Podwozi nas autobus szkolny i wysadza w centrum wioski Chotylub, pod cerkwią. Cerkiew jest zamknięta i widać, że dosyć rzadko odwiedzana. Przynajmniej schody tak sugerują.
(zdjęcie z aparatu Pudla)
Dla porównania zdjęcia tego miejsca z moich wycieczek w różnych latach.
2002
2007 - zniknęły wszystkie drzewa rosnące za cerkwią! :(
2008 - wychodzi, że część drzew nie było wycięte równo z ziemią - tylko totalnie "ogłowione" i coś tam odrosło...
2023 - jednak wyrżneli wszystko do ziemi...
I nie jest to odosobniony przypadek. Tak się właśnie zmieniły polskie wsie na przestrzeni ostatnich 20 lat. Niegdyś widziane z daleka przez pola były kępą zieloności - teraz gołym, łysym stepem. Co się stało, że ludzie tak nagle zaczęli nienawidzieć przyrody?? Jednocześnie wznosząc różne okrzyki o ekologii. Jakieś rozdwojenie jaźni albo totalna hipokryzja...
Jeszcze obecny wygląd cerkwi z innych nieco rzutów.
Stary, drewniany artefakt przytulony do kątka cerkwi. Ciekawe co to było?
(zdjęcie z aparatu Piotrka)
Na murku okalającym świątynie wyhodował się skalniaczek. Sam. Widocznie mu szczęśliwie nie przeszkadzali.
Dom. Opuszczony oczywiście. Obecność ludzi nie szła by w parze z bujnym rozrostem pachnących bzów. Dwa tygodnie temu musiała tu być bajka!
Rozsiadamy się pod sklepem z piwem, lodami i paczką chrupek Szymona, która jest większa od niego ;)
Parasol nad stolikiem jest dość mały. Kiedy przychodzi zlewa to nie chroni przed deszczem. Miła sprzedawczyni zaprasza nas na zaplecze, które okazuje się, że kiedyś było knajpą, a teraz pełni rolę magazynu.
Bardzo sympatyczne miejsce. Knajpa się nie uchowała ponoć nie z braku klientów, ale zabiły ją kwestie prawno - podatkowe. Jak to jest, że różne rzeczy kiedyś działały i dawały radę, a potem nagle się okazało, że już nie ma opcji - bo jakiś nadgorliwy urzędnik wypierdział w stołek wspaniałe zmiany.
Burza trwa dość długo. Przeczekujemy i przeczekujemy.
W końcu los okazuje się łaskawy - przejaśnia się! Wyruszamy w dalszą drogę. Grunt to maskowanie stosowne do sytuacji! :)
Zmierzamy w kierunku Gorajca, gdzie planujemy dzisiejszy nocleg.
Ostatni rzut oka na zabudowę wsi Chotylub.
Kolejna miejscowość to Dąbrówka.
Spotykamy tam dwie babuszki, które właśnie ukończyły odprawianie majówki (buuuuuu! trzeba było jednak iśc w deszczu! buuuuu!) Co ciekawe - spotkały się na ową majówkę nie przy pobliskiej kapliczce, a przy świetlicy wiejskiej, gdzie wisi tablica pamiątkowa wspominająca zesłanych na Sybir w 1940 roku. Widnieje tam kilkadziesiąt nazwisk, z których 1/3 niestety już nie wróciła z zesłania. Wyraźnie widać regułę, że źle kończyły osoby starsze i małe dzieci. Babcie (jak i większosć mieszkańców wsi) miały w rodzinie osoby z tej listy.
Po drugiej stronie drogi stoi kapliczka, ale na oko jest dość dziwna. Taka jakaś ... pusta... Tylko kwiatki są. Postawił ją facet, który wrócił z zesłania i tak chciał wyrazić swoją radość i podziekowanie opatrzności, która nad nim czuwała. Kapliczka stoi więc na prywatnym terenie, ale przez lata nie stanowiło to problemu. Po śmierci zesłańca wszystko się zmieniło, gdy jedynym gospodarzem stał się jego syn. Koleś usunął wszystkie krzyże, figurki czy napisy.
Nie pozwala też nikomu modlić się przy drodze patrząc na kapliczkę - staje się wtedy agresywny i wszczyna dzikie awantury. Babcie twierdzą, że zalęgły się w nim demony, nakręciły fanatyzm i odebrały poczytalność. Babcie więc modlą się w innym miejscu. Na spokojnie, w ciszy i bez strachu o swoje bezpieczeństwo.
Na przeciwnym krańcu wioski jest druga kapliczka. Idealne miejsce na majówki, ale babciom chyba za daleko tam chodzić...
Za Dąbrówką droga wchodzi w las.
Za lasem wkraczamy jakby w inny świat i wszyscy zbieramy szczęki z podłoża. Nagle, bez uprzedzenia, zaczyna się świat mgieł! Gęstych mgieł, w których tonie cała okolica. W lesie ich nie było. Ba! nic nawet nie zapowiadało, że mogą się pojawić!
Nawet na zachód słońca się załapaliśmy! :)
Świat po majowej burzy pachnie oszałamiająco - świeżością, kwiatami, milionem ziół i moim ulubionym aromatem pokruszonego asfaltu.
W Gorajcu jesteśmy już o zmierzchu. Rzut oka na drewnianą cerkiew, której wnętrza przechodzą właśnie proces rekonstrukcji.
Dwie babeczki hycają po rusztowaniach. Jedna jest z Polski, druga z Ukrainy - i coś się kłócą o szorowanie jakiejś deski czy ramy. Każda oczywiscie pokrzykuje w swoim języku.
Rozważaliśmy nocleg w przycerkiewnym domku (ktoś mi go kiedyś polecał).
Rezygnujemy jednak z tej opcji. Domek pełni rolę czegoś na kształt muzeum. W środku pełno jest eksponatów, które by trzeba poprzesuwać. Pewnie ma właściciela, który może nie był by zadowolony, że ktoś się w środku panoszy. No a poza tym toto stoi przy szosie, więc ani ogniska ani imprezy.
Bierzemy wodę w agroturystyce zwanej "Chutor", ktora zasłynęła z organizacji festiwalu "Folkowisko". Sława tego festiwalu dosyć szeroko się rozlała po Roztoczu i nie tylko. Kilka razy w różnych miejscach o nim słyszeliśmy i zdania co do klimatu tam panującego były mocno podzielone.
Nawet PKS mają tu tematyczny!
Wiele budynków, eksponatów czy malowideł przylegajacych do "Chutoru" jest bardzo przyjemnych dla oka.
Cerkiew widziana z terenów festiwalowych.
I bardzo dobrze wyszło, że nie zostaliśmy w tym domku. Byśmy tą decyzję przeklinali do końca świata! W agroturystyce odbywa się dziś impreza - muzykę, okrzyki słychać do 4 rano. Ich odległe echo niesie się nawet kilometr dalej, pod wieżę widokową na bagnach, gdzie ostatecznie decydujemy się osiedlić na nocleg.
Był też pomysł noclegu w tym domku, ale też został porzucony - chyba ze względu na bagniste dojście i brak miejsca na ognisko.
(zdjęcie z aparatu Szymona)
Wieczorem odwiedza nas ekipa lokalnych chłopaków. Pochodzą z okolicznych wiosek i połączyła ich wspólna pasja - biwakowanie, ogniska, bunkry i wyprawy w góry. Okazuje się, że to oni zaaranżowali miejsce biwakowe, gdzie wczoraj spaliśmy! Jaki ciekawy zbieg okoliczności!
Integracja trwa do 2 w nocy, przy miodowym aromacie Burbona i gapiąc się w pełgające światło ogniska. Gada się rewelacyjnie, na różniste tematy. W ogóle nie czuć, że chłopaki (tegoroczni maturzyści) są młodsi od nas o ponad 20 lat!
Różne rodzaje mięs opiekają się na ognisku. Wyraźnie to na pierwszym planie jest jeszcze surowe i wymaga dłuższej obróbki cieplnej i podwędzania!
Mamy też ziemniaki! Nasi nowi znajomi je przynieśli! :)
Zdjęcie grupowe na pamiątkę :)
Dziś znów kilka osób złapało kleszcze. To dosłownie plaga na tym wyjeździe! Szymon to miał ich chyba łącznie ze 20! Reszta po kilka. Kleszcze bardzo upodobały sobie wgryzanie w różne mocno schowane części ciała i ponoć niektórzy musieli się wręcz zwrócić do lekarza po powrocie by pomógł je wyciągać. Przy okazji kleszczy podszkoliliśmy się nieco z gwar. Np. Kasia nas uświadomiła, że po podlasku "bengaje" mówi się na pewne części męskiego ciała, które kleszcze (i mrówki) szczególnie lubią. Ot! Jak to podróże kształcą! :)
Tylko mnie szczęśliwie żaden kleszcz nie upalił. Być może dlatego, że łaziłam w najbardziej grubym ubraniu i do tego codziennie spryskiwałam go sprejem na odzież, który zabija to robactwo (a na skórę raczej nie powinno się go stosować). Od 6 lat kiedy się tym zlewamy nie ugryzł nas żaden kleszcz!
Poranek jest pogodny, a cały świat skąpany w rosie! Jak to cudnie się skrzy w promieniach słońca! W świetle możemy się też dokładniej przyjrzeć miejscu, gdzie przyszło nam spędzić tą noc.
Bagienna rzeczka wije się przez rozległe pola.
U wejścia do lasu czai się strażnik!
Tylko ja zdecydowałam się postawić namiot na ziemi. Pozostali spali w wieży - w namiocie albo luzem. Wieża była napewno najsuchszym miejscem - wokół wszędzie są mokradła, no i jeszcze wieczorem dopiero co zakończyła się solidna zlewa. Tylko, że wieża ma schody. A te schody po deszczu były niesamowicie mokre i śliskie. Za którymś wyjściem do kibla na bank bym sobie roztrzasła pysk. Co na ziemi to na ziemi ;) Długo szukałam odpowiedniego miejsca. Tylko trawiasta droga nie robiła umpfff, gdy się po niej chodziło. I nie sikała kaskadą wody po kolano. Pewnie i tak by nic tą drogą nie jechało, ale i tak zabezpieczam się starym koszem i gałęziami. Taka mini zeriba. Pomyślałam, że potencjalne auto najpierw walnie w kosz i konary, więc może się opamięta, wyhamuje i dostrzeże namiot. A przynajmniej straci nieco impet ;)
Dziś od rana niestety pewien smutek unosi się w powietrzu - to już ostatni poranek tej wędrówki.
Pierwszy opuszcza nas Pudel zmierzając na poranny autobus do Jarosławia. My jeszcze kręcimy sie do 9, zjadamy śniadanie i też zmierzamy w stronę powrotnych pojazdów. Znów mijamy cerkiew w Gorajcu.
Poniżej jej zmiany na przestrzeni lat:
2001 albo 2002
2008
2023
Od strony bagien:
2007
2023
Jeszcze na naszej trasie jest cerkiew w Kowalówce, ostatnia cerkiew tegorocznego Roztocza...
2002
2023
Ostatni sklep na trasie...
Tu, przy głównej, ruchliwej drodze, żegnamy Kasię, która jako mieszkanka północnych krain sunie na Narol. Stopem oczywiście, jak to Kasia!
Reszta dzielnej ferajny tupta na pobliski przystanek!
A potem wsiadamy we wspólny pociąg sunący ku zachodowi.
I znów przygraniczna majówka, wędrówka w cudny, późnowiosenny czas, przeszła do annałów, zmieniając się w kolejny kalejdoskop radosnych wspomnień.
KONIEC
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
W maju przyszłego roku w końcu wybieram się na Roztocze (w odrobinę inne rejony) i coraz bardziej widzę, że warto :-)
OdpowiedzUsuńWarto warto! Bardzo fajne rejony - i powiem ci, że wlasnie duzo bardziej lubie to Roztocze poludniowe w okolicach Horynca, niz to Roztocze własciwe.
Usuń