W końcu dojechalim. Krynica dworzec PKP - rozpoczyna się nasza wycieczka! :)
Robimy ostatnie zakupy i jedziemy na miejsce planowanego startu wędrówki. Ruszamy z pól pomiędzy wsiami Mochnaczka Wyżna a Mrokowce i kierujemy się w stronę pagóra Dzielec. Nie wiem czy to jest Sądecki czy już Niski, ale w sumie dla nas nie ma to przecież żadnego znaczenia. Ktoś kiedyś coś tam ponazywał i na którejś łące być może przekraczamy takową "granicę".
Przed Dzielcem mijamy szereg dogodnych biwakowo łąk, ale wydaje się nam jeszcze za wcześnie na szukanie noclegu. Mijamy je i tuptamy dalej.
Potem wchodzimy w lasy.
Za przełęczą Beskid skręcamy na szutrową drogę, gdzie mignie czasem jakiś widoczek.
Łąki pojawiają się przed Izbami, ale są wykupione przez jakieś gospodarstwo - ogrodzone, otabliczkowane i wykoszone do ziemi. Próbujemy dwukrotnie wbijać na pogranicze łąk i lasów, ale pakujemy się jedynie w jakieś bagna po uszy. Komary chcą nas zjeść żywcem, a strzyżaki przyklejają się do skóry i machają łapkami, że się trzeba oskrobywać patykiem. Czemu się tak upieramy na nocleg przed Izbami? A no bo chcieliśmy dotrzeć do pewnej chatki, ale jutro. Dziś jest sobota, więc mamy obawy, że w chatce będzie tłum. Zawsze tak jest w weekendy, że nie ma gdzie szpilki wetknąć, a od niedzielnego wieczoru sprawa ulega drastycznej poprawie. Plan był więc dziś spać gdzieś między Dzielcem a Izbami, jutro przez Lackową i Bieliczną zejść do Ropek. No ale wszystkie znaki na niebie i ziemi starają się nam uzmysłowić, że to nie jest dobry plan. Ba! Że on nie jest realny i nie ma się co upierać. No cóż... Zatem los tak chciał i już dziś walimy do chatki. Nie wiemy czy uda się dotrzeć przed zmrokiem i co tam zastaniemy, no ale wyjścia nie ma.
Wioska zwana Izby przypomina bardziej willowe osiedle pod Wrocławiem niż Beskid Niski jaki pamiętam z dawnych lat. Panuje straszliwy kociokwik - z przydomowych ogródków jak nie łupie muzyka to niesie się wizg kosiarek, pił czy wiertarek. Co chwilę mija nas jakiś rozpędzony quad, wataha rowerzystów w gorejącym błękicie lub pańcia z czerwonymi włosami ledwo dająca radę utrzymać na smyczach 3 wściekłe basiory ras ogromnych. W tym momencie zastanawiamy się czy może nie popełniliśmy jakiegoś karygodnego błędu i może jednak należało iść na spacer do lasu w Oławie - jest bardziej dziko. W najgorszym g... można się jednak doszukać pozytywów - nic nas nie zatrzymuje i mimo wbijających w ziemię plecaków, trasę przez wioskę pokonujemy bardzo dziarskim krokiem. Grunt to motywacja, a my ją mamy - opuścić to miejsce jak najszybciej!
Z przyjemnych rzeczy to w Izbach rzucił się w oczy drewniany dom, z zachodzącym słońcem odbijającym się w szybach...
I dwie stare kapliczki...
Ciemnieje już. Do chatki Lipka docieramy już porządnie zmęczeni i w świetle latarek. Jak widać wyczerpaliśmy już na dziś pulę niepowodzeń noclegowych - mimo soboty jest pusto. Chatynka jest ekstremalnie nowa, bo zbudowano ją w kwietniu tego roku.
Pachnie świeżym drewnem - jakby nos włożyć do tartaku :) Zdjęcia zrobione rano:
Szczelna, zaciszna, miła dla oka. Może można było jeszcze dodać pięterko? Miejsce jest, a pojemność mocno by wzrosła. Chatka jest wyposażona w piec, miednicę i musztardę. Pieca nie rozpalamy - jest ciepło. Musztardę mamy swoją. Miednica się jednak przyda, bo ruszamy w stronę pobliskiego potoku w celach kąpielowych.
Wyjątkowo wspaniały jest ten potoczek! Pluskamy się, pluskamy i nie możemy przestać! Miły, ciepły wieczór! Jak na polskie góry to rewelacyjnie ciepły i pogodny! A nad nami miliony gwiazd!
Rozpalamy ognisko, a wokół nas skaczą świerszcze giganty. O dziwo nie grają w ogóle - skupiają się na skakaniu. Wskakują nam na kolana, w kanapki, do herbaty - co za skubańce? Kilka jest nawet samobójców, które dają susa w ognisko... Niestety nie ma już jak ich uratować... Oprócz świerszczy w ognisku pieką się też nasze grzanki ;)
Układamy się spać w chatce na bardzo wygodnych ławach.
Spało się wyśmienicie - chyba z 12 godzin! :)
Kolejny dzień wstaje niestety pochmurny. Tak się kończą miłe, ciepłe wieczory... Idziemy w stronę Banicy, mijamy malowniczo rozlane potoczki.
Ukwiecone łąki.
Banica i jej pierzaści mieszkańcy.
Cerkiew w Banicy.
Idziemy w stronę Mochnaczki. Droga i potok przeplatają się w różnych konfiguracjach.
Stara chałupa/bacówka. Nie wchodziliśmy do środka, bo była daleko. Zdjęcie zrobione na dużym zoomie.
Na falistych wzgórzach pasą się konie.
Są też Muuuuuuuućki!
Czasem chudobie towarzyszy zmotoryzowany pasterz.
Miło się wędruje łąkami - zielono, płowo... Czasem żółto od kwiatków lub czerowno od jarzębin. Jedyny problem, że czasem trochę popaduje... No ale na tyle delikatnie, że nawet nie wyciagamy kurtek.
Ładnie się prezentuje cerkiew od tej strony :)
Mijamy mostek, przystanek w Mochnaczce i zaraz odnajdziemy zamknięty sklep. No niedziela...
Podjeżdżamy do Tylicza stopem. Tzn. połowę drogi przeszliśmy zanim ktoś się zatrzymał. Zabiera nas babka, która kompletnie nie ma miejsca. Auteczko jest malutkie, a ona wiezie dziecko, dwa foteliki, torby i laptop, który się nie zamyka. Ale to ona jest na tyle miła i pomocna, że się zatrzymała, żeby nas zabrać. Pakujemy się więc, wyciągamy wszystkie bambetle i deliberujemy jak to włożyć, żeby się wszystko zmieściło, drzwi się zamknęły, dziecko ani ciasto nie uległy zgnieceniu, a komputerowi nie urazić klapki, bo wtedy zacznie opadać i będzie kłopot. Jadą też duże, puste auta, które decydują się zatrzymać, ale tylko po to aby podrzeć ryja - na nas i na miłą babkę, że tarasujemy drogę i oni muszą na chwilę zdjąć nogę z gazu i ominąć. Jeden nawet straszy policją i robi nam zdjęcia. Jak to przypadkiem czytasz krawaciarzu - to podeślij te zdjęcia, będą do relacji i na coś się chociaż przydasz - ty i twój wspaniały telefon! :)
W końcu jakoś się pakujemy - ja mam na kolanach komputer, toperz plecak, a dziecko ciasto. Plecak ma się dobrze, komputer też chyba ochroniłam, najgorzej skończyło ciasto, bo chyba połowa została zeżarta ;)
W Tyliczu też nie ma otwartego sklepu. Jak tak dalej pójdzie to zaczną w gazetach się pojawiać komunikaty, że we wschodniej Małopolsce grasuje szajka i masowo kradnie ziemniaki z piwnic ;) Na szczęście znajdujemy knajpę, "Pokusa" się zwie i można tam zjeść obiad. Wizja znikających ziemniaków zostaje więc odrobinę odłożona w czasie ;)
Pogoda, oględnie mówiąc, nie poprawia się... Chcemy się dostać dziś do Wojkowej, ale widzimy, że szanse na to są nie za duże. Odległość spora, a jak to bywa z nami i stopem - to wiadomo... Najpierw z godzinę/półtorej łapiemy na obrzeżach Tylicza (tu jest zadaszenie niedaleko, więc w razie ulewy jest się gdzie schować). Zatrzymał się jedynie pijany rowerzysta ;) Rozważał jak przywiązać po obu stronach roweru nasze plecaki, Toperza chciał wziać na bagażnik, a mnie na kierownicę ;) Myślę, że mogłoby to być realne, gdyby nie to, że facet sam miał problemy z równagą i utrzymaniem w pionie nawet nie obciążonego roweru. No ale szacun, że chciał i próbował! :) Ostatecznie więc decydujemy się iść pieszo, bo prędzej nas tu zima zastanie niż trafi się jakiś środek transportu. Ruch jest całkiem spory, a rejestracje z połowy świata. Idziemy z pół godziny i zdarza się cud! Zapyla obok mała terenówka - chyba stówą! I nagle wciska hamulec aż dym poszedł! A potem daje na wsteczny. Ki diabeł?? Jedzie myśliwy. Mówi, że nigdy nie brał stopowiczów, ale myśmy go zaintrygowali przerośniętymi plecakami i odzieniem kojarzącym się nieco z kumplami po fachu - ciekawość zwyciężyła. Jedzie wprawdzie do Powroźnika, więc wysadzi nas na skrzyżowaniu. W drodze rozmowa schodzi na tematy tzw. polityczno - społeczno- obyczajowe i kończy się tak, że koleś zawozi nas na sam koniec Wojkowej, dostajemy dwie butelki wody, domową kiełbasę i zaproszenie na imprezę pod koniec sierpnia. Niby mówią, że w stopie lepiej nie wdawać się w takie tematy, ale zawsze zdarzy się ten "wyjątek potwierdzający regułę" ;)
Ogólnie można więc powiedzieć, że stop dziś dopisał jak nigdy. Aż sami nie możemy uwierzyć we własne szczęście! I przezabawne jest to, że zabrali nas kierowcy, którym nasza obecność przysporzyła sporych niedogodności - bo albo konieczność przemeblowania albo nadłożenia drogi. A ci, którym nie zrobiłoby to żadnego problemu, potrafili jedynie drzeć mordę i pokazywać obelżywe gesty. Ot ciekawa obserwacja jakich to ten świat ma różnistych lokatorów.
Wojkowa była upiornie rozkopana - jak jeden wielki plac budowy. Dobrze, że jesteśmy już za wsią. Podejście w stronę granicy mija z wiatrem, pokapującym deszczem i szybko płynącymi malowniczymi chmurami, z gatunku bardzo ciemnych.
Z minuty na minutę robi się coraz bardziej mrocznie...
Ktoś kiedyś mi polecał utulnie na Kralovej Studni. Idziemy ją więc obczaić. Sama chatka jest zamknięta - chyba należy do jakiegoś klubu. Bardziej przypomina domek letniskowy niż bacówkę czy inną leśną chatę. Ma jednak ten ogromny plus, że posiada otwarty i ogólnodostępny stryszek. Zaglądamy tam przez szybkę. Siedzą jakieś dwie dziewuchy z laptopami na kolanach, wszędzie wiją się wężowiska kabli. Miejsca mało. Chyba mokre plecaki się nie komponują z kablami i komputerami na małej powierzchni. Idziemy więc dalej. Jest tam coś znaczone na mapie - wiata, wieża? Szlag wie... Sprawdzimy! Jakiś dach by się przydał biorąc pod uwagę okoliczności pogodowe...
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz