Na nocleg zajeżdżamy już do Polski. Do Wiżajn. Co jest największym błędem wszechczasów. Myślałam, że będzie w porządku. Środa, więc nie weekend.. Ciche, spokojne biwakowisko za wsią.. Byliśmy tu w połowie maja, wędrując po Suwalszczyźnie na naszej corocznej wycieczce wzdłuż polskich granic. Tylko my, wiata z kominkiem i żywej duszy… Miejsce wydawało się piękne - tylko dopizgało nam masakrycznie. Całą noc spędziłam na bieganiu w kółko, grzaniu sie nad palnikiem i piciu wrzątku. Butla się prawie wyczerpała, wypierniczyłam sie na na korzeniach przy plaży i poparzyłam język, a nie udało sie rozgrzać na tyle aby móc zasnąć.. ;) Patrzyłam wtedy w lodowatą ciemność zalegającą wszędzie wokół, w równą tafle jeziora, okoliczne zagajniki i rozmyślałam - jak tu cudownie musi być jak jest ciepło.. Myliłam się.. W ciepły czerwcowy dzień wspominałam z rozrzewnieniem ten niezwykły klimat majowej pustki.. Ech.. człowiekowi to nie dogodzi.. ;) Ciągle mu źle ;)
Wracając do naszego czerwcowego biwaku. I środy.. Zapomniałam, że jutro jest Boże Ciało.. Zaczyna się więc jeden z gorszych długich weekendów i związana z tym rujka jak Polska długa i szeroka… Trza było zostac na Litwie (i np. dalej szukać naklejek! :P )
Dziś na biwakowisku sa trzy kampery, motocyklista z namiotem, co chwile ktoś biega z psem w kółko polanki (koniecznie tak, żeby pies ocierał sie za każdym razem wszystkim o nogi). Jakiś koleś buduje minisiłownie i się na niej pręży, przechadzają sie dziewczęta prezentując swe wdzięki. Dwóch facetów oblizuje się na pomoście. Ekipa młodzieży szykuje jakieś urodziny i nie przejmując sie, że siedzimy w wiacie, zaczyna nam ustawiać dyskotekowe głośniki prawie na głowie. Atmosfera gęstnieje stopniowo.. I gdy jest już odpowiednio zgęstniała aby podjąć akcje “ewakuacja gdziekolwiek” - jesteśmy uziemieni. Wypiliśmy wino.. A tymczasem młodzież załącza bumboksy. Dziadki z kamperów chowają leżaczki i barykadują sie w swoich domkach, opuszczają żaluzje, a jeden załącza silnik, na którym będzie stał cała noc (może ma zagłuszacz??) Obmacujący sie na pomoście kolesie zaczynają się drzeć jakby ich ktoś obdzierał ze skóry (może obdzierał? nie szłam sprawdzać ;) ) Bawiąca się młodzież rusza w trase autem, w kółko po łące, prawie rozjeżdzając namiot motocyklisty. Motocyklista przenosi namiot w inne miejsce. Klinuje go tak, że z jednej strony przytyka do skarpy, z drugiej do ławki, a pozostałą część osłania swoim motorem. On też chyba jest zły, że wybrał na biwak to miejsce.. I myśle, że gdyby nie ten czteropak Żubra to też by stąd spierdzielał w siną dal...
Impreza młodzieży od początku się nie klei. Od razu pokazuje się rozłam na dwie ekipy. Jedna chce pokazać drugiej, że dobrze się bawi (tzn. głośno). Druga część jakby miała misje im tą impreze rozwalić. Do drugiej ekipy przyjeżdzają posiłki. Stawiają swoje głośniki. Techno kontra ruskie dicho….
A tam gdzieś, nie tak bardzo daleko na północ stąd, są ciche i klimatyczne biwakowiska RMK… Są leśne chatki, gdzie przy wychodku biegają gęsiego kuny i w ścianach szurają myszy.. Gdzieś tam w cieniu wiatraka giganta leżą w morzu bunkry, wstrząsane bijącymi o nie falami.. Mamy to w oczach, mamy to w głowach, mamy to w duszy.. Dopiero co tam byliśmy… Czemu powroty ze wschodu zawsze muszą być takie traumatyczne? Czemu wjeżdżając do ojczyzny przeważnie musimy dostać z samego poczatku tak solidnie w łeb, że ciężko sie pozbierać?
Można więc powiedzieć, że składnik ludzki dziś z lekka nie dopisał. Jak zawsze widać musi być równowaga - przyroda stara się zrekompensować niedogodności. Zachód słonca jest dziś wyjatkowo malowniczy. Dobre i to... na pocieszenie i otarcie łez ;)
Rano dopisują też zające!
Jadąc w strone domu odwiedzamy jeszcze opuszczoną szkołę niedaleko wsi Wojtokiemie...
Gdzieś przy drodze napotykamy taki krzyż, czy to może kapliczka? Nie wiem jak toto nazwać.. Ale jakoś rzuca się nam w oczy.. Ciekawe, czy wiąże się z nia specjalna jakaś historia?
Kolejnego wieczora dojeżdżamy w rejony gdzieś pod Augustowem. Nie wiem jak my to zrobiliśmy, że jechaliśmy cały dzień - a patrząc na mape prawie się nie przemieściliśmy ;) Ale widać tak czasem bywa. Czasem jakoś “droga nie idzie” ;) Wiec dziś śpimy nad jeziorem Paniewo.
Limit hałasu wyczerpaliśmy widać już wczoraj - kolejne noclegi będą przyjemne, przepełnione jedynie dźwiękami lasu..
Na biwakowisku znajdujemy poziomkową skarpę. Od dawna mam wrażenie, że poziomki jakoś zanikają. Coraz trudniej je znaleźć. A tu nagle bum! Jakby przyszedł z wiadrem to by napełnił. Żremy garściami. Najbardziej używa kabaczek. Zastanawiamy się czy nie pęknie ;)
Biwakowe klimaty...
Acz dzisiaj nastąpiły też “atrakcje dodatkowe” o wydźwięku... hmmmm... jakby to powiedzieć? nie do końca pozytywnym... ;) A było to tak: na którymś etapie wieczora zaczęły straszliwie kąsać komary. Pojawiły się ich, nie wiedzieć skąd, całe chmury. Postanowiliśmy odpalić kadzidełka. Przyniosłam je z busia, ale zapomniałam zapalniczki. Planuje więc odpalić od ogniska. Ale ognisko przygasło. Próbuje go rozdmuchać, ale trzeba by chyba coś dorzucić. W ręce trzymam kadzidełka. Ręce są mi potrzebne do zbierania chrustu. Swoim głupim przyzwyczajeniem wkładam więc kadziedełka do gęby - trzymam zębami za drewniane patyczki. Zbieram patyki, wrzucam do żaru. Pewnie zaraz się zajmie… Ale chce wrzucić jeszcze jakiś grubszą gałąź. Znajduje jedną, planuje ją złamać na pół. Łamie na kolanie.. Gałąź jest gruba, ciężko idzie to łamanie. Natężam się z całej siły, pochylam do przodu. Gałąź pęka, kolano leci do góry i… uderza w trzymane w gębie kadzidła z takim impetem i siłą, że trzymane w zębach drewienka wbijają mi sie w podniebienie… Jest to taki moment, że naprawde mi sie wydaje, że to już jest koniec.. Że wybiła moja ostatnia minuta na tym padole, a kadzidełka wbiły sie do mózgu albo gdzieś w oczy od środka.. Bo widze tylko jakieś światło i przesypujące się jakby drobinki brokatu.. Wszystko jakby zwolniło, zastygło, a świat zewnętrzny przestał mieć znaczenie.. Nie wiem jak długo to trwa.. Po chwili obraz wraca i widze zaniepokojonego toperza i kabaka pytających “buba żyjesz?”, “co się stało??”. Ostatecznie sprawa potoczyła sie dużo pomyślniej niż się początkowo wydawało. Kadzidełka nie wbiły sie prostopadle, tylko z lekka ukośnie i po prostu przejechały przez całe podniebienie dosyć głeboko, ale nie wbiły się, teraz leżą na trawie. Jak to dobrze, że kupiłam te osadzone na drewnie, a nie na metalu! Też takie były, miałam je w ręce ale odłożyłam… Nie chce w ogole myśleć co by było, gdybym kupiła wtedy te drugie… Wciąż, nawet teraz, gdy pisze tą relacje po kilku miesiącach, nawet teraz robi sie słabo na samą myśl… Czochrające drewienka odcieły 3 kawałki skóry, takie chyba na 5 cm długie, które teraz mi wiszą i wchodzą do gardła.. Łaskoczą mnie w gardło i lekko niedobrze mi sie od tego robi. Toperz mi je (te płaty skóry) ostatecznie odcina nożyczkami do paznokci. Ciężko jest uciąć coś komuś prawie na głębokości migdałków - więc proces trochę trwa.. Jakby ktoś obserwował to z boku, nie znając kontekstu - to ja naprawde nie wiem co by sobie pomyślał. Kabaczę cały czas biega wokół wznosząc okrzyki: “ja też, utnij też mnie!” i otwiera buzie. Sytuacja jest tak absurdalna, że zaczynam się śmiać, co powoduje, że toperz prawie wbija mi nożyczki w policzek od środka… Uffff, płaty skóry odcięte.. Ide wypłukać gębe łotewską wódką. Coby sie w to jakie zakażenie nie wdało.. Te kadzidełka leżały 3 tygodnie pierdzielnięte na podłodze w busiu, a tam czysto to nie jest… Płukam, pali żywym ogniem.. Marnotrastwo robie straszliwe bo raz po raz cały wielki łyk wódki wypluwam. Ale na tym etapie to już raczej nie wódka, ale nalewka “wampirówka”, a na takową niezbyt mam ochotę.. Ale będę żyć! To najważniejsze! Bo już miałam bardzo poważne wątpliwości... Naprawde mam poczucie jakbym się narodziła na nowo. Jakby ktoś dał mi drugą szanse! Jakby było naprawde blisko do czegoś bardzo złego.. Gdyby to wbiło sie 2 cm głebiej, tam gdzie podniebienie zaczyna być miękkie… Mogłoby być znacznie mniej wesoło.. Z jedzeniem mam problemy jeszcze przez około 3 tygodnie. Ciągle mi się to rozłazi, sączy nieprzyjemnym smakiem. Płukam szałwią, dentoseptem i wodą utlenioną.. Acz to pierwsze, ogniste płukanie wódką nad jeziorem najbardziej zapada mi w pamięć…
Dobrze, że się przynajmniej nażarłam jak bączek tych poziomek.. Apetycznie pachnący boczek zje toperz i kabak ;) Wypiją też mój przydział herbatki i wina.. Ja poprzestane przez jakiś czas na wodzie.. Nie żeby picie wody nie bolało, ale dużo mniej niż inne trunki ;)
W nocy słabo śpie. Mam lodowaty nos. Dziwne uczucie. Nigdy takiego nosa nie miałam. Nawet w mroźną zime... Jakby cała gęba mnie paliła z gorąca, jakbym miała solidną goraczke, a nos był lodowaty i zaraz miał odpaść z tego zimna. Potem takie zimne robią mi sie oczy od środka. Ale tylko jak mam zamknięte. Jak otwieram to się ogrzewają. Potem zaczynają mnie boleć wszystkie zęby. Wszystkie naraz.. Kurde, co mi sie stało??? Masakra jakaś! Ostatecznie udaje się w końcu zasnąć… ale sny męczą nieco dziwne.. tzn. jeden sen. Zaczyna się różnie, ale kończy zawsze tak samo - że dostaje w twarz meduzą.. Dużą, oślizgłą meduzą.. Budze się dość wcześnie… Chyba przestała działać tabletka przeciwbólowa, bo chce mi rozerwać pysk.. Ale jest ok, bo te meduzy to już mnie nieco wkurzać zaczęły ;)
Szramy na podniebieniu w postaci gór i dolin juz zostaną mi chyba na całe życie.. Ot.. pamiątka podaugustowskich wieczorów.. ;) I dobra przypominajka, że gęba to jednak nie trzecia ręka...
Kolejny biwak zapodajemy nad ulubionym jeziorem Sarnowskim.
Jest akurat po solidnej burzy, wszędzie ziemia jest nasiąkła wodą, a powietrze taką typową, poburzową świeżością. Na całym biwakowisku widać ślady bytności ludzi, których chyba owa burza przepędziła - bo znikneli bez śladu. Musieli uciekać chyba w niezłej panice.. A może nie przed burzą uciekali? Może goniło ich coś innego? Bardziej przerażającego? ;) Jest naciągnięte sporo drewna na opał. W krzakach leżą dwa krzesełka wędkarskie. A wokół zagasłego ogniska (po osmoleniu dużych bel widać, że paliło się spore) leży dużo jedzenia. Ziemniaki, kaszanki, kiełbaski, rzodkiewki, ogórki, pomidory.. Kilka puszek niedopitego piwa marki Piast… Jedzenie wygląda na całkiem świeże, kiełbaski pachną apatycznie. Mamy jednak pewne opory aby je zjeść.. Może jest zatrute? Albo chociaż obsikane? ;) To co leży rozwłoczone wokół ogniska zbieramy w znaleziony karton i odkładamy nieopodal. Może jaka zwierzyna sie pożywi, a my nie będziemy musieli siedzieć w takim kompostowniku. Drugie tyle żarcia leży wywalone na skarpie.. Wyrzucone dobre jedzenie to zawsze dla mnie taki smutny widok.. Czemu ktoś to wywalił? Jeśli było tak jak przypuszczamy - ekipa przyjechała na impreze, ale przegoniła ich burza - to dlaczego nie zabrali jedzenia? Mogli je przecież zjeść w domu, tego albo kolejnego dnia???
Dzięki suchemu drewnu z busia rozpalamy ognisko. Wśród parującego lasu pachnącego wilgocią snują sie dymy… Tak spędzamy ostatni terenowy wieczór naszej czerwcowej wycieczki ku Pribałtice...
Ciemna, polska noc... nie to co w Estonii bywało! ;)
Wieczorem zaczyna padać, ale jednocześnie temperatura jakoś irracjonalnie się podwyższa. Nabieramy ochoty na kąpiel… Nie wiem czemu, ale uwielbiam się kąpać w deszczu. Wtedy woda jakoś inaczej (lepiej?) pachnie. Teraz jeszcze otacza nas noc. Czasem przeleci jakiś zdezorientowany, zmokły świetlik… Tak… Nie ma nic piękniejszego jak czerwcowa noc.. To chyba pierwsza kabacza kapiel w ciemnościach. No i w deszczu. Maleństwo jest zachwycone, patrzy w wode ślepkami okrągłymi z zachwytu. Nie hałasuje, nie kwiczy, nie pluszcze - jak zwykle ma w zwyczaju podczas jeziornych kąpieli. Jakoś chyba wciąż nie wierzy, że dostąpiła takiego zaszczytu - kąpieli de lux, dawniej zarezerwowanej tylko dla dorosłych. Gdy już ją wycieram w ręcznik mówi: “mamuś, ja to jezioro zapamiętam na zawsze”. Cóż… Zapytam za 20 lat ;)
Ranek wita nas pogodny i ciepły. Po burzach nie ma śladu. Znów się kąpiemy. Ale ta kąpiel jest taka normalna, taka nijaka.. No my, woda, słonce.. Nie ma tej wczorajszej magii, którą wciąż mamy w pamięci..
A! I dopiero teraz zauważyłam jakieś dziwne konstrukcje na drzewach! Co to jest? Dosyć wysoko. Zrobione starannie. Patyki, beleczki i wyplatane coś ze sznurka. Domek na drzewie? Hamak? Jakby posadzić na tym kuper to na bank by sie urwało.. Taki cienki, plastikowy sznurek.. Ki diabeł? Widać, że ktoś się napracował!
Pod drodze zawijamy jeszcze nad jedno jeziorko, do jednej leśnej wiaty - koło Bogdałowa. Ale juz tu nie nocujemy… Może innym razem?
bubabar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz