bubabar

wtorek, 4 października 2022

W pogoni za cykadami cz.1 (2022) - droga przez Słowację

Po dwóch latach kiszenia się w Polsce wreszcie staje przed nami możliwość wyjazdu za granicę na normalnych zasadach. Ruszamy więc do kraju plażowych ognisk, niezadeptanych gór i postindustrialnych jaskiń. Śladem miejsc, które powinny zadowolić każdego miłośnika wyboistych dróg, zarośniętych ruin i wyludnionych wsi. Do snu grają nam cykady, morze wreszcie jest ciepłe, a dolewa nam tylko co drugi dzień. A i busio rozpada się grzecznie, dopiero w drzwiach warsztatu wiejskiego mechanika - czyli jak za starych dobrych lat!

Ale trzeba tam jeszcze jakoś dojechać. Droga przed nami daleka i sama w sobie pełna atrakcji.

No więc po kolei :)

Przejazd przez Polskę jest jak zwykle niełatwy, jako że chcemy ominąć autostrady, eski i co większe miasta. Mając upatrzone boczne drogi też można się zdziwić np. droga z Kęt do Żywca nr 948 okazuje się być zamknięta. Udaje się przebić na nielegalu do Porąbki, przez błota i wystające metr nad ziemię studzienki kanalizacyjne. Trochę otuchy dodaje nam fakt, że sporo miejscowych robi to samo. W końcu przez zamglone i siąpiące deszczem górskie wioski docieramy na granicę w Korbielowie. Po drodze mijaliśmy zbiory chrustu - jak widać lokalna ludność korzysta z dobrych rad polityków.


Na Słowacji od razu jedzie się łatwiej. Przede wszystkim jest bardziej pusto - jakby 3/4 aut zniknęło. Śmiejemy się, że tu jest mniej aut na czynnej drodze niż w Polsce na tej zamkniętej ;) I fajne drutowiska nieraz się trafiają!


Jedziemy przez Namestovo, Lokce, Oravski Podzamok. W tym ostatnim jest fajny zamek, przynajmniej z daleka tak wygląda - siedzi na wysokiej skale i z tej odległości nie widać, że pewnie jest upiornie turystyczny.




Często spotykamy też takie "chochoły", przypominające skrzyżowanie świątecznej choinki, umajonej kapliczki i wiechy na budowie. Gdzieś mi się obiło o uszy, że u naszych południowych sąsiadów mają w zwyczaju wieszać takowe z okazji 1 maja, ale nie mam pewności.



Potem odbijamy na boczne drogi - Pribis, Pucov. Między wsiami Pokryvac a Osadka otwierają się przed nami cudne widoki na parujące góry, przewalające się chmury, wirujące mgły i wreszcie solidnie przebijające się promienie słońca.







Z przełęczy do Osadki schodzi przefajny, pokruszony asfalt, przywodzący na myśl wspomnienia z dawnych Bieszczad...



Naszym dzisiejszym celem są Kalameny. Niedawno się dowiedziałam, że tu mają ciepłe źródła - czyli coś, co buby uwielbiają! Źródła ostatecznie okazują się być ledwo letnie, co w chłodny wieczór jest trochę rozczarowaniem (jako, że cały czas miałam w oczach temperatury z Istisu czy Zuara ;) ) No ale lepsze to niż lodowaty górski potok. No i woda ma fajny aromat.



Nad jeziorkiem można biwakować, ale nie zostajemy tu - mamy pecha, że akurat jest sobota. Ludzi jest sporo, głównie Polacy z łupiącą muzyką z "termosów" trzymanych pod pachą nieraz nawet w wodzie.

Przy źródłach jest tez miniwyciąg i budka babci pobierającej opłaty.


Jedziemy w rejony wsi Jałovec koło Liptovskiego Mikulaszu, gdzie rozkładamy się w cichym i ustronnym miejscu pod ogromnymi świerkami. Między drzewami majaczą widoki na Tatry, ale my głównie skupiamy się na dmuchaniu w gasnące ognisko.


Ranek okazuje się pieknie słoneczny, więc możemy się nacieszyć otaczającym nas krajobrazem.







Krajobraz staje na wysokości zadania fundując też podkład dźwiękowy - gdzieś niedaleko pasą się owieczki i dzwonią na potęgę. Chyba każda owca cały czas podskakuje - tak to brzmi! :)


Z samej drogi co chwilę rozpościera się ciekawy krajobraz, więc toperz jest już trochę zły, że co chwilę domagam się stawania na środku szosy i biegam w kółko z aparatem. Nawet coś mówił, że pomysł z klapkami na oczy dla koni był naprawdę niegłupi! ;)


Mijamy miasteczko Partizanska Lupca, które zwraca uwagę przestronnością i panującą tam pustką. Jest ogromny plac, pomnik gwiaździsty, biały kościół przypominający obronną warownię - i praktycznie jakby wymiotło ludzi.






Jedziemy krętą doliną w stronę wsi Liptovska Lużna. Droga okazuje się bardziej boczna niż się spodziewaliśmy - jak jakaś bieszczadzka stokówka. Tempo przemieszczania drastycznie maleje - nawet jak na nasze dość mało rygorystyczne w tej kwestii założenia ;)




Gdzieś na tym etapie podróży pojawia się pierwszy nieśmiały problem z busiowym kółkiem. Na jednym z długich zjazdów zaczyna śmierdzieć. Zatrzymujemy się. Kółko jest gorące, felga dosłownie parzy. No nie powinno tak być. A przed nami jeszcze wiele górskich dróg... Stoimy więc jakiś czas, żeby kółko ochłodło, a ciepły dzień temu niezbyt sprzyja. Lokalne Cyganięta mają za to nowy cel w życiu - pomacać kółko turysty. Widoki mamy ładne.


W okolicach Vyhnego zatrzymujemy się w wiacie przy sztolni.



Wygląda na to, że mają (lub mieli) tutaj sporo takowych kopalni. Ta przy wiacie miała akurat za patrona św. Antoniego, którego wyobrażenie oddano za pomocą kolorowej płaskorzeźby. Napisali też, że jakąś rekonstrukcję robiono tu w 2010 roku. Ciekawe czy polegała ona na wmontowaniu kraty, której wcześniej nie było?


To samo miejsce w czasach nieco dawniejszych. Zdjęcia pochodzą z tablicy stojącej przy wiacie.



Jest też mapka okolicznych wyrobisk.


Pewnie są gdzieś po lasach jakieś dzikie wejścia do nich. Pewnie część nadaje się do połażenia bez specjalnego sprzętu czy umiejętności. Ale jednego to wymaga napewno - czasu. Wszędzie jest mnóstwo ciekawych miejsc, które by się chciało zobaczyć, a o większość człowiek się tylko otrze, tylko powącha z daleka - bo musi coś wybrać. Wybór jednego powoduje automatyczne odpuszczenia drugiego. Nie ma innej opcji... Klimat górniczy tych ziem liznęliśmy więc w sposób niezmiernie powierzchowny. Obiecujemy sobie, że kiedyś tu wrócimy.

Acz do dziury położonej nieopodal nie omieszkalismy zaglądnąć. Niestety płytka...



W Banskiej Stiavnicy też widzimy sporo szybów dawnych kopalń. Przy jednej budynki zasiedlili Cyganie, więc roi się jak w ulu.




Granice z Węgrami przekraczamy w Komarnie - mostem przez Dunaj.



Jakoś tak się składa, że każde moje spotkanie z tą rzeką jest bardzo pozytywne. I tym razem nie jest inaczej. Z mostu roztaczają się widoki na stare barki, przeładunki, wagony, dźwigi - portowy klimat jak się patrzy!









Pierwszy raz widzę takie krzywe cysterny!


Są też barki pływające i te zacumowane od dawna na środku nurtu, które stopniowo obrastają mułem, zielenią i ptakami, zmieniając się powoli w wyspy. Szkoda, że nasza Odra tak nie wygląda - byłoby pomysłów na wiele weekendowych wypadów!





Nas tymczasem poganiają terminy - jak zaczniemy roztkliwiać się nad każdą barką to w 3 tygodnie nie dojedziemy na miejsca przeznaczenia. Ba! A tu jeszcze w tym przedziale czasowym trzeba i wrócić! ;) Ze smutkiem więc macham z oddali dunajskim klimatom - może kiedyś? A tymczasem przed nami Węgry i również coś związanego z konstrukcjami na wodzie! :)


cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz