Naszym kolejnym punktem na trasie i celem wędrówki jest Hagarcin. Jest tam klasztorek, który zapewne nam sie nie spodoba, ze względu na swoja popularność. No ale skoro już jesteśmy w rejonie to zajrzymy. Kawałek za Idżewanem mijamy rowerzyste, który wygląda cholernie sympatycznie. Ma dredy takiej długości, że bardzo sie zastanawiam jakim cudem mu sie jeszcze nie wplątały w szprychy. Zamiast sakw rower jest obwieszony różnistymi koszyczkami, z których każdy jest inny. Sprawiają wrażenie jakby koleś sam je sobie wyplatał jak poczuje taką potrzebe. Niektóre wyglądają jakby były z jakiś liści palmowych. Do kierownicy ma przywiązaną czache o rogach tak wystających do przodu, że jedzie i ma przed soba metrową kopie. Chyba juz kiedyś ich "użył", bo jedna "kopia" jest złamana i troche zwisa na bok. Rowerzysta jest spieczony na skwarek - widac nie pierwszy miesiąc pedałuje na upale. Wygląda na człowieka, który miałby co opowiadać przy ognisku. Oczywiście jakby miał akurat na to ochote.
Po drodze do Hagarcin mijamy duzo biesiadek. To chyba dyżurne miejsce, jak ktoś chce zrobić urodziny czy po prostu napić się z kumplami. Niektóre biesiadki są ogólnodostępne. Inne trzeba wynająć - są szlabany i wiszą numery telefonów. Te wynajmowane często wyglądają jak małe domki - solidne wiaty, ruszty, można wesele wyprawić! (co w jednej z mijanych wiat właśnie się odbywa - panna młoda pozuje do zdjęć na stole stojąc na jednej nodze, a w tle przygrywa skoczna muzyka przerywana przez gwizdy i okrzyki rozochoconych biesiadników).
Mijamy też budynek dawnej kolejki linowej. Podobny do tych z Sanahin czy Achtali. Nie wiem skąd dokąd była ta linia? Jedno wiadomo - już jej nie ma... Kurcze, musiało być kiedyś sporo tych kolejek w Armenii. Ciekawe gdzie jeszcze były? Do budynku kolejki dałoby rade wejść (i mieliśmy taki zamiar), ale ostatecznie z tego rezygnujemy. Mimo że drzwi są otwarte na oścież. Budynek jest cały obłożony ulami, a nad nimi wznoszą się roje pszczół. Niesamowity widok! Te pszczoły uciekły? Zwykle jednak siedzą w domkach albo rozpierzchają sie pojedynczo, a nie lecą zwartym szykiem jak jakiś pocisk! Wokół naszych ruin więc lata kilka czarnych, kłębiących się i buczacych kul - jakoś, nie wiem czemu, nieco tracimy chęc na zwiedzanie. Kurde, one mogą to uważac za swoj teren! Może wewnątrz stacji kolejki są barcie?? Nigdzie w zasięgu wzroku nie ma żadnego człowieka, do którego można by zagadać..
Poniższe zdjęcia stacji kolejkowej nie są moje - są z googlemaps. Jak robiłam zdjęcie to jedna pszczoła wlazła mi w obiektyw, a 4 inne usiadły na ręce. Moje zdjęcie więc wyszło totalnie nieostre, a ja jakoś miałam wieksze parcie na przyspieszenie kroku niż na kolejne próby fotograficzne ;)
Hagarcin, jak sie domyślalismy, to miejsce upiorne. Zwłaszcza w wakacyjnym terminie.
Sam klasztorek może i jest ładny, ale otoczka w postaci dziesiątek autokarów i kłębiących się tłumów (wygląda to nieco jak te roje pszczół ;) ) sprawia, że zwiedzamy miejsce dosyć pobieżnie.
Zaczynamy się powoli zastanawiać nad miejscem na nocleg. Można wrócić na biesiadki. Ale jest też opcja pójść dalej. Za klasztorkiem idzie droga w stronę gór. Tuptamy więc nią. Najpierw wije sie przez robaczywy liściasty las i wygląda mało rokujaco na biwak. Ale tam nie spotykamy już nikogo..
W końcu udaje się wyjść na bardziej odkryty i przewiewny teren. Zaczynają sie odsłaniać widoki.
Wybieramy jedną z górek i zaczynamy na nią włazić. Z daleka wyglądała jak równa połoninka, ale z bliska okazuje się być strasznie stroma, o zboczach z kamienistego osypiska, które w kupie trzyma tylko macierzanka i inne suchorośla - o bardzo aromatycznym zapachu. Pniemy sie do góry, ale im dalej - tym wydaje sie to coraz bardziej bez sensu.
Zbocza stają się coraz bardziej skaliste i strome. Już stąd patrząc nie ma wątpliwości, że na szczycie sterczy skałka. Z drogi było widać, że przeciwległy stok tej górki to urwisko. Nie rokuje to za bardzo na rozbicie namiotu. Toperz wyrywa jednak do przodu i powoli mi znika gdzieś za skałkami. Pić mi się chce jak cholera, a cała woda jest w plecaku toperza.. Poza tym czuje bezsens włażenia tu - wywindujemy sie, klepniemy skałke i trzeba będzie schodzić (a raczej zjeżdżać tym piargiem na tyłku). Bo już stąd widać, ze o spaniu to tam nie ma mowy. Trzeba by znaleźć inną górkę, jakąs bardziej plaskatą! Po kiego diabła toperz tak leci naprzód?? No ale nie mam wyjścia i musze za nim iść do góry...
Na szczycie teren troche sie wypłaszcza i łączka przechodzi w rzadki acz mocno cienisty las pełen starych zbutwiałych pni i powykręcanych drzew. Ale podłoże nadal jest nierówne i co chwile noga wlatuje pomiędzy jakies skalne rozpadliny, kamulce i korzenie.
Jakimś cudem znajdujemy miejsce, gdzie da rade wklinować namiocik między skałe, przepaść a rozłożysty dąb. Zatem tu zostajemy! Jest cudnie! Toperz jednak miał nosa, że go tu tak ciągnęło!
Wokół wszędzie widoki na poszarpane wyższe grzbiety, skały, zwarte kożuchy lasu, a nawet gdzieniegdzie jakieś łachy śniegu sie ostały.
Na zboczu zielonej góry widać bacówki. Tam maja chyba owce, acz od czasu do czasu gdzieś po okolicy niesie sie też donośne muczenie krowy. Jednak jest ono jakieś takie dziwne, jakby tubalne. Chyba echo je tak zniekształca? Toperz próbuje mnie wkręcić, że to niedźwiedź ;)
Bacówki na przybliżeniu też się miło prezentują - kopki siana, gruzawiki i wyraźny dowód na to, że to jednak nie misio muczał :)
Nasze idżewańskie zdobycze :) Jedne z pyszniejszych win jakie piłam. Ustępują jedynie naddunajskim domowym specyfikom o kwaskowatym aromacie. A może w winie najważniejsze jest z jakim widokiem go spożywasz?
Jeżyna i dereń. Z lekką domieszką aromatu czubrycy, macierzanki, bacówki i wiatru lipcowych gór...
Wieczorne klimaty...
W nocy budzi nas potworny warkot silnika. W panice wyskakujemy ze śpiworów, a mi się mylą kierunki i próbuje wyjść z namiotu przez ściane bez zamka, a latarka mi się właśnie teraz gdzieś zapodziała. Ale czy to ma jakieś znaczenie, jak i tak zaraz będziemy rozjechani?? Jakby stado ciężarówek pędziło prosto na nas!! Jest to jednak niemożliwe - tu nie ma drogi - a tym, niemal pionowym zboczem to nawet najlepsza terenówka nie podjedzie. Co się okazuje - to samolot. Lecący tak niesamowicie nisko, że brzuchem prawie czochra o gałęzie drzew. Podmuch mało nam nie zdmuchuje namiotu.. Ki diabeł? Czemu on tak nisko leciał?? One tak tu mają w zwyczaju? Zepsuł się i zamierzał sie rozbić na następnej górze? A! Jak na samolot był bardzo mało oświetlony... Dobrze, że się nam w odciągi z namiotu ogonem nie zaplątał ;) W uszach długo jeszcze dzwoni od ryku jego silnika...
Rano idziemy sprawdzić co jest za dębowym laskiem. Otóż jest tam druga polanka. Wieksza, ale pochyła i strasznie muldowata. Kończy ją skałka. Dalej nie ma jak przejść - można tylko zawrócić. W stronę bacówek, podobnie jak z miejsca gdzie spaliśmy, opada w dół strome urwisko. "Polanka" jest określeniem miejsca, gdzie nie ma lasu. Bo ziół jest po szyje lub wyżej. Niektóre zdjęcia zrobiłam podnosząc aparat nad głowe. Albo wspinajac sie na skałke.
My tymczasem zjadamy śniadanko, dopijamy reszte wina i tuptamy spowrotem.
Dziś, jak sie oczywiście uda dojechać, to szukamy szczęścia gdzieś w górach nad Dilidżanem. Początkowo myśleliśmy, żeby gdzieś dalej iść w te góry tutaj, ale wypilismy już cała wode. A wszystkie źródła jakie znajdujemy po drodze są wyschnięte lub w postaci błota. Krowy to wprawdzie piją, no ale nas jakoś nie zachęca... Więc kupimy wode w Dilidżanie. No i wino! Bo źródeł wina to juz całkiem w tych górach nie ma! :P
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz