bubabar

środa, 12 października 2022

W pogoni za cykadami cz.6 (2022) - Bułgaria, Belogradczik

Granicę przekraczamy mostem na Dunaju (kolejnym na tym wyjeździe), położonym między miejscowościami Calafan a Vidin. Korek tirów do granicy zaczyna się jakieś 10 km przed mostem. Jednolity pociąg kontenerów. Na granicy stoimy z godzinę lub dłużej, bo nie wiedzieć czemu wywrotki, lawety pełne aut albo coś na kształt stara, wszystko co nie jest tirem, stoi na pasie dla osobówek i go tarasuje. Babka z okienka mówi do nas po polsku. Nie wiem czy bułgarscy pogranicznicy mają obowiązkowy kurs naszego języka, ale wygląda to dziwnie. I to już drugi raz mamy taki przypadek. Kabak wreszcie jest zachwycony, że na granicy coś się dzieje. Już od początku wyjazdu dopytuje się nas kiedy będzie granica, ale taka normalna. Wygląda na to, że ta bułgarska spełniła jej oczekiwania :) Nawet pytali co mamy w torbach i mogła pokazać wszystkie swoje maskotki!

Za mostem sprawa z tirami wygląda jeszcze makabryczniej - korek wypełnia całą obwodnicę Vibinu i sięga aż po Dunavci. Tiry wyłączają z ruchu cały jeden pas drogi na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Z tego powodu policja kieruje ruchem i puszcza raz jednych, raz drugich. Stoją więc też korki zwykłych aut, które blokuje policja. Normalnie cyrk na kółkach. Próbujemy odbić na boczne drogi i objechać ten cały kociokwik, ale okazuje się to nie być najlepszym pomysłem. Wiele tirów też wpadło na ten pomysł i spotkało się ze swoimi pobratymcami jadącymi z przeciwka. Droga wąska, wiec mijanka się nie udała, jedna naczepa wpadła do rowu. Nie ma opcji przejechać, trzeba wracać do głównej drogi, częściowo tyłem i zdać się łaskę policyjnej nawigacji.

Tiry mają blachy z połowy Europy, ale nie tylko, Azerbejdżan, Kazachstan też widzieliśmy. Najwięcej jest chyba tureckich, austriackich i ukraińskich. Polaka wypatrzyliśmy tylko jednego. Wykorzystując bezczynność w korku mył tira wodą z rowu. Mopa przywiązał do kilkumetrowego kija. Nie wiem jak tir, ale on sam był umyty dokumentnie.

Z tymi tirami był naprawdę jakiś armagedon! W kolejnych dniach, już wiele dziesiątków kilometrów od granicy, znów widzieliśmy całe ich gąsienice po horyzont. Zawczasu policja ustawiały tiry sunące ku granicy w ogromne kolumny, ale tam gdzie akurat są drogi dwupasmowe, szerokie pobocza albo jakieś parkingi. Mogli opuszczać te miejsca dopiero, gdy gdzieś dalej zrobiło się miejsce. Całkiem mądre rozwiązanie, aby uniknąć zakorkowania całego kraju.


Nie wiem dokładnie jaka była przyczyna tego zagęszczenia ciężarówek. Obiło sie nam o uszy, że są obecnie utrudnienia w transporcie na Morzu Czarnym, inni mówili o zmianie przepisów i sposobu kontroli na granicach, co powoduje duże opóźnienia.

Na obrzeżach wioski Sratsimir mijamy ogromne, opuszczone silosy, do których przytyka wieżowiec.



I wszystko otwarte na oścież, można wejść do środka budynków, wspiąć się schodami na samą górę silosa! Witamy w Bułgarii!!! W kraju, gdzie praktycznie w każdej wsi można by przez dwa dni zwiedzać opuszczone miejsca. Gdybyśmy zatrzymywali się przy każdym interesującym budynku, to nad morze nie dojechalibyśmy za pół roku ;) Zdajemy sobie z tego sprawę, acz z drugiej strony mam też świadomość, że każde z tych setek miejsc, gdyby było u nas, stanowiło by rewelacyjny pomysł na wycieczkę weekendową!



No ale co jak co - silosów odpuścić sobie nie możemy. Widok z góry jest fajny, ale potwierdza nasze najgosze obawy - tam gdzie jedziemy horyzont jest czarny. Nosz k...!!! Jechać ponad 1500 km na południe, żeby ci zaś dolało????


Tereny, przez które jedziemy (główną drogą nr 1!) są przestrzenne, puste i jakby wyludnione. Mijamy kolejne wioski, które wyglądają często na niezamieszkałe. Domy sprawiają wrażenie jakby ktoś pół roku temu zamknął je na klucz i zniknął. Ulicami tylko przedburzowy wiatr miecie liśćmi czy styropianowymi kubeczkami po kawie, które tutaj jest chyba w modzie wywalać z okien samochodu. Aut też nas mija niewiele. Od kiedy zniknęły tiry (a w którymś momencie się zdematerializowały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki), całą szosę mamy praktycznie dla siebie. I teraz pytanie - czy tutaj naprawdę jest pusto? Czy tu właśnie jest normalnie, a to my zamieszkując obecną Polskę mamy przekręcone postrzeganie rzeczywistości. Bo u nas obecnie wieś czy miasteczko = ciągłe remonty, wizgi kosiarek, ujadanie psów, 5 trąbiących aut siedzących w zderzaku i ludzie biegający w kółko jak nakręceni. Obecność niezniszczonych drzew, wyższej trawy czy nie śmierdzącej świeżą farbą elewacji podświadomie postrzega się jako atrybuty miejsca zapomnianego i opuszczonego. Jedziemy więc rozglądając się wokoło, wsłuchując w dzwoniącą w uszach ciszę, przenikając wzrokiem ten bezmiar spokoju i zastanawiając się po raz kolejny czy istnieje rzeczywistość obiektywna, czy wszystko jest jedynie kwestią porównania z czymś innym i wybrania punktu odniesienia.

Ogólnie więc mówiąc - już trzeci raz jesteśmy w Bułgarii (poprzednio w 2005 i 2016 roku) i niezmiennie się nam tu podoba! No ale świat rajem nie jest i zawsze coś musi być do dupy, a dziś ten punkt wzięła na swoje barki pogoda. Do Belogradczika wjeżdżamy już w szarościach i potokach deszczu.

Na biwak mamy upatrzone dwa miejsca za miastem. Pierwsze jest super, ale zachciewa się nam oglądać i drugie. Drugie miejsce okazuje się być totalnie beznadziejne, a dodatkowo busio prawie grzęźnie w świeżo utworzonej przez opad mazi koloru ceglastego. Ponad kilometr wracamy na wstecznym. Rozkładamy się pod wcześniej upatrzonym dębem, przy wiacie z kominkiem i huśtawką na drzewie i zachodzimy w głowę co nam w ogóle odbiło, że mogliśmy próbowac szukać innego miejsca, gdy to jest idealne.



Tymczasem w kółku busia coś zaczyna bardziej stukać. Może opona jest uszkodzona? Od teraz codziennie ją oglądamy, analizując rysy czy istnienie potencjalnych wybuleń. Jedno jest pewne - jazda tyłem po grząskiej glinie nie wpłynęła korzystnie na kondycję biednego busia. Widocznie busio popiera maksymę: "ni szagu nazad" i bardzo nie lubi się cofać ;)

Cały wieczór leje. Jak w Karpatach... Ale fakt - jest o niebo cieplej, można chodzić w bluzie. W tej chwili deszcz nas bardzo nie martwi, mamy miejscówkę, gdzie możemy palić ognisko pod dachem. Pieczemy więc grzanki i gotujemy kilka czajników herbaty.



Po wieczornych deszczach przychodzi słoneczny poranek. Możemy więc w pełni docenić w jak ładnym miejscu przyszło nam dziś nocować!



W czasie śniadania odwiedza nas takowy jegomość. Kabak karmi go serem tzn. próbuje, bo jegomość jeść nie chce...


Czasem trzeba też znaleźć chwilę na porządne sprzątanie i trzepanie dywanów ;)


Idziemy na spacer w skałkowate tereny położone nad naszym biwakowiskiem. Są cudne, rude i puste. Mijamy kilka dogodnych punktów widokowych niespapranych barierkami. Każdy może podejść do przepaści na tyle blisko, na ile ma potrzebę i chęci. Taka drobna rzecz a zwraca uwagę i bardzo cieszy. I nic nie zasłania krajobrazu!



Ciekawe mają tu kształty skałek. Wszędzie można się dopatrywać jakiś gęb, dziwnych zamków, zaklętych w kamień światyń - lub co tam komu akurat w danym momencie po myślach chodzi. Kabak np. twierdzi, że dużo formacji przypomina kupę.







Dalszy plan tworzą wyższe, lesite góry. Z tej odległości sprawiają wrażenie dzikich i nie porytych działalnością człowieka. Czy tak jest w rzeczywistości? Może kiedyś będzie okazja sprawdzić. To chyba Stara Planina, pasmo, które się ciągnie przez całą Bułgarię.




Ścieżki też mają tu ceglasta barwę! Nawet te w lesie!




Jedna z bardziej urokliwych półek skalnych - duży taras cały pokryty porostami o aromacie tymianku. Tu robimy pierwszy popas.


A drugi pod taką pionową skałką. Zbyt duża ilość ładnych miejsc powoduje kłopoty z wyborem ;)


Widziana z bliska struktura skałek - kamyczki pozlepiane gliną. Do wspinaczki toto się raczej mało nadaje ;)



Krajobraz na tej trasie ma raczej mało kolorow, dominuje rudość skał i zieleń dębów. Acz czasem trafi się żółty, pachnący dywan.


Gdzieniegdzie między skałami majaczą dachy jakiś niewielkich zabudowań, wiejskie chatki albo bacówki?


Jest też widoczna jakaś wypaśna knajpa.


Ciepłym słoneczkiem cieszymy się z godzinę czy dwie. Powoli horyzonty granatowieją i nadciągają kolejne burze. Góry w oddali spowijają juz mgły. Chmury wirują, powietrze co chwilę rozcinają błyskawice, a echo wśród skał powtarza łoskot grzmotów. Fajnie jest! Zwłaszcza jak całe widowisko jest wciąż daleko, a nam dogrzewają w kupry ciepłe promienie.




Potem jedziemy do miasteczka. Po drodze mijamy wozy wracające z sianokosów.



Jak na miejsce bardzo turystyczne to Belogradczik prezentuje się nadpodziw sympatycznie. Wiele elementów zabudowy wkomponowane jest pomiędzy skałki.




Mają tu też betonowy pomnik, który wącha swoją rękę.


Zarosłymi schodami wspinamy się pod mury twierdzy.



Na zboczach dominują gliniane, wiejskie chatki.




Widoki z góry pokazują, że to całkiem spora miejscowość.



Taki zestaw kempingowy to ja rozumiem! :)


Przed nami twierdza Kaleto, zbudowana jeszcze w czasach rzymskich. W kolejnych wiekach była rozbudowywana, a ostatni raz wykorzystywana zgodnie z wojennym przeznaczeniem była w XIX wieku. Miejsce wydawało się idealne do celów obronnych - naturalne, kilkudziesięciometrowe skały ułatwiały zagospodarowanie terenu i utrudniały włażenie osób niepowołanych. Murami musieli wzmocnić jedynie niektóre części wzgórza.



Kamienie obrobione ręką człowieka świetnie wkomponowano w otoczenie - i kolorem i formą pasują tu jak ulał!





Na twierdzy nie mamy już słonka. Burzowe chmury podlazły bardzo blisko. Nie wiemy ile mamy jeszcze czasu zwiedzania na sucho.... Może pół godziny, a może 5 minut? Przyjemniej by się wygrzewać na ciepłej skale, ale niezaprzeczalne jest, że granat przewalających się chmur i smugi zlew znaczących horyzont znacznie zwiększają koloryt i atmosferę takich miejsc.









I może właśnie dlatego, że pogoda oględnie mówiąc "nie jest idealna", na twierdzy jest w miarę pusto? Może też dlatego z praktycznie wszystkimi innymi bywalcami skał nawiązujemy jakieś miłe interakcje? Mijamy wycieczkę szkolną z Sofii, klasa 4. Tu głównie nasze żabie czapki budzą furorę, pożyczamy je więc kilku dzieciakom do zdjęć. Pani wychowawczyni jest chyba na nas trochę zła, bo planowała szybką ewakuację klasy z zamku zanim zacznie lać, a tu się napatoczyli jacyś debile w zielonych czapkach i wszystkie misterne plany legły w gruzach.

Jest też para na romantycznej randce. Bułgar i Rosjanka. Poznali się na Tinderze. Są też austriaccy emeryci, którzy miesiąc temu kupili kampera i wyruszyli w świat na wycieczkę beż powrotu - bo mieszkanie już sprzedali. A poza tym to tylko skały i pioruny. Polujemy na fotki z błyskawicą, ale one nie chcą współpracować. Na dodatek zaczyna lać. Zwijamy się w dół i chowamy pod parasole i zadaszenia budek z pamiątkami. Skutkuje to dwoma butelkami domowego wina i dwustronnym różówym jednorożcem ;)

Kolejną falę zwiększenia opadu przeczekujemy w niedokończonym domu z cegły - zaraz pod murami twierdzy. Miejsce przestronne, suche i co wręcz dziwi - bardzo czyste. Nie ma żadnych śmieci. Jakby tu nikt nie bywał, nie ma nawet ściennych napisów!





Po drodze mijamy tinderową parkę. Babeczkę chyba bardzo cieszy ciepły deszcz, bo rozebrała się juz do stanika i tańczy wśród padających kropli. Może ona jest z jakiegoś Norylska i napawa się tym, że świat może być taki nielodowaty? Jej znajomy też się cieszy, acz mam wrażenie, że mniej deszczem, a bardziej widokiem roznegliżowanej koleżanki.

Na wyjeździe z miasteczka zaglądamy na jeszcze jeden punkt widokowy. Skąpane w deszczu skały, mgły w oddali i woda zalewająca obiektyw.




W samym tym Belogradcziku można by spędzić tydzień i łazić po tych skalnych pagórach! Trochę nam więc żal opuszczać to miejsce, ale wzywają kolejne, niegorsze! Patrzymy więc w dal nieco tęsknie jak ten skalny ludek i... suniemy ku kolejnym przygodom!




cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz