bubabar

wtorek, 30 listopada 2021

Czerwcowa włóczęga cz.15 - Pasym, Rudziska Pasymskie (2021)

Jedziemy przez miejscowość o wdzięcznej nazwie Jednorożec. Nie muszę wspominać, który członek ekipy jest tym faktem najbardziej zachwycony.


Herb też jest taki jak trzeba!


I mają w okolicy różowe słupy! Ponoć jakaś radna z władz gminnych tak zadecydowała, bo to jej ulubiony kolor. Kabak twierdzi, że to fuszerka, bo słupy powinny być jeszcze obsypane brokatem i błyszczeć się w słońcu.


Przydrożne ogłoszenie. Ciekawe ile takich rzeczy leży gdzieś po stodołach :)


Powoli zbliżamy się do terenów bardziej obfitujących w jeziora. Pierwsze na naszej trasie jest jezioro Kalwa, na którego brzegach mamy namierzone kilka zapomnianych ośrodków. A nuż któryś spodoba się nam na tyle, aby zostać w nim na nocleg?

W miejscowości Pasym odwiedzamy pierwszy takowy obiekt.



Asfalt z dużą domieszką igliwia! :) A może raczej igliwie z pewną domieszką asfaltu? :)


Mech najlepiej się hoduje na stołach pingpongowych.


Niestety były tu ostatnio jakieś pożary, więc już żadne z zabudowań nie nadaje się do użytku. Charakteryzują się przeważnie dużą ażurowością.




Szczególnie tego domku mi żal… Gdyby nie spalona podłoga i część ścian - można by tutaj zostać na nocleg!



Jaki fajny piecyk w środku był!


Nie możemy odgadnąć jakie funkcje toto pełniło? Fontanna? Ogródek piwny? Plac zabaw? Romantyczna sztuczna ruina stylizowana na zamek księżniczki?


Jedno jest pewne - pod prysznicami zawsze warto być czujnym!


Zatem co? Trzeba było pitwać ryby w pokojach? ;)


Kolejne odwiedzone miejsce to Rudziska Pasymskie. Już tabliczka początkowa sugeruje, że zagłębiamy się w zapomnianą dżunglę.


Na brzegu jeziora stoi hotel zwany Rudka - ogromny moloch.



Widoki z tarasu.


Dosyć długo włóczymy się przepastnymi korytarzami, przeplotkami, drabinami, dachami i piwnicami.











Ośrodek jest nieczynny od około 20 lat. Wnętrza są już zupełnie wypatroszone, niestety nie zostały żadne sprzęty z dawnych lat. Jedynie taki mural ze słoneczkiem wciąż zdobi jedną ze ścian.


A mysza nieśmiało wygląda z okna ;)


W korytarzach zaczynają już rosnąć drzewka...



W oddali widać jeszcze inne budynki, chyba kiedyś przynależące do tego kompleksu.



Ekipa w komplecie. Pozdrawiamy! Tacy byliśmy w czerwcu 2021! :)


Kawałek dalej stoją pozostałości starszych budowli. Są mocniej zarośnięte, solidnie nadszarpnięte zębem czasu i przyrody. Przed wojną działał tu pensjonat, zaraz po wojnie Mazurski Uniwersytet Ludowy, poźniej kolejny Ośrodek Szkoleniowo-Wczasowy. Pod koniec lat 80-tych budynki się nadpaliły i jakoś zabrakło kasy, pomysłów czy chęci na odbudowę.






Spotykamy tu bardzo ciekawą i intrygującą ekipę. Było ich trzech. Jeden z nich przedstawił się jako Florian. Tylko on z nami rozmawiał. Pozostali łypali nieco wilkiem i milczeli. Na początku wzięliśmy ich za bezdomnych, którzy tu pomieszkują albo złomiarzy, którzy bezskutecznie węszą za jakimiś pozostałościami żelastwa. Trochę nas z tropu jednak zbiło, że robią dużo zdjęć, zwłaszcza różnych detali budynku (np. framug okiennych). Z ich słów wynikało, że poszukują keszy. Przyjechali starym oplem z solidnie wgniecionymi drzwiami, którego dokładnie ukryli w krzakach. Na tyle profesjonalnie to zrobili, że wcześniej mijaliśmy ten samochód o 5 metrów i go nie zauważyliśmy. Samochód nie był zaparkowany na czas zwiedzania, on był celowo zamaskowany! Blachy mieli z drugiego końca Polski - FZA. Odjeżdżając tak przysolili w jakąś gałąź, że wyleciało boczne okno. Widać byli na to przygotowani, bo sprawnie wyjęli duży worek, taśmę klejącą i w mig naprawili szkody. Oddalili się trąbiąc i machając, a ich śmiechy i pogwizdywanie jeszcze długo huczały nam w uszach...

Na nocleg zatrzymujemy się na polu biwakowym “Cicho - sza”. I wygląda ono tak jak się nazywa. Oprócz nas nocuje tu tylko nieinwazyjny motocyklista, z którym zamieniamy kilka słów, a potem on rozbija się na drugim końcu pola, tak że nawet nawzajem się nie widzimy. Możemy się więc cieszyć totalną pustką i ciszą mąconą jedynie szumem wysokich sosen. Zupełnie jak w Estonii. To miejsce, położone w pachnącym, żywicznym lesie, bardzo mi właśnie przypominało biwakowiska RMK...





Niedaleko jest jeziorko, w którym nie omieszkamy się przekąpać, zarówno z wieczora jak i rana.






Kolejnego dnia zatrzymujemy się w przydrożnym w barze “Szczupak”, gdzie jak sama nazwa wskazuje, zjadamy sandacza.



Wielkim odkryciem dnia okazuje się być pigwoniada!! I trafia ona na podium moich ulubionych napojów - po zielonej herbacie i kwaskowatym, dunajskim winie. Jest kilka odmian tego specyfiku, a najlepszy jest ten, który zawiera herbatę! Jest to produkt regionalny, ale nie produkcja własna tego baru. Sprowadzają to od jakiegoś rolnika z okolicy, który ma wielkie plantacje pigwowca. Na szczęście odkryłam, że można toto kupować wysyłkowo! :) Szkoda, że nie jest dostepne w żadnym oławskim sklepie...


Gdzieś po drodze, na wygrzanym podsklepiu.


Potem jedziemy na poszukiwanie ośrodków z dawnych lat. Miałam namiar na malutkie domeczki w miejscowości Zamordeje, nad jeziorem Nidzkim. Domki same w sobie rzeczywiście przeklimatyczne i takie jedyne w swoim rodzaju. Jak skrzyżowanie starego typu namiotu z psią budą :) Raz jedyny takowe widziałam!




Ale na tym się kończą plusy tego miejsca. Panuje tu jakaś klaustrofobia (i nie mam tu na myśli wielkości domku ;) Ciągle ktoś łazi, gapi się... Domki przeplatają się z kamperami i przyczepami, ale mieszkając w domku nie wolno obok zaparkować. Trzeba więc patrzeć na stojącego 10 metrów obok nabzdyczonego kampera, a swoje bambetle nosić z drugiego końca ośrodka. Gdzie tu logika? Nic tu po nas. Jedziemy dalej… Żal, że nie można teleportować takiego domeczku w inne miejsce...

W tym rejonie, chyba z racji na dużą ilość jezior i rozlewisk, nie bardzo da się omijać główne drogi. Musimy więc jeździć dwucyfrówkami, co do przyjemności nie należy. Zwłaszcza źle nam zapada w pamięci przejazd przez Pisz. Miasto totalnie wyprane z zieleni. Pakujemy się w korek i to jeszcze za krzywą, przechyloną mocno na bok przyczepą tira wyładowaną drewnem. Zastanawiamy się kiedy to wszystko się na nas zwali... Korzystając z pierwszej możliwości uciekamy przed belami drewna w jakieś osiedle dotknięte skrajną betonozą. Wracając na drogę wylosowujemy jechać za traktorem z jakimś baniakiem, który w godzinach szczytu przemierza miasto z prędkością 5 km/h. No ale przynajmniej baniak na nas nie zleci. Nad jeziorem Roś szukamy kolejnych ośrodków, które ktoś kiedyś mi polecał. Ale też nas nie urzekają. Tłum, zgiełk, kupa turystów i wokół tego jeszcze jakaś budowa chodnika czy parkingu. Zaglądamy jeszcze na pola namiotowe, ale na to w ogóle lepiej spuścić zasłonę milczenia. Lepsze klimaty biwakowe oferuje oławski parking pod Biedronką... Zaczynamy bardzo tęsknić za okolicami Warszawy…

Podejmujemy jeszcze ostatnią próbę, jeszcze jedną szansę dajemy Mazurom. Cierzpięty. Też ponoć mają tu ośrodek w klimatach z dawnych lat. I to jest strzał w dziesiątkę. Uffff... Na sam koniec... Tego właśnie szukaliśmy. Miejsce na tyle urokliwe, że będzie bohaterem całej, kolejnej relacji :)

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz