bubabar

piątek, 6 grudnia 2024

Czerwcowe Czechy cz.2 (2024) - Burza pod skalną bramą (Góry Łużyckie, Milštejn)

Dzień zaczyna się wcześnie i mocno wkurzająco. Chyba o 6 budzi nas wycie kosiarek. Akurat wtedy ekipa trzech kosiarzy musiała iść w las i zacząć kosić przydrożne rowy. Rowy na przestrzeni 100 metrów i obrzeża leśnego parkingu koszą przez ponad godzinę. Co za obłęd opanował ludzkość! A może to nie ludzie? Może to jakieś wściekłe roboty, które się zepsuły i szaleją?? O spaniu więc nie ma mowy. Po śniadaniu odkrywam, że upalił mnie kleszcz gigant. Chyba stało się to jakoś przed chwilą, bo nie jest napity, ale skubaniec gabaryty ma takie jak 5 razy kleszcz normalny i jeszcze jest taki dziwny w paseczki. Pierwszy kleszcz, który mnie upalił od tylu lat! (poprzedni był w 2017 nad zalewem koło Kaliningradu). No a potem, mimo naszego chaszczowego trybu życia, skutecznie działały opryskiwacze, którymi się codziennie zlewamy. A dziś rano przez te zakichane kosiarki jak raz zapomniałam się opryskać. Wpadam więc w panikę, nawet początkowo chce wracać od razu do domu, bo czego jak czego - to kleszczy się bardzo boję. Na szczęście toperz jak zawsze jest oazą spokoju i rozsądku. W sumie ma rację - 3 dni niewiele zmienią, więc wracamy tak jak było planowane. Medykamenty na wszelki wypadek wciągam natychmiast po powrocie.

Od samego rana (a było to bardzo wczesne rano) jest cholernie duszno. Niebo jest zasnute jakby mgłą, na żadnym krzaku nie poruszy się ani jeden listek. W całym otoczeniu jest odczuwalny jakby pewien rodzaj napięcia i niepokoju. Jest prawie przesądzone, że dziś dorwie nas jakaś nawałnica i że będzie ona solidna. Nie wiemy jedynie kiedy i gdzie.

Póki co szukamy jakiegoś zbiornika wodnego w celu przekąpki. W taki dzień bez kąpieli ani rusz! Tak trafiamy do dawnej piaskowni koło miejscowości Provodin. Fajne miejsce, z piachem i drzewami, które wyglądają jakby się wybierały na spacer.



Solidnie wypluskani ruszamy dalej, w stronę Gór Łużyckich. Droga nie idzie nam za szybko. To szukamy sklepu, to kibelka i trafiają się takie oto przyjemne dla oka widoki.


Parkujemy busia między wioskami Nová Huť i Horní Světlá. Tu też planujemy nocować. Pakujemy się i ruszamy w stronę ruin zamku Milštejn.


Można powiedzieć, że trasa upływa pod hasłem naparstnic i bunkrów. To są dwie rzeczy, które non stop mamy gdzieś przed oczami. Naparstnice dominują fioletowe, acz czasem zdarzy się też dla odmiany model barwy białej. Więcej o bunkrach Gór Łużyckich TUTAJ





Czasem gdzieś za bunkrem pojawi się jakiś fragment widoczku, przypominając, że jesteśmy w górach.




Coraz częściej i głośniej słyszymy też wyraźny pomruk zza horyzontu. Lepkość powietrza osiąga taki poziom, że człowiek stoi i zaczyna się rozpływać. Już nawet nie wiem czy się poci czy to wilgoć zgromadzona w powietrzu tak osiada. Pojawiają się też muchy giganty, które chcą nas zjeść żywcem. Mamy spore podejrzenia (graniczące z pewnością), że zaraz nam tak doleje, że do busia spłyniemy z falą wodospadu. Nie bardzo mamy ochotę się chować w bunkrze, bo one są małe i niezbyt wygodne na dłuższy pobyt (a na taki się zanosi). Ciśniemy więc dalej w stronę zamku - może tam jest jakaś wiata, daszek, piwnica, cokolwiek. I to była zdecydowanie dobra decyzja! :)

To coś zeżarło słońce a teraz goni i nas!


Dotuptalim na miejsce. Nie wiem czy to można nazwać szczytem góry? Czy do tego by trzeba wyleźć na najwyższy punkt tej skały?


No ale docieramy tam, gdzie dotrzeć planowaliśmy. Jest tu fajna bramo - jaskinia. No to jesteśmy uratowani, żadne ulewy nam teraz już nie straszne.


Póki co burza nie ma śmiałości i nieco zamula, więc kręcimy się po okolicy. Może znajdziemy jeszcze fajniejsze miejsce na nasz nieco wymuszony piknik? Może jaskinia? Nie no - trochę za mała...



Może chatka? Bardzo urokliwa, przyklejona do skały, ale niestety zamknięta na cztery spusty...





Szukamy też ruin zamku, które tu ponoć powinny gdzieś być. I nawet udaje się znaleźć kilka fragmentów czegoś co przypomina mur.





Aż tu nagle robi się dosłownie czarno jak w nocy! Jakby ktoś wyłączył światło. I jest pewien niesamowity efekt - dokładnie słyszymy zbliżającą się do nas ścianę deszczu. Taki szum jakby potoku? Jakby to było coś żywego, co właśnie pędzi prosto na nas! Chwilę później to widzimy! Kilkadziesiąt metrów od nas świat staje się jakby zamazany. Tu gdzie stoimy jest jeszcze sucho, cicho i przejrzyście, ale... Ile mamy do naszej bramy??? 100 metrów? Ajajajaj! I nie udało się na sucho... Chlupło nas porządnie na ostatnich metrach. Jakby nas dostała morska fala!

To co zaczyna się dziać dookoła ciężko opisać słowami. Bez dźwięków, zapachów czy odczucia kąsającego wilgocią chłodu chyba nie ma opcji oddać atmosfery tamtej chwili. Bez wichury, która zaczyna szamotać drzewami, a nawet porywa nam worek z kanapkami i trzeba go ratować z kałuży. Jacyś dobrzy ludzie zgromadzili pod skałami trochę drewna, więc mamy szansę rozpalić ognisko. Areał suchego podłoża pod bramą z każdą minutą się kurczy - coraz to z nowej strony zacina albo woda zaczyna wypływać nam na głowy gdzieś z wnętrza skał. Najgorsze jednak są pioruny, który walą jakby dosłownie obok. Trzy takie były skubańce, że aż ziemia zadrżała nam pod stopami. Miałam też dziwne wrażenie jakby mnie z lekka kopnęła karimata, na której siedzę. Nie mocno - tak jak czasem potrafi tryknąć naelektryzowany sweter. Zazwyczaj nie mam jakiś specjalnych lęków przed burzą, ale ta jest jakoś za blisko. No i tu sobie wkręcam, czy od tych wibracji owa skała nam sie na łeb nie zwali?? No ale skoro tyle lat już tu stoi - to może nie zwali się akurat dziś? Najgorsze, że nie wpadłam na to, żeby zabrać w plecaku długie spodnie - w końcu był taki upał... A tu z trzydzistu paru stopni zjechało chyba grubo poniżej 20. A my jakbyśmy spadli z księżyca w tych krótkich spodenkach...

Potem burza szczęśliwie odpuszcza i odchodzi w inną stronę, ale wodospady z nieba zdają się jeszcze wzmagać. Przez środek bramy zaczyna płynąć potok. Dobrze, że wybraliśmy to boczne, mniejsze miejsce ogniskowe. To główne na środku właśnie odpłynęło ;)


Chyba nie skłamię jeśli napiszę, że było to jedno z bardziej klimatycznych i pełnych emocji ognisk jakie nam się przytrafiły. Kabak obiecuje, że będzie o nim opowiadał swoim wnukom - jak to np. prababka goniła porwane przez wiatr kanapki :) A chleb przed podpieczeniem trzeba było najpierw wysuszyć. W sumie tak dobrych grzanek to nie wiem czy kiedyś jadłam - więc może grzanki przed opiekaniem trzeba jednak namaczać?? ;)





Wszystko jednak kiedyś się kończy, więc burza na zamku Milštejn również. Pomruk grzmotów milknie gdzieś w oddali, a wilgoć deszczu szeleści juz tylko w liściach i spływa drobnymi strumyczkami ze skał. Odzywają się ptaki. To chyba zawsze najlepszy objaw, że nawałnica się skończyła. Powietrze jest tak świeże i krystaliczne jak jakiś górski potok z mineralna wodą. Chciałoby się go pić i się w nim kąpać. Przesycone jest zapachem ziemi, ziół, kwiatów i chyba wszystkiego naraz co na świecie pięknie pachnie. Nie wiem czy to takie wrażenie mocnego kontrastu po upiornie dusznym dniu - czy ta burza była rzeczywiście jakaś inna od wszystkich i taka bardziej oczyszczająca?

A i droga w dół jest jakaś zupełnie inna. Przynajmniej my ją tak odbieramy jakbyśmy tu szli pierwszy raz.



Jedynie naparstnice podobne, acz teraz dodatkowo pięknie najeżone kropelkami!



Zamiast pyłu błoto, jakaś taka ostrość widoków, kolorów. No i to niesamowite powietrze ociekajace wręcz świeżością.


I mgły. Wszędzie podnoszące się mgły i tak śmiesznie wirujące jakby je wciągało w korkociąg.





Czasem gdzieniegdzie próbuje się przebijać słońce, ale dosyć słabo mu to idzie.




Zdawać by się mogło, że to już koniec emocji jak na dzień dzisiejszy. Otóż nie! Piszący scenariusz tego dzionka miał chyba akurat szczególną wenę ;)

Wracamy na leśny parking. Fajnie, pusto, tylko busio stoi. Widać ulewa zmyła niemieckiego kampera, który zdawał się być tu na dobre osiedlony. Biorę się za grzanie wody na kaszę i herbatę, a toperz z kabakiem idą się wypluskać do pobliskiego potoku. Fajny taki żelazisty tu płynie. A potem zmiana - ja do potoku, a toperz pilnuje garów. No i jak raz zaczęło znów padać! Szczęśliwie nie mocno, nie taka ulewa jak była na górze - tylko trochę pokapuje. W lesie nad potokiem wręcz tego nie czuć wcale. Kończę właśnie myć drugą stopę, gdy od strony obozowiska słyszę krzyki, bieganie i jakieś szamotaniny. Dolatują do mnie strzępy okrzyków - coś o gryzieniu. Nie wiem czemu, ale w tamtej chwili byłam pewna, że zaatakował ich pies, wilk, wściekły lis - no coś w ten deseń. Biegnę więc na odsiecz w rozwiązanych butach, w kijem w jednej ręce i gazem pieprzowym w drugiej. Przybiegam pod wiatę, toperz macha rękami, kabak tarza się po ziemi, wierzga nogami i wrzeszczy, ale napastnika nie widać. Nie ma komu przywalić kijem! No totalnie zgłupiałam... Co się okazało: zaczęło padać, woda na kuchence się zagotowała. Toperz wyłączył wodę i poszli z kabakiem schronić się w wiacie. Ledwo nastąpili na drewnianą podłogę, rozległo się pod nią kotłowanie, bulgotanie i wyleciał rój os. Skubane miały tam gniazdo! Oni oczywiście wybiegli, a osy za nimi. Ostatecznie chyba jedna upaliła toperza w rękę, a kabaka w nogę trzy. Były to chyba jednak jakieś mało jadowite osy, bo nawet bardzo nie napuchli. Na wszelki wypadek wypili wapienko, nasmarowali się fenistilem i oświadczyli, że oni tu spać nie będą. Odjechaliśmy więc kawałek by nie widzieć złowrogiej wiaty, a osy na wszelki wypaek straciły z oczu nas ;) Cóż - pozostaje się cieszyć, że to były osy a nie np. szerszenie. Wtedy mogłoby być mniej wesoło...

Popaduje cały wieczór, więc szybko układamy się spać. Chyba jest przed 21, ale dzisiejszy dzień i tak okazał sie mocno hmmm... wysycony? ;) Na nudę narzekać nie mogliśmy. Tak tak... trzeba ułożyć się spać i nie prowokować - a nuż w przeciwnym wypadku los uzna, że czekamy na kolejne przygody? ;) Do snu grają nam przejeżdżające gdzieś bardzo blisko pociagi, a w nocy schodzą takie mgły, że jak wychodzę do kibelka to na metr nic nie widać.


Pozdrawiamy!!! Tacy byliśmy w czerwcu 2024! :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz