Docieramy w końcu na szczyt Koziejówki. Jest tu krzyż, ławeczka i widoczek, nieco ograniczony, ale jest.
Potem podążamy "szlakiem sadzonego jaja". Patrząc na mapę byłam bardzo ciekawa skąd się wzięła taka oryginalna nazwa? Ale widząc pierwszy znak na drzewie - już zapewne nikt nie ma wątpliwości ;)
Kawałek dalej wychodzimy na łąki. Gdzieś tu planujemy zanocować.
Widać stąd wieżę na Malniku, na której byliśmy kilka godzin temu.
Sporo wystaje nad drzewa - zbudowali ją z dużym zapasem.
Pomni na dzisiejsze, poranne doświadczenia namiot umieszczamy pod osłoną zarośli. Na mięciutkim mchu, pomiędzy młodymi sosenkami.
Gdzieś z dołu łupie muzyka. Jakiś festyn albo mecz? Bo prawie cały czas słychać też jak się produkuje jakiś konferansjer - taki z gatunku tych, co nawijają sztucznie naszpikowanym emocjami głosem, podniecając się byle czym, byle tylko cały czas jazgotać jak z magnetofonu i nawet na chwilę się nie zamknąć. Szczęśliwie daleko to wszystko od nas - na tyle, że nie da się zrozumieć słów przemowy, słychać tylko szczekanie kolesia. Dzisiaj chyba cała wioska musi chodzić w stoperach w uszach albo opuścić swoje domy, bo próbuje sobie wyobrazić jaki tam na miejscu musi być wrzask. O 22 wszystko szczęśliwie cichnie, a nasz zagajnik pozostaje jedynie we władaniu świerszczy.
Wieczór spędzamy tak:
Siedzimy w trawie i gapimy się przed siebie :)
Śpi się cudowanie - na mięciutkim poszyciu, w zapachu żywicy. W zaciszu, gdzie nie wieje wiatr, a z rana nie budzi pełne słońce. Budzi nas budzik nastawiony na dziewiątą - coby nie przespać całego dnia. Uwielbiam ten moment jak otwieram oczy i widzę takie migoczące przebłyski słońca między gałęziami.
Pranie się suszy :)
A tak nas widać ze skraju łąki. Trzeba się dobrze wpatrzeć. Ze szlaku nie widać wcale.
A krok od namiotu widoczki:
Nawet jakieś Tatry wylazły!
A bliżej jeszcze lepsze widoki!
Zbieramy się nieśpiesznie, a śniadanko na mchu smakuje wybornie :)
Schodzimy do Złockiego roztrajdaną, zrywkową drogą. Przy bardziej mokrej pogodzie chyba się tu robi rwący, błotny strumień.
Cieniste lasy.
Nie wiem o co chodzi z tym plakatem? Może na bazie SKPB zrobili galerię sztuki nowoczesnej?
A w Złockim co? Niespodzianka! Remonty! Ale juz przynajmniej nie takie upierdliwe jak w Wojkowej, chociaż przejść się da...
Tuptając przez wioskę...
A to co za model traktora? Wygląda jak Ursus, ale ma z przodu gwiazdę jak radziecka lokomotywa! ;)
W Złockim znajduje się droga, która mogłaby wygrać w konkursie na najbardziej czarną szosę w Polsce.
Taka smołą płynąca - nawet dzisiaj, gdy jest w porywach +24. I to nie jest przenośnia. Po ludziach zostają takie ślady.
A jak przejedzie auto to wręcz bryzgi.
Uciekamy, bo nie chcemy mieć tego na spodniach. Co tu się musi dziać jak jest taki upał z prawdziwego zdarzenia? Cieżko to sobie wyobrazić!
A do cerkwi wychodzi na to, że nie można wchodzić w butach! Trzeba przebierać pantofle? Czy na bosaka jak do meczetu? Tego jeszcze nie widziałam! Często nie tolerują golasów czy rozmawiania przez telefon - ale żeby butów??
Cerkiew ładnie się prezentuje na tle pogodnego nieba :)
Pobliski cmentarz w kamieniu i metalu.
Suniemy w stronę Jaworzyny fajnymi łąkami. Miałam nadzieję na jakieś zdjęcie bułeczek cerkwi na tle gór, ale niestety nawpierdzielali wszędzie willi, które skutecznie zasłaniają krajobraz.
Oddalamy się od wsi, więc rośnie ilość przyjemnych, przestronnych łąk.
Pylisto - trawiaste ścieżki, a wokół przestrzeń i zapach siana. Ciepły dzień, ale taki bardzo świeży, z wiatrem latającym po polach! Na kąpiele w jeziorze byłoby za chłodno, ale tak do dymania pod górę z plecakiem to w sam raz.
Mijamy miłe krzyże przydrożne - takie na rozstajach polnych dróg.
Trafił się też innego rodzaju krzyż - pamiątkowy, gdzie zginął czeski pilot.
Potem długo nie robię zdjęć. Idziemy leśnym tunelem i jest fest pod górę. Docieramy na maksymalnie zabudowany szczyt Jaworzyny Krynickiej - wyciągi, knajpy, pamiątki.
Trochę mi to przypomina Trościan z naszej wycieczki w 2017 roku, ale tam było fajniej - niższa zabudowa, bardziej budowata, no i latem wszystko wyludnione. Ale i tu o dziwo nie ma wielkich tłumów. Liczba ludzi jest całkiem akceptowalna. Wbijamy do jednej z knajp, żeby coś zjeść. Ja z moją rybą nawiązuję przed konsumpcją kontakt wzrokowy.
Owce i bacówki można sobie pooglądać przynajmniej na etykietach... Zawsze coś...
Potem robię solidną przepierkę w kibelku. Nabieram też wodę do 6 butelek. Robię to na raty, bo co wejdę do kibla - to ktoś ciągnie za klamkę. I ciągle się okazuje, że to ten sam gość. Nie wiem czy on też hurtowo pierze skarpety czy go goni w inny sposób, ale non stop zderzamy się w drzwiach.
Tam gdzie budynki nie zasłaniają czasem nawet mignie jakiś widoczek.
Nieraz widać w oddali coś dziwnego... To chyba jedna z tych "ścieżek w chmurach" czy jak to teraz zwą te zmutowane i przerośniete wieże widokowe? Myślę, że jakby to coś było opuszczone i można by na górnym piętrze rozbić sobie namiot... hmmm... to by całkiem trafiało w bubowe gusta! Może kiedyś?
Jakaś para prosi nas, żeby im zrobić zdjęcie na ławce w kształcie serduszka. W ramach wdzieczności postanawiają się zrewanżować i zrobić też nam. W sumie - czemu nie? ;)
Zostawiamy za sobą to górskie miasto i kierujemy sie ku zielonym połaciom lasu. Póki co wzdłuż wyciągu, po takowej sztucznie usypanej skarpie...
A wieczór już za pasem...
cdn
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz