bubabar

piątek, 10 grudnia 2021

Beskidzkie ścieżki cz.1 - na trasie: Maków Podhalański - Koskowa Góra - Tokarnia (2021)

Pociąg do Zakopanego jest pełen, ale o dziwo nie turystów jadących w góry. Jadą jagodziarze z mijanych wiosek, wśród których nie ma zgodności, gdzie ostatecznie wysiądą. Dylematy powodują jakieś nowe informacje znalezione na tematycznych internetowych grupach, co do wysypu jagód na górskich łąkach innego niż początkowo planowanego rejonu. Jadą kuracjuszki oddawać się sanatoryjnemu życiu w Rabce. Ich rozmowy pełne są planów i wspomnień z poprzednich turnusów. Obie mają problemy z biodrami, acz w opowieściach przewija się więcej romansów niż zabiegów kojących stawy. Jedzie trójka dzieci w wieku szkolnym, wsadzonych w pociąg i wysłanych do babci na wakacje gdzieś pod Andrychowem. Dzieci sprawiają wrażenie jakby pierwszy raz w życiu jechały pociągiem. Wszystko ich dziwi - i kibel, i otwierane okno, a nawet kosz na śmieci, którym się tak zapamiętale bawią, że aż odpada. Jadą też dwie niunie na podbój zakopiańskich knajp. Miały jechać wczoraj autem, no ale nie odpaliło… Wakacje, sobota, pociąg w kierunku gór, a wygląda na to, że my jedyni wtaszczamy do wagonu ogromne plecaki. Być może o nieturystycznym składzie decyduje fakt, że pociąg omija zarówno główne miasta Górnego Śląska jak i Kraków? Dla nas to idealne rozwiązanie - im dalej od dużych miast tym lepiej!

Wysiadamy w Makowie Podhalańskim.


Wycieczkę rozpoczynamy od wizyty w knajpie nieopodal dworca. Nie szukaliśmy jej - ona znalazła nas. Nie można więc sprzeciwiać się przeznaczeniu! ;)


Zaraz po wejściu upatruję sobie jedno piwo - Tenczynek się nazywa. Nigdy takiego nie piłam.



Barmanka jednak stwierdza, że ono nie jest na sprzedaż. Jakiś klient je kiedyś zostawił i tak stoi na półce, mimo że raczej nie ma już szans, że właściciel po nie wróci. Kobita widząc moją smutną minę, z którą spoglądam na Żywca w lodówce, postanawia mi ów Tenczynek sprezentować. “Sprzedać nam go nie wolno, bo nie mamy go na stanie. A skoro go nie ma na stanie, to może i lepiej, żeby go i na półce nie było?”. Tak oto miło zaczynamy naszą wycieczkę - od podarku.
W knajpie stoi też rower z przywieszoną kartką “sprzedam, 450 zł”. Może też jakiś klient zostawił?? ;)

Przemieszczamy się pnącymi się w górę uliczkami, zostawiając w dolinach miasteczko z jego ruchliwą szosą i pustymi chodnikami.


Gdy przyklejona do zboczy zabudowa zaczyna się przerzedzać, mijamy chłopaka zbierającego nasiona pokrzyw. Wywiązuje się miła pogawędka i nasz nowy znajomy zaprasza nas na herbatę. Tu poznajemy jego dziewczynę, która zajmuje się zielarstwem. Herbatka więc nie jest jakimś naparem ze sklepowej torebki, a cudowną mieszaniną darów okolicznych lasów w połączeniu z powiewem egzotyki sprowadzonej z dalekich krain. Opijamy się jak bąki, mając świadomość, że takich pyszności to długo pić nie będziemy. Sandra i Kamil mieszkają tu od ponad roku. Lubią klimaty Rainbow, a i w Wolimierzu bywali. Odkrywamy więc, że mamy sporo wspólnych znajomych. Siedzimy chyba z godzinę gawędząc miło o miejscach znanych i tych, które byśmy chcieli odwiedzić w przyszłości. O chatkach, festiwalach i zlotach zrzeszających ludzi, niekoniecznie zawsze płynących z prądem narzucanych mód.


Posiedzielibyśmy dłużej, ale wykazując tendencję do zarywania dnia już na samym starcie - to raczej nie dotrzemy za tydzień na nasz zaplanowany pociąg ;) Żegnamy się więc miło i zagłębiamy się w ciemny leśny tunel znakowany żółtym szlakiem. Ścieżka jest bardzo błotnista, wszędzie są wręcz jeziora, które omijamy lasem, często musimy mocno zboczyć z drogi, aby nie ugrzęznąć w bagnie.




Skąd tu u licha tyle wody? W ładną słoneczną pogodę? Jeszcze nie wiemy, że ten dzień będzie jedynym bez deszczu. Tzn. bez deszczu dla nas, bo tym górom to dziś pół dnia pompowało…

Mijamy pagórki opisane na mojej mapie Stańkowa, Ostrysz…

Widoków na trasie mało. Wędrówkę urozmaicają jedynie kolorowo ukwiecone kapliczki. Ich to jest tutaj od groma! To się powinno nazywać "Beskid Kapliczkowy"! W innych rejonach Polski to leśna czy polna kapliczka zdarza się czasem, a tu stadami! Prawie na każdym drzewie wisi! Nie wiem czy to taka moda czy lud tu taki pobożny?


Mijamy też ukryty w gęstych krzakach baraczek z pytajnikiem na drzwiach. Wyzamykane, więc to chyba czyjaś dacza?


Na nocleg zatrzymujemy się na widokowej polance przed Koskową Górą. Słońce wisi już nisko, a mapa twierdzi, że tam na grzbiety podejdą jezdne drogi i gęsta zabudowa. Na polance możemy się schować tak, że nas nie widać ze szlaku, a jednocześnie spożyć kolację z widokiem na góry. Jest to gdzieś chyba w rejonie wzniesienia Przysłopski Wierch (Zarębki).





Ogniska dziś nie palimy. Boimy się, że dym lub światło zdradzi naszą lokalizację.

Bardzo niedaleko stąd, kawałek w dół poniżej łąki, są chyba jakieś zabudowania. Słychać wyraźnie niosącą się muzykę i odgłosy imprezy. Sądząc po repertuarze - ktoś ma chyba urodziny.

Wieczorem próbuje mnie upolować sowa, gdy siedzą sobie wśród traw. Chyba myślała, że jestem czymś mniejszym. Dobrze, że toperz mnie zawołał, ja wstałam, a sowa szybko smyrgnęła do góry widząc, że upatrzony obiekt ma trochę nie takie rozmiary. Zjeść by mnie nie zjadła, ani nie uniosła w dal w szponach, ale mogłaby podrapać albo udziobać, a zwłaszcza pierwszego dnia to takich przygód nam nie trzeba.

Długo patrzymy w gwiazdy. Niebo ostatnio jest strasznie zaśmiecone. Co rusz któraś niby-gwiazda lata, mruga na czerwono lub niebiesko. Najbardziej nas zadziwiła taka jedna o nietypowej trajektorii i z “nóżką” do dołu, wyglądająca nieco jak grzybek. Momentami to wygląda jakby satelity grały w berka!

Nocą szczekają sarny i słychać kilka strzałów. Sarny są zaraz koło namiotu, a strzały na szczęście dosyć daleko.

Ranek jest szary. Składamy namiot, zaczynamy jeść śniadanie - i tu zaczyna lać… Połykamy więc na szybko rozmoczone kanapki (ze względu na konsystencję przynajmniej nie utkną nam w gardle) i szykujemy się do drogi. Bo schronić to tu się nie ma za bardzo gdzie…


Krajobraz z wierzbówką.




Krajobraz z kablem.


Zazwyczaj najgorsze na wycieczkach górskich w czasie niepogody jest to, że g... widać. Leziesz na tą góre, namachasz się, nasapiesz i zobaczysz trochę białej mgły. Na tym wyjeździe jest na szczęście inaczej - leje, mglisto, ale zawsze cosik widać na horyzontach!


Mijana zabudowa i uprawy.




Fajne snopki! Trochę przypominają takie z dawnych lat, ale jednak jakby trochę inne?


Na Koskową prowadzą utwardzane różnymi sposobami drogi. Mijamy kapliczkę.


To pierwsze zadaszone schronienie na naszej trasie. Miło chwilę posiedzieć bez deszczu bębniącego w kaptur. Przyjemnie pachnie kwiatami, kadzidełkiem, świecami. Widać, że lokalsi bardzo o to miejsce dbają.


W środku bardzo z siebie zadowolony papież i twórczość ludowa.


Dalej jest szczyt o czterech masztach. W cieniu masztów jest też miejsce na ognisko. Nie zrobiłam zdjecia. Pewnie akurat nie chciało mi się aparatu z worka ciągnąć.

Faktycznie wysoko tu podchodzą zabudowania, ale takie fajne, takie wiejskie. Zboże tu hodują, ziemniaki, a i kura zagdacze czasami.


A tu styl zakopiański z pewną domieszką cygańskiego pałacu? ;)


Schodzimy w stronę przysiółka pod Parszywką. Chmury się trochę przewiewają więc i Tatery widać coraz dokładniej.






W przysiółku kolejna kaplica i kilka domów.


Na skraju drogi stoi kilku młodych motocyklistów przełajowych, rozprawiających co by tu ze sobą zrobić i jak zabić nudę. Póki co zajmują się gazowaniem stacjonarnym, tak żeby było głośno, paliło się sprzęgło, a błoto bryzgało na boki. Przypomina mi się cytat ze Stasiuka: “Mają samochody, ale nie mają dokąd nimi pojechać…”

Dalej wchodzimy w las, droga ostro opada w dół. Szeleszczą mokre liście, od czasu do czasu otrząsane wiatrem spuszczają na nas solidny wodospad zgromadzonego deszczu. I nie wiedzieć czemu cały las tutaj wali rozpuszczalnikiem!

Są krótkie przerwy, gdy ulewa przechodzi w mżawkę, ale o wygrzewaniu się na suchej trawie to raczej szansy nie ma ;) Odpuszczamy więc sobie początkowo planowaną trasę przez Balinkę i Jaworzyński Wierch. Schodzimy w dolinę wsi Więciórka, drogą wiodącą wzdłuż słupów wysokiego napięcia.


Mijamy kolejną sympatyczną kapliczkę.


Ta jest dodatkowo zasiedlona przez ogromne stado aniołków! Szkoda, że o tym nie wiedziałam, bo bym przyniosła jakiegoś aniołka od siebie. Bardzo lubię takie zwyczaje, gdy w jakimś miejscu coś się od siebie zostawia :)


Tuptamy więc przez Więciórkę. Czasem się trafi drewniany dom, czasem stara tabliczka.



W rejonie występują też ciekawe, otoczakowe fasady. To pewnie z racji bliskości potoków, gdzie można było łatwo pozyskać budulec.



Po drodze mijamy też kilka tartaków.



A woda wybrała swoją drogę… Olewając kanał, który jej ludzie zbudowali. Czerwona kosteczka bardziej jej przypadła do gustu ;)



W centrum Tokarni nie znajdujemy ani otwartego sklepu ani knajpy. Toperz zostaje z plecakami pod okapem jakiegoś nieczynnego jakby targu. Ja ruszam na poszukiwania. Głównie potrzebujemy pozyskać wodę. Uderzam więc na OSP. Co jak co, ale wodę to tutaj chyba powinni mieć? Dostaję nawet taką butelkowaną, ze sklepu. Mój widok (zmokła kura?) jakoś rozczulił strażaków, dopytywali się też czy nie potrzebujemy jedzenia albo suchych ubrań ;)

Obiad gotujemy w wiacie przystankowej. No bo ciągle leje… Widać jednak jakieś przebłyski na horyzoncie, które być może zwiastują koniec chmury?



cdn

3 komentarze:

  1. piszesz, więc nie zostaliście pod tą wiatą na wieki wieków.. To dobrze. Świetni jesteście. Dzięki za relację :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było jeszcze dużo różnych wiat na trasie! :)

      Dzieki za miłe słowa! Pozdrawiamy!

      Usuń
    2. tak, domyślam się, że wiele było wiat później. A te wcześniejsze też zacne. Obejrzałam sobie miejsca, do których jakoś sama fizycznie nie dotarłam. Masz rację, nie da się być wszędzie.

      Też Was mocno pozdrawiam :)

      Usuń