bubabar

środa, 29 grudnia 2021

Beskidzkie ścieżki cz.8 - na trasie: Turbacz - Bukowina Obidowska - Łapsowa (2021)

Poranek. Jeden z tych pieknych momentów w życiu, gdy człowiek się budzi, wychodzi przed namiot i od razu jest tam, gdzie powinien. Zapach butwiejącego drewna resztek bacówki, wilgotnej rosy i ciepłych promieni. Szumiące drzewa i wzrok błąkający się po szczytach gdzieś w oddali.




Każdą okazję warto wykorzystać na dosuszanie!


Zbieramy się bardzo niespiesznie. Na dziś długiej trasy nie mamy. Mieliśmy półtora dnia zapasu na tej naszej wędrówce - jeden dzień poszedł na Ćwilin, no a teraz mamy te pół ;) Plan jest więc taki, że musimy jedynie dotrzeć w jakieś miejsce, spełniające dwa wymogi: być jak najbliżej Nowego Targu (w południe w niedzielę mamy pociąg) a jednocześnie wciąż być sympatyczne i nadające się na dogodny biwak.

Tuptamy więc sobie wystawiając pyski do słońca i rozglądając się wokoło.


Na Turbaczu znów tankujemy wodę. Ludzi wszędzie potworne tłumy. Nie dziwi nas to za bardzo - słoneczna sobota na jednym z popularniejszych tutaj szlaków. Cóż... szczęśliwie odwykliśmy przez ten tydzień od takich spędów i hałaśliwych kłębowisk.

Z Turbacza schodzimy w stronę Bukowiny Miejskiej. Mijamy bar. Przy pewnej dozie chęci można go nazwać barakobarem! :) Może trochę za bardzo nowy i nie aż tak pachnący rybą jak te z Kinburnskiej Kosy, ale lekko ocierający się o ten właściwy klimat. Siedzą tu zarówno turyści jak i miejscowi, drwale czy robotnicy leśni. Zatrzymujemy się na chwilę i my.




A tu chyba ktoś podprowadził owieczkę z Hali Długiej! :P


Drwale pokrzepiwszy się nieco zabierają się za robotę. Ściągają drewno traktorami i terenówkami, często zatrzymując się po drodze i gawędząc ze znajomymi.


Kilka razy mijają nas furmanki czy traktory wypełnione turystami.



Jedni z mijanych są tak pozytywnie nastawieni do świata, że specjalnie zawracają, aby nas poczęstować ziołową nalewką, którą robiła babcia Genowefa z Mszany Dolnej 10 lat temu w pełnię księżyca! :)

I takie ogólne spostrzeżenie z naszej tygodniowej trasy - gdy traktorowi czy nawet quadowi zejdziesz z drogi, to przeważnie pomacha przyjaźnie, uśmiechnie się albo powie dziękuje. A rozpędzony rowerzysta to jeszcze ma focha i próbuje burczeć pod nosem, że przez pieszego na szlaku wjechał w kałuże i ochlapał nowe seledynowe majty. Zaczynamy wręcz mieć wrażenie, że seledynowy kolor na dupie wywołuje napady agresji i niezadowolenia z otaczającego świata. Musimy się więc wystrzegać, aby nigdy takich nie ubrać! Licho nie śpi!

Mijamy dwie chatki rokujące noclegowo, ale dosyć blisko tłocznego dzisiaj szlaku. I jutro byśmy mieli za daleko... No i toperz trochę kręci nosem, że bacówka nie powinna być z pustaków ;)








Mijamy odpicowaną kaplicę, z której Matka Boska Leśna to by chyba szybko dała nogę....


Na jednej z gałęzi, gdzieś na trasie, siedzi miła ptaszyna z czerwonym brzuszkiem.



Jak widać na załączonym obrazku - paneloza dotarła też na górskie zbocza.


Z zarośli wyłania się też Bene!


Byliśmy tam w 2008 roku i mam z tego miejsca bardzo miłe wspomnienia! Jakby ktoś był ciekaw zdjęć z tamtego wyjazdu to są TUTAJ

A polan ni ma - tam gdzie się ich spodziewaliśmy… Idziemy wąwozem i się zastanawiamy, do którego zbocza przykleimy namiot i co z niego zostanie jak kolejny niebieskomajty rowerzysta w panice przed błotem zapomni gdzie ma hamulce… Bo zaraz zaczniemy już schodzić w stronę miasta i coraz bardziej zwartej zabudowy wspinającej się na wzgórza.

W poszukiwaniu choć odrobiny spokoju schodzimy ze szlaków i błąkamy się gdzieś po lasach na górskich skłonach. Tu akurat królują maliny i borówki.


Cudne miejsca i z głodu tu nie umrze, ale na namiot trochę jednak za muldowato.. Już mamy plan stawiania obozowiska na średnio widokowej łączce, wklinowanej między porębę, urwisko i maliniak, ale toperz wypatrzył na mapie górę zwaną Bukowina Obidowska. Mi się wydawało, że przez nią idzie jeden ze szlaków, ale przyglądając się dokładniej widać, że szlak mija szczyt.. Chyba o sto metrów, ale jednak mija… Postanawiamy tam zajrzeć… A tam rozległa łąka! Widok! Tatery! Blaszany baraczek (niestety obecnie nieużytkowy na inne cele niż śmietnisko..) Pusto nie jest, przewija się jakiś kilkunastoosobowy zlot motocyklowy, ale taka ilość jest bardziej akceptowalna niż to co się działo na wcześniejszych trasach.




Dalej dziś nie idziemy. Lepszego miejsca chyba nie ma szans znaleźc. Wylegujemy się w wysokich trawach i gapimy w dal…



Gotujemy obiad…


A czy wspominałam, że nasz blaszany kubeczek ma dzidziusia? :P


Musimy go więc wypróbować :)


Namiot stawiamy trochę schowany między świerkami.



Gdzieś tam na wyższych szczytach znów zaczynają się zbierac chmury...


Na zachód słońca przychodzi kilka zakochanych parek, to chyba dyżurny plan wszystkich nocujących w schronisku na Łapsowej.


Wieczorem zostajemy sami. Czas mija nam na dokładaniu do ogniska i wypatrywaniu dziwnych świateł wysoko w Tatrach.




Rankiem popaduje. No bo ile może świecić słońce w sierpniu? Wczoraj było ładnie, więc limit wyczerpany :P

Mijamy schronisko Łapsowa Polana. Miłe miejsce.





Fajnie by tu zajrzeć w jakiś marcowy lub listopadowy wtorek, aby w pełni docenić walory tego miejsca - bez trzech pudelków na kolanach i huskiego czochrającego się o plecak…

A potem udaje się nam zgubić, co skutkuje spadnięciem nie w tą dolinę co trzeba i koniecznością windowania się na nowy pagór! Grrrr… A ja się nastawiłam, że dziś będzie już tylko w dół! Że jedyne dzisiejsze podejście to będzie w Oławie na pierwsze piętro ;)

Przed nami Nowy Targ. Wydawałoby się więc, że to już koniec relacji, ale sama, samiuśka końcówka postanowiła też mieć swoje miejsce w tej opowieści... cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz