Teraz po bacówce na Redykalnym nie ma śladu. Nie zachowała się nawet podmurówka i nie potrafimy w ogóle oszacować, gdzie ona stała. Planowaliśmy gdzieś tu spać, ale kręcimy się w kółko i jakoś nie do końca nam się tu podoba na nocleg. Albo totalnie na widoku, albo krzywo, albo kupa śmieci...
Decydujemy się iść dalej. Raz po raz między drzewami migają widoczki. Nie brakuje też jagodowisk, gdzie można się posilić.
Ostatecznie rozkładamy się na hali Motykowej, na zboczach Boraczego Wierchu, wśród płowych niekoszonych traw! :) (bo niżej hala jest oczywiście skoszona)
Palimy niewielkie ognisko. Zawsze miło się nieco podwędzić, a i grzanki na kolację brzmią lepiej niż zwykłe kanapki!
Grzanki warto popić jakims dobrym napojem! :)
Wieczór mija z pięknymi widokami - takimi co cieszą oko, ale równocześnie nieco martwią, bo jak bum cyk cyk sugerują ostre zlewy na jutro.
Na Małej Fatrze to można kamienie liczyć.
Zachód słońca za uschniętym chojakiem też jest całkiem całkiem.
W nocy zrywa się wiatr, las wyje niesamowicie, co w połączeniu z ogromnym, pomarańczowym księżycem tworzy fajny klimacik. Namiotem targa na wszystkie strony, a każde nocne wyjście do kibla staje się dość problematyczne, bo na takim zimnym wietrze łatwo się przeziębić. Mam jednak ciekawy sen, że spotkany szaman polecił mi wcielić się w rolę palnika. Powszechnie wiadomo, że gotując na wietrze warto zawinąć kuchenkę w karimatę. Gotuje się szybciej, z mniejszymi stratami gazu, a co najwazniejsze nie zdmuchuje ognia. Można również analogicznie owinąć w karimatę siebie! :) Patent okazuje się zarąbisty!
Poranek również jest wietrzny, zdecydowanie chłodniejszy i mniej pogodny niż wieczór. Na Fatrach leży wał skłębionych, białych chmur. O dziwo tylko Rozsutec sterczy swoją poszarpaną sylwetką.
Nie za łatwo złożyć namiot, gdy tak duje! Ale przynajmniej się porządnie przesuszy!
Tuptamy dalej. Miło się idzie. Fajnie się tak obudzić gdzieś wysoko. Idziesz potem w miarę po płaskim, a wokół morze gór. Dziś jeszcze przelewają się przez nie chmury, nieraz ładnie podświetlone słońcem. U nas jest miło, ale z tego co widzimy przed nami - to nie wszędzie tak jest. Tak tak... Gdybyśmy wędrowali tam, gdzie było w planach, to teraz byśmy siedzieli w którejś z tych gęstych chmur i o widoczkach mogli sobie tylko pomarzyć.
Nie tylko przestrzeń i dalekie horyzonty cieszą oczy. To co blisko też jest fajne. Lasy mają tu malownicze i postrzępione.
Nieraz warto patrzeć pod nogi, bo przyroda wyłożyła podłogę kafelkami! :)
A to jest chyba coś związanego z jakimś dawnym wyciągiem. Ale niestety nie da się wejść do tego domeczku.
Dziś wychodzi, że mamy dzień kulinarny. Będziemy mijać dwa położone koło siebie schroniska - i to takie, w których jeszcze nigdy nie byłam. Na Lipowskiej zjadamy jajecznicę i z racji na chłód zapijamy ją grzanym piwem. Robię też pranie. Schronisko sprawia wrażenie molocha, ale opuszczonego. Jesteśmy tu sami - nawet obsługę ciężko wydłubać gdzieś z pieleszy i zaułków budynku. Jest dosyć wcześnie, bo koło 11, więc pewnie turyści z dolin jeszcze tu nie dotarli, a ci co nocowali może jeszcze śpią? Od czasów pamiętnego noclegu na Przysłopie pod Barania nie byłam nigdy w tak pustym schronisku. Nasze wrażenie z tego miejsca jest więc jak najbardziej pozytywne! :)
Na ścianach w jadalni wiszą stare tabliczki i dyplomy. Na dawnych zdjęciach widzimy jak to schronisko miło się prezentowało przed remontem zanim je wymalowali na biało i obsypali żwirem...
Rozochoceni sympatycznością tutejszych schronisk zachodzimy też na Rysiankę. Sam budynek jest dużo ładniejszy niz na Lipowskiej.
Acz nie pierwszy raz okazuje się, że kwestie wizualno - estetycznie nijak idą w parze z klimatem. Przyjemny kolor elewacji to nie wszystko... W środku nie jest zbyt fajnie - tłumnie, głośno... Rozsiadamy się więc na zewnątrz.
Opad i otulająca okolicę mokra chmura jednak zmusza nas do wejścia do budynku. Na tym etapie mamy jeszcze nadzieję, że poczekamy pół godzinki i ulewa przejdzie. Z braku zajęcia oglądam księgi pamiątkowe. Niesamowite jak ewoluowały wpisy odwiedzających to miejsce turystów. W latach 80-90 tych były to przemyślane i staranne notatki, zawierające ładne rysunki, nieraz zdjęcia, opisy ciekawych lub śmieszych zdarzeń, wierszyki czy piosenki. Wpisy ostatnich lat wręcz zniechęcają do zostawienia swojego. Szkoda, że osoby nie mające nic do zaprezentowania nie ograniczą się do "byłem tu Siwy". Poziom wpisów przypomina raczej ściany jakiejś wiaty przystanku PKS w Wólce Średniej niż górski wpisownik. Oględnie mówiąc motywy głównie skupiają się na czynnościach fizjologicznych, których zwykle dokonuje się w miejscach ustronnych, z dużą domieszką komentarzy na temat ciepłoty wody pod prysznicem i szybkości internetu. Do tego sporo dziecięcych bazgrołów, od razu na 5 kartek, tak jakby to była przedszkolna kolorowanka. I nie mam na myśli, że niewprawna mała rączka próbowała narysować "my na wycieczce" albo "moj ulubiony kotek", ale jakiś taki wysryw totalny zupełnienie na temat. A rodzice pewnie szczęśliwi, że "bombelek" się czymś zajął i chwilę był spokój.
Wspomniane dawne wpisy.
Ten nieco nowszy (chyba sprzed lat kilkunastu), ale też pozytywnie zwrócił uwagę swoją innością.
Współczesnych przez szacunek do czytelnika nie będę zamieszczać. Jeszcze go zemdli - tak jak nas.
W schronisku ludzi przybywa i wyraźnie widać, że te rzygo-wpisy nie powstają tu same, ekipy idealnie pasują swoim zachowaniem do owej księgi. Pewnie zaraz ten koleś w niebieskiej kurtce tam napisze, że lokal jest ch...owy, bo w barze nie mają ładowarki do ajfona. Na razie oburzenie jest wyrażane jedynie werbalnie. Jakaś babka kładzie zużytą pieluchę na stole, a jej zawartość skapuje z blatu i leje się na podłogę. Aromat roznosi się naokoło...
Zostawiamy obkakane schronisko i wychodzimy na deszcz. Jaki cudowny deszcz! Jak jego szum wspaniale łączy się z ciszą. Jak pięknie pachnie mokra ziemia, las i pusta przestrzeń. Z ulgą zagłębiamy się w gęstniejącą przed nami mgłę...
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz