bubabar

środa, 15 grudnia 2021

Beskidzkie ścieżki cz.3 - na trasie: Lubomir - Wierzbanowska - Kasina Wielka - Śnieżnica (2021)

Przekraczamy Rabę. Widać, że ciągle polewa - rzeka taka nieco wezbrana i mętna…


Widoczki z przysiółków wpełzających na zbocza. Tego mapa zwie Jasiurówka czy jakoś tak?


Wspinamy się żółtym szlakiem. Gdzieś między Kozielcem a Kamionką leży w wąwozie zwalona chałupa. Jak ona tam zleciała? Nie możemy sobie tego wyobrazić. Czy stała na samym brzegu przepaści i ziemia się osunęła? Czy jakieś dziwne wiatry ją tak zdmuchnęły?




Tu też nie wiem co się stało, ale pachnie jakimś dramatycznym wydarzeniem! Ktoś uzbierał koszyk grzybów i je tu wysypał? Albo je zgubił? Odkrył, że są robaczywe? Wyniknęła kłótnia rodzinna? Obecnie mamy już tylko tajemniczo milczącą śluzowatą pulpę…


Kawałek dalej mamy wyrytego na drzewie jelenia. Chyba już dosyć długo stąd spogląda na świat.


Potem mijamy kilka widokowych polan, gdzie szpiczaste szczyty miło się komponują wśród płowych traw.



Przerwa na wąchanie macierzanki! :)


Kapliczki też tu występują, ale już nie w takiej przytłaczającej ilości jak w poprzednie dni.



W okolicy górki Patryja znowu zaczyna lać. W sam czas - właśnie wysechł płaszczyk i rozważałam czy go nie schować do wnętrza plecaka, no bo taki przytroczony to się może łatwiej podrzeć czy zgubić. Jak widać nie można do siebie w ogóle dopuszczać takich myśli! Bo od razu kubeł zimnej wody na głowe - i to dosłownie ;)


No i gdzieś w tych rejonach przestaje nam się teren zgadzać z mapą. Najpierw rozglądamy się za okopami, które mam znaczone zaraz przy drodze. Nic ewidentnego w oczy nie włazi, widać mało spektakularne okazy. Potem mapa mówi o przełęczy, widoczku z niej, bunkrze i kilku zabudowaniach przysiółka Weszkówka. Ni ma! Idziemy, idziemy, ciśniemy pod górę i takie mamy wrażenie, że to wszystko już powinno być. Albo tak wolno idziemy? Fakt że się przebieramy parę razy po drodze albo wcinamy batoniki, ale bez jaj! No i nagle wychodzimy jakby na grzbiet górki i spotykamy tam czerwony szlak. Już? Tak szybko? To jednak szliśmy nie za wolno, ale dziwnie szybko! Zabudowania żeśmy widać przegapili. Albo szlak puścili inaczej niż twierdzi moja mapa i je omija?

Lubomir oferuje mały kawałek widoczka, otwierający się w w stronę już coraz bardziej plaskatych okolic.


Stoi tu też obserwatorium schowane za zasiekami.


Jest to jakieś bardzo popularne i lubiane przez turystów miejsce - sporo luda wali od strony Węglówki. Wszyscy wbiegają tu, robią sobie szybkie selfi z tabliczką i zbiegają z powrotem w podskokach, tak jakby za minutę pobytu na szczycie kasowali przynajmniej stówę... Jednego kolesia widzimy nawet dwa razy. Bo raz wbiegł tak jak wszyscy, a chwilę później wrócił, bo gdzieś zgubił pokrowiec na telefon. Jego zdziwienie na nasz widok jest na tyle duże (chyba że wciąż tu jesteśmy), że podchodzi i pyta, jakby nieco z wyrzutem: “Czy państwo tu na kogoś czekają? Co tu tak siedzicie?” Powiedziałam mu, że czekamy na niedźwiedzia, bo ponoć pojawia się we wtorki równo o 17, ale chyba nie trafiło to w jego klimaty, bo szybko się oddalił ;)

Jest też taki zamkniety domeczek, zawierający jakieś sprzęty związane z obserwatorium. Ale w razie potrzeby daszek jest i za przewiewną wiatę mógłby robić…


Na zejściu, już praktycznie na obrzeżach Węglówki, spotykamy babeczkę, która przyjechała po pracy uraczyć oczy widoczkami i niezmiernie się cieszy, że akurat w dobrym momencie jej błysło słoneczko. I jest tak szczęśliwa, że postanowiła się tą swoją radością podzielić z tym, kto był najbliżej. I akurat szczęśliwie padło na nas :) Obserwujemy więc widoczek w miłym towarzystwie, gawędząc sobie o spontanicznych wypadach, sensowności (lub jej braku) ciągłego sprawdzania prognoz czy dylematów w stylu “nie jadę na wycieczkę bo nie mam z kim”.


Powiew zimy przy jakimś z mijanych gospodarstw.


A potem odwiedzamy znajomego. Sympatyczna drewniana chatka, przywodząca na myśl mix nadjeziornej Brdy z chatką studencką. Jest dużo grillowanego mięsiwa, dopiekanego nad ogniem wśród czarnego nieba i grzmotów nadchodzącej burzy. Jej chłodny i wilgotny oddech czujemy już na plecach. Karkówka doprawiana górską burzą smakuje nieporównywalnie lepiej niż taka zwyczajna! :)

Gdy mrok i potoki deszczu już całkowicie spowijają okolicę - przenosimy się do chałupki. Miło spędzamy czas przy opowieściach z azjatyckich “stanów”, o zaletach pienińskich lasów do uprawiania partyzantki czy zabawnych forumowych zatargach. Bo tak się złożyło, że z naszym gospodarzem znamy się już wiele lat, ale tak osobiście, gęba w gębę - to spotkaliśmy się dziś po raz pierwszy :)

Rano tuptamy sobie dalej. Ciekawa kałuża (źródełko?) o bardzo niebieskich wodach.


Mijamy chatkę na Wierzbanowskiej Górze. Zaglądamy. Skrzyp ciężkich drzwi. Uderza zapach drewna, dymu - po prostu prawdziwego górskiego schronienia. Pusto, tylko nornica drapie w ścianie. Ponoć ona mieszka tu na stałe! :) Rozważaliśmy nocleg w tym miejscu, ale czasoprzestrzeń nie współpracuje. Jest chyba godzina 13 a na dodatek świeci słońce! Tuptamy dalej - ale wrócimy kiedyś do tej chaty, aby nawiązać z nornicą bardziej zażyłe znajomości!







Skarpeta z historią! :)

W rejonie przysiółka Ciastonie.



Przed podejściem na Dzielec.



Na zboczach Dzielca napotykamy mocno zarośniętą i częściowo zawaloną chatę. Patrząc w inną stronę można by ją przegapić!




Rozważaliśmy ewentualny nocleg również tutaj, kolega nocował tu kilka lat temu i reklamował tutejsze sianko :)


Jednak albo stan chałupy się mocno pogorszył na przestrzeni lat, albo kolega jest dużo mniej wybredny od nas. Na mój ogląd miejsce obecnie się do celów noclegowych średnio nadaje - nie wiem czy stanowi jeszcze jakąś ochronę przed deszczem. Dodatkowo dość niekomfortowo bym się czuła jakby np. w nocy zerwał się silny wiatr, że cały dach się na łeb zawali. Bo jego resztki wiszą totalnie na słowo honoru!


Okno pełne zieleniny.


Ktoś kabaciki zostawił.


Schodzimy do Kasiny Wielkiej.


Mijamy niebiańsko klaustrofobiczne osiedle willowych domków. Już nawet skraj nieba padł ofiarą deweloperów...



Dalej są tory kolejowe, ale chyba niezbyt często używane. Jak szukałam połączeń w te rejony, to nic z tej linii mi się nie wyświetlało.


Przy torach całkiem rokująca noclegowo ruinka. Wpis na ścianie sugeruje, że o 2 dni minęliśmy się z Szymim, który tu spał w czasie burzy, wędrując czerwonym szlakiem.



Nie wiem czy to dzieło Szymiego czy kogoś innego, ale jedno z pomieszczeń jest wysprzątane, podłoga zamieciona, zrobione ławeczki a nawet stolik.


A co my robimy w ruince? Zwiedzamy? Owszem, ale nie tylko! Zgadnijcie!
Bingo! Przeczekujemy ulewe! :)

Lać w końcu przestaje, ale nadciąga jakaś solidna burza! Jest jeszcze daleko, ale jej macki zajmują ¾ widnokręgu…


Podejście na Śnieżnicę okazuje się totalną masakrą. Nie ma normalnej ścieżki. Mapy wykazują niebieski szlak idący z Kasiny. Ustawione przy trasie tabliczki sugerują jednak, aby go nie używać na tym odcinku. Napisali, że są tu trasy rowerowe, narciarskie, a piesi nie są mile widziani. Pieszego podejścia nie ma - i trzeba pojechać wyciągiem. Ok - tylko, że np. dziś wyciąg nie działa… No i co? Co miałby w takiej sytuacji zrobić praworządny turysta? Wrócić do domu z płaczem? Napinkalać naokoło? Przedzierać się na przełaj lasem, oczywiście w odpowiedniej odległości, aby nie drażnić ewentualnych narciarzy i rowerzystów? My do wspomnianego wyżej gatunku nie należymy, więc mamy ułatwioną sprawę - pójdziemy po prostu tak jak nam wygodnie!

No właśnie… Czyli jak? Mamy wybór iść pod słupami wyciągu w nadciągającej burzy lub rowerowym lejem trasy zjazdowej. Nie wiem czy lepsze spotkanie z piorunem walącym w słupy czy z rozpędzonym rowerzystą na śliskiej glinie? Nie możemy się zdecydować, trochę idziemy tu, trochę tam, a raczej próbujemy balansować pomiędzy na jakiś osypiskach czy powalonych kłodach. Pioruny i rowerzyści na szczęście nas nie zaszczycają swoją obecnością. Jesteśmy tylko my i ta pieprzona stroma góra, zryta do granic wyobrażenia. Jeszcze nie pada, ale jest duszno, parno, a wilgoc z powietrza osiada totalnie wszędzie. Czujemy jakby nas obkładali mokrymi, gorącymi szmatami. Nie kojarzę góry, na którą by mi się tak źle podchodziło. Nie! Mało powiedziane! Koszmarnie źle! Na dodatek toperz mnie ciągle popędza, twierdząc, że im szybciej wyjdziemy, tym szybciej opuścimy to obrzydliwe miejsce. I tym będzie mniejsza szansa, że nas rozchlapie jakiś wyścigowiec albo upiecze słupolubna błyskawica. No więc lezę po tej pionowej ścianie… Nogi mi się rozjeżdżają na rozmokłej glinie, pot zalewa oczy i duszę się - powietrze zdaje się nie mieć w sobie nic przydatnego się do oddychania. Chyba rybie by się lepiej dychało w tej wilgoci niż mnie…



W końcu się udaje dopełznąć do celu.. Naszym oczom ukazuje się wypłaszczenie, zajęte przez molochowaty budynek kolejkowej stacji. Nowy, odpicowany i totalnie pusty! Żywej duszy!



Wrażenie nieco postapokaliptyczne - tylko wiewiórki gonią po schodach najeżonych zakazami. Wiatr wyje w metalowych wykończeniach. Gdy podmuch się kończy, jeszcze chwilę słychać skrzypienie, jakby pręty przeciągały się wracając na swoje poprzednie położenie. Po jakiejś częściowo zapełnionej soczkami przykurzonej szafce spuszcza się na nitce pająk, jakby nieco zdziwony moją obecnością.

Ciekawe kiedy ci rowerzyści tu śmigają skoro środek wakacji to nie ich termin? Nie ukrywam, że taki stan rzeczy nam odpowiada i dużo lepiej się siedzi na takiej pustej polance, niż gdyby odbywał się tutaj zgodny z zaprojektowaniem kociokwik. Trzeba przyznać, że klimat tego terenu jest nieco trudny do sprecyzowania. Z jednej strony napawa nas to miejsce obrzydzeniem, a z drugiej, w tej totalnie niepasującej do wystroju wyludnionej odsłonie, jest coś intrygującego!

To nie jedyny budynek na zboczach Śnieżnicy. Jest też ośrodek rekolekcyjny. A niedaleko od niego wiata. Ciekawe czy przeganiają, gdy ktoś z niej korzysta?



Fajny chodnik! :)


Kawałek dalej spotykamy wycieczkę kolonistów. Dzieciaki gdzieś 10-12 lat, w jednakowych, zielonych czapkach z daszkiem. I wszystkie, jedno w jedno, z potworną otyłością - wręcz wylewają się z ubranek. Idą i opychają się popcornem. Każde trzyma w łapie takie prostokątne pudełko jak to czasem na festynach albo w kinie sprzedają. Coś w tym stylu:


Nie wiem co to za turnus kukurydziany, skąd wzieli w górach te pudła?… ale taka stop-klatka bardzo ciekawa. Szkoda, że nie było jak zrobić zdjęcia.

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz