka szkoda, że u nas jakoś nie są w modzie.





Pogoda wciąż jest niewyraźna, no ale mamy już dość siedzenia na tyłku.


Pocżątkowo chcemy iść do ruin zamku Tolsztejn (po prawej).


Jednak rezygnujemy, bo miejsce zdaje się nam za bardzo cywilizowane, obarierkowane, więc pewnie tam będzie tłum i nic nie wolno. Choć sama skałka bardzo ładna, przynajmniej w tym rzucie i jakby wyretuszować te konstrukcje na górze.


Obieramy kurs na inną górkę, która nam się wydaje dziksza. A po drodze znów fioletowo! Znów można pływać w naparstnicach! :)




Czasem wyłaniają się pojedynczo z takich pięknych traw.


A nieraz nawet się trafi jakiś widoczek, mimo że zapychamy zwykłą stokówką.


Potem wchodzimy w lasy, malowniczo przesiane przebłyskującym gdzieś słońcem. Tu ich jeszcze nie zdążyli wyrżnąć. Acz patrząc co się dzieje w rejonie - to pewnie tylko kwestia czasu.


Kabak cieszy pyska i twierdzi, że teraz znów może być burza! :)


Powoli wyłazimy na Mały Stożec. Górka niewielka, ale dosyć stroma i skalista. Wulkaniczne wychodnie, piargi - jak to zazwyczaj bywa na moich ulubionych "ostrzycach". Ścieżka na podejściu wije się malowniczo, mijając co chwilę inne urwiska.







Widoki ze szczytu zaskakują nas bardzo pozytywnie - jakby być gdzieś wysoko w całkiem solidnych górach!






Fajne miejsce na piknik - my, kanapki i obserwowanie burz kłębiących się po jakiś szczytach w oddali.



I tu też są naparstnice!


Wierzchołek jakoś bardzo ulubiły sobie brzozy. Chyba nie rośnie się najłatwiej na takich wulkanicznych kamulcach, bo drzewka charakteryzują się sporym poziomem pokręcenia.




Bardzo nam się ta górka podoba! :) Zwłaszcza, że jest pusto - totalnie nikogo, a siedzimy tu całkiem solidną chwilę.


I widać stąd nawet naszą stacyjkę - tą z dworcowym barem!


A to nie wiem co za miejsce. Pojedynczy budynek (albo raczej dwa) wśród morza zieloności. Mniej więcej w stronę przeciwną niż stacyjka Jedlova.


Na zbliżeniu.



Niestety chmury, te które początkowo spowijały horyzonty, sprawiają wrażenie, że nas zauważyły i nagle zaczynają pędzić prosto na nas. Wychodzi na to, że tym razem nie uciekniemy... Złazimy z górki jeszcze na sucho, no ale o powrocie do busia w tym stanie nie ma szans. Plus jedynie taki, że intensywność opadu jest dużo mniejsza niż poprzednio.



Jak można się domyślać, obieramy na powrót inną drogę. Mijamy m.in. stawki zwane Maly i Velký jedlovský rybnik. Myśleliśmy o kąpieli, ale są jakieś takie nieco brudnawe i mają mało zachęcające brzegi.



Kąpiele jednak były, bo jest jeszcze Hraniční rybník - idealny wręcz dla naszych potrzeb. Ma on w sobie coś jakby torfowego? Tak mi się kojarzy, bo woda jest czarna i bardzo przypomina mi jeziorka z Estonii.


Wypluskani ruszamy szosą w kierunku naszego wiaduktu i ten odcinek trasy ma w sobie niesamowitą magię. Mgły zaczynają pękać, wirować, a wieczorne słońce przebłyskuje i odbija się w kropelkach, które są wszędzie - na asfalcie, na gałązkach chwastów i na nas! Wszystko pachnie, ptactwo drze dzioby, a w serca wlewa się jakaś niesamowita radość. Radość, która pojawia się chyba tylko w czerwcowe wieczory, po udanej wycieczce, mając perspektywę noclegu w fajnym miejscu. Dziś szczęście ma więc zapach torfowej wody, mokrego asfaltu i otrząsającej sie z mgły naparstnicy! :)





A w okołoburzowych momentach zawsze pojawiają się Hatifnaty! ;)


Z miejsca biwakowego też mamy górski widoczek - nieco ograniczony, no ale zawsze ;)


Już więcej nie pada, więc możemy się cieszyć przyjemnym wieczorem na łączce koło wiaduktu.





Co ciekawe - chyba nie minęło nas żadne auto. Za to pociągów było co najmniej z sześć :)