Myślałam, że z Węgier nie będę miała nic do opisania. A tu niespodzianka! Zdawało się, że busio tym razem nie będzie kaprysił, ale jednak postanowił ubarwić nam wędrówkę. Węgierskich mechaników nie mieliśmy póki co jeszcze okazji poznać - byli już w naszej historii mechanicy rumuńscy (busio), serbscy (skodusia), ukraińscy (skodusia), mołdawscy (skodusia), estońscy (busio), łotewscy (misiek), litewscy (misiek), gruzińscy (skodusia). Ale Węgra ani pół!
Od początku wyjazdu (pomni na zeszłoroczne doświadczenia) jesteśmy nieco przewrażliwieni na dziwne dźwięki wydawane przez busia, ze szczególnym uwzględnieniem busiowych kółek. Ciągle nasłuchujemy. Nieraz wydaje się nam, że już już piszczy łożysko jak rok temu - a tu okazuje się, że nie przestaje piszczeć jak busio stoi, a dźwięk ma źródło gdzieś na drzewie i co ciekawe ma skrzydełka i dziubek. Nieraz atak paniki wywołuje jakaś bogu ducha winna cykada lub jakieś inne temu podobne stworzenie, które generuje odgłosy dla nas na tyle nietypowe i niecodzienne, że ucho wyławia je z krajobrazu. Poza tym łożyska busiowe powinny się nie rozpaść - na wszelki wypadek zostały wymienione przed wyjazdem na nowe (wraz z innymi elementami, które działały, ale były podejrzenia, że wymiana przedłuży im okres niezepsucia)
A tu nagle na węgierskich dróżkach lewe kółko zaczyna ewidentnie popiskiwać przy skręcaniu, a niedługo potem co gorsza pocykiwać regularnie i nieprzyjemnie metalicznie. Kiedyś pewnie byśmy to zignorowali (a za czasów skodusi w ogóle nie zarejestrowali). Ale teraz mamy obawy z racji na pakiet z lekka przerażających, zeszłorocznych wspomnień. Szukamy mechanika więc juz - teraz - natychmiast. Sprytnie zabraliśmy zapasowe łożyska, coby nie było problemu gdzie zamówić części. Pada na miasteczko, którego nazwę ciężko wymówić - Mosonmagyaróvár.
W czasie drogi do miasteczka powstają piosenki na znane melodie:
"Jadę, jadę w świat busiami, busie piszczą łożyskami pi pi pi, pipi pi, pi pi pi"
"Koła autobusu piszczą wciąż przeeez caaały dzieeeń!"
Zajeżdżamy pod jeden warsztat, ale od razu kierują nas do drugiego, bo ten to ponoć "klub" - jedynie dla posiadaczy ważnej legitymacji.
Drugi to tylko wulkanizator. Trzeci niby jest machanikiem, ale oświadcza, że nie ma miejsc i najszybciej to za tydzień.
Na szczęście pracuje tu jeden miły chłopak (z ciekawym tatuażem przelewających się przez rękę zegarów), który się przejął naszą sprawą. Obdzwania inne warsztaty w mieście i nigdzie nas nie chcą. Wszędzie mają klientów pod korek i ani pół minuty wolnego czasu. Nie ma wolnych "wind" - specjalistycznych podnośników, nie ma możliwości wyprowadzić innych aut z hali. To, że wiemy co się zepsuło i nawet swoje części mamy - w żadnym stopniu nie pomaga w negocjacjach... Jak to jest, że gdziekolwiek by się człowiek nie ruszył to brakuje mechaników? I jak to jest, że w takiej sytuacji nie podnoszą cen swoich usług albo nie powstają kolejne warsztaty? Wydawałoby się, że prawa rynku powinny tak działać - ale jak widać tym sektorem rządzą zupełnie inne zasady...
6 warsztatów w miasteczku nas nie chce. Nie ma szans. Nie i koniec. Nie ma szans na żadne negocjacje. Nie i już.
W końcu sympatyczny chłopak (ten z płynącymi zegarami na łapie) dzwoni do jakiegoś wioskowego majstra, który jest ponoć kuzynem wujka kolegi z wojska. Wprawdzie on nie ma warsztatu, na codzień zajmuje się inną branżą, ale coś niecoś na autach się zna, więc można spróbować. Ten się zgadza. Cóż nam pozostaje - czekać. Przyjedzie za kilka godzin jak skończy ogarniać jakieś swoje sprawy.
Zwiedzamy okolice warsztatu. Zakład samochodowy przechodzi w warsztaty naprawy traktorów.
Cały okoliczny teren zawiera ogromne ilości hal o nieznanym nam przeznaczeniu. W jednym jest np. jakieś archiwum. Długie rzędy regałów ze starymi papierami. Są też wielkie betonowe place, jakieś suwnice, stare latarnie.
Tabliczki klasyczne - o zagrożeniu pożarowym, naprawa pojazdów, warsztat itp.
Co zwraca naszą uwagę - że węgierski to chyba jeden z niewielu języków, gdzie wystepuje zapis "sz" jak po polsku. W innych językach, nawet bardziej podobnych do polskiego, zazwyczaj jest to zapisywane inaczej.
Sporo aut rozsianych po placach wygląda jakby nie doczekało się swojej kolejki do napraw. Cierpliwości im starczyło, ale widać mechanicy naprawdę nie mieli czasu (lub ochoty) ;)
Po krzakach wala się sporo różnych mechanicznych bebechów.
Docieramy też w sektor tysiąca opon. Są wśród nich też takie gigantyczne - chyba od Bielaza! ;)
Idziemy też połazić po miasteczku.
Zawijamy na naddunajską plażę, gdzie mimo upalnego dnia nikt się nie kąpie. Przez zarośla widać wyspy, gdzie stoją jakieś rybackie domki.
Zaglądamy do knajpki z dachem z winorośli.
Pierwszy raz widzę plac zabaw zacieniany w ten sposób.
W końcu, chyba po 5 godzinach, zjawia się nasz wybawca - a raczej jest ich dwóch. Nazwaliśmy ich "piraci". Wyglądają jakby właśnie nawiali z pierdla. Jeden jest mały, sięga mi chyba do ramienia. Ma wielki złoty kolczyk w uchu, na głowie chustkę w kolorowe czachy i tatuaż krzyża na pół nogi. Drugi jest wielki, zwalisty i mocno kuleje. Porusza się jakby miał drewnianą nogę. Sa nierozłączni i zdają się tworzyć jakby jeden organizm. Śmiejemy się, że jeden dobrze tarasuje drogę i leje po mordzie, a drugi ucieka z łupem i znika w mysiej dziurze.
Wspomnę jeszcze, że wszystkie "rozmowy" z rozlicznymi mechanikami, również z miłym kolesiem od pływających zegarów, były prowadzone za pomocą translatora w ich komórkach, no bo z Węgrami znającymi wyłacznie swój język to raczej szans na porozumienie nie ma żadnych. A nie przepraszam! Był jeszcze Wiktor - też z tego zakładu przy traktorach. On dobrze mówił po angielsku. Przedstawił się grzecznie, zapytał co słychać, przejrzał się w szybie busia przyczesując idealnie wypielęgnowaną brodę i powiedział, ze nam nie pomogą ani dziś ani jutro, bo u nich w mieście to do mechanika trzeba na zapisy przynajmniej miesiąc wcześniej. Jego mina sugerowała, że trzeba się też kłaniać w pas i przynosić podarki.
Piraci zdają się nie popierać nowoczesnych rozwiązań komunikacji międzyludzkiej. Mały patrzy na kuzyna swojego wujka kumpla z wojska z dezaprobatą, gdy tamten podsuwa mu pod nos telefon, a Duży spluwa kilkakrotnie z odrazą na pobliski krawężnik. Pozostają więc tylko gesty. Mały pisze nam cegłą na betonie, że będą chcieli od nas 100 euro. Duży mówi "kam kam mister" i pokazuje, aby za nimi jechać. Jedziemy gdzieś opłotkami i wądołami na obrzeża miasta. Parkujemy na poboczu drogi.
Mały wynosi narzędzia i rozkłada na chodniku. I jakoś żadnej pieprzonej "windy" nie trzeba. Podnoszą busia na dmuchanej poduszce i zabierają się do pracy.
Ja wiem, że do kuchni się nie zagląda, ale co u licha w czasie wymiany łożyska się tnie kątówką aż iskry lecą??? Co się wali młotem i kopie z całej siły?? Ale robota jest zrobiona w niecałą godzinę. Jeszcze jazda próbna po ulicach miasteczka. Nie zgrzyta, nie piszczy, nie cyka. Więc chyba ok? Ale czemu poprzednie łożysko szlag trafił po 3 tys km? Chyba powinno dłużej wytrzymywać?
No i wieczór się zrobił. Śpimy niedaleko - nad Dunajem koło wsi Lipot. Bardzo przyjemne miejsce, które wyczailismy już rok temu.
Dunaj ma tutaj niesamowity kolor - zielony i taki jakby trochę mleczny, a trochę fosforyzujący.
Zdjęcie z tablicy na brzegu obrazuje jak malowniczo rozgałęziony jest Dunaj w tych okolicach.
Pewnie jeszcze niedawno pływano tu takowymi łodziami po owych, dunajskich rozlewiskach. Teraz trafiły na kwietnik.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz