bubabar

sobota, 30 listopada 2019

Armenia (2019) cz.8 - Góry pachnące tymiankiem, czyli gdzieś nad Dilidżanem

Nasze początkowe ustalenia zakładały nocleg pod którymś z tutejszych klasztorków, ale wydawało nam sie, ze one będą wyżej w górach, dalej od miejscowości, itp. Zatem zmieniamy plany. Na drzewie jest przybita tabliczka "chapel" co ponoć po angielsku znaczy kaplica. Czyli cos tam dalej jest ciekawego. No więc powiedzmy, że owej kaplicy szukamy. Tak naprawdę to szukamy miejsca na namiot na jakiejś górskiej łączce, coby siąść wśród szumu wiatru i przestronnych widoków, wypić wino i na porannym siku zobaczyć malowniczy wschód słońca.

Droga pnie się robaczywym lasem, ale na szczęście ten etap jest krótki i szybko wyłazimy na łączki, a w końcu na rozległe, zielone połoniny.


Mijamy wiate piknikową w miejscu bardzo widokowym. Owa biesiadka:




I widok, który się z niej roztacza...


Jak okiem sięgnąć sterczą szczyty o różnym stopniu szpiczastości, obłości, nachylenia czy pokrycia skałkami.







Stoimy i cieszymy japy. Przed nami morze gór - a my rozważamy, którą z nich wybrać na cel naszej dzisiejszej wycieczki? Czy może ten taki falisty grzbiecik z lewej? Czy może ta górka? taka tłusta? Nie wiemy jak się która z nich nazywa. Nie wiemy dokąd prowadzą wijące się wszędzie wyboiste, gliniaste, serpentyniaste drogi.. Wiemy, że wokół nas jest sporo bacówek i łąk kośnych. Wiemy, że cisze raz po raz przerywa muczenie krowy czy dźwięk gruzawika, który wypełniony po brzegi sianem wraca w dalekie doliny. Gdzieś w oddali silniki zdychają na ostrych podjazdach, piłują, a owce beczą w zagrodach.

Bacówki na dzisiejszej wycieczce w zasięgu naszego wzroku (i zooma ;) )







Wszędzie wokół trwają sianokosy.







Takie oto góry nas tu otaczają - z jednej strony nietknięte komercją, a z drugiej strony kompletnie nie nadające się, aby je nazwać dzikimi - bo takimi nie są. Góry zdecydowanie "zagospodarowane", ale kompletnie nie w takim znaczeniu jak to się obecnie rozumie. Mamy mapy, ale ich skala i siatka nadaje się, aby jeździć od wsi do wsi asfaltem. Samo rozmieszczenie górskich klasztorków jest pewną sugestią. Ale my jakos do chodzenia po górach nie potrzebujemy nazw, wysokości i przewyższeń. Nie trzeba nam wyznaczonych tras. W takich miejscach czuć wolność - pójdziemy - o! tam! A tam może spróbujemy zejść. A jak zejdziemy nie tam, gdzie planowaliśmy - to trudno. Dojdziemy do innej wsi albo dojedziemy stopem z sianem. Albo zawrócimy, jak droga zaprowadzi nas nad brzeg wąwozu.. Ot, idealne góry bubowe.. Nie dzikie, nie puste, nie odludne.. Góry pełne lokalnego życia, ale jednocześnie nie rozdeptane tysiącem górskich butów z ostatniej kolekcji mody..

Na cel naszej trasy wybieramy górke obłą, połoninną, która wygląda jak kupa. Kupa siana w sensie ;) Raz po raz przecinamy głębokie koleiny jezdnych dróg. Takie wstęgi zaschnietego błota snują się na wszystkie strony... Ech... mieć tu niwe - a świat by należał do nas! (tzn. póki owa niwa by się nie zepsuła ;) )

A kawałek dalej nasza górka! I zaraz bęc! niespodzianka! to dopiero garbek! Ta góra jest większa niż nam sie wydawało! No i tak będzie jeszcze ze 3 razy.


Góra nas zwodzi i robi sobie z nas jaja! Oddala się i raz po raz pokazuje swoje nowe oblicze..









Drogi jezdne już dawno poszły w inne strony, ścieżki to tu zwykle maja deseń racic i prowadzą do młakowatych wodopojów. Ku bubowym celom pełznie sie po pas, a nieraz i po szyje, w ziołach.




Ale co to są za zioła! Aromat mijanych kwiatów i suchorośli przypomina nieco tymianek, macierzanke, lawende czy jakieś przyprawy do piernika. Potem dowiaduje się, że głownym współtwórcą aromatu była czubryca. Ni to mieta, ni to cytryna, ni to pietruszka? Widok większości mijanych roslin jest nam niecodzienny, więc wędrówke spowalnia robienie zdjęć każdej wydziwiastej rośliny. To chyba też magia lipca, gdy to wszystko kwitnie i żyje... Wrześniową porą stepowa roślinność była już uschnieta.. Ech... Czuje się jak muminkowy Paszczak, który na widok każdej nowej rośliny woła "ojej, cóż to za okaz" i biegnie z lupą i rozwianym chałacikiem (acz ja lupy nie mam ;) )














Spomiędzy tego kolorowego i pachnącego buszu uderza dźwięk cykad i innych polnych grajków. Robie dużo zdjęć. Ale zdjęcia okazują się być nijakie. One zawierają jedynie formę wizualną - a to oddaje może 10% emocji chwili i klimatu tego miejsca. Bo widok jest niczym bez zapachu, dźwięku, smaku.. Na zdjęciu nie ma cykady, nie ma pociąganego raz po raz łyku idzewańskiego wina, nie ma ciepłego, aromatycznego wiatru smagającego pysk, który nagle przylatuje znad dalekich, bezimiennych dolin... Ale i tak wale zdjęcia bez opamiętania na prawo i lewo - inaczej jakoś w takim miejscu nie potrafię!





W końcu dołazimy na jakiś szczyt. Stoi tu słup w stylu trianguł i nijak iść dalej, bo dalej to tylko ostro w dół, w czeluście jakiejś pustej doliny. Przed nami kolejne pasmo jakiś obłych i poszarpanych gór. Z naszej mapy wynika, że mają one koło 2.5 tys. wysokości. Ale szlag je wie...






Jakieś góry gdzieś bardzo daleko stąd. Zdjęcia pt: "buba bawi sie zoomem w aparacie" ;) Przyblizenia rzędu razy 100.






Gdzieś w oddali się ostro chmurzy i mruczy burza - znaczy na szczycie nie śpimy ;) Dalej tez nie idziemy. Dochodzi godzina 18. Schodzimy w dół szukając jakiejś dogodnej równej półeczki na namiot, oferującej jednocześnie w okolicy jakieś miejsce kibelkowe, gdzie nie grozi atak latających węży ;) Tu też się rozkładamy z kolacją. Zestaw śniadaniowo - kolacyjny wyjeżdża z plecaków. Lawasz, lokalny podwędzany ser (niestety mocno cieknący i ubogacający swym aromatem wszystko w plecaku, co nie siedzi odpowiednio mocno zawinięte w trzy worki ;) ), pomidory, ogórki, papryczki tak ostre, że trzeba się mocno pilnować aby nie potrzeć oka po takiej kolacji, oliwki z pesteczką z puszki i wino jeżynowe. Z takich jeżyn, co mało od nich nie pękliśmy w wąwozie Lastiver. Brakuje troche herbatki - a tu pewnie można by do niej dorzucić pół łąki. Ale troche boimy się rozpalać Marusie w tym miejscu, o ognisku już nie wspominając. Jest masakrycznie sucho, co w połączeniu z silnym wiatrem i małą ilością niesionej przez nas wody, powoduje, że ochota na herbatkę nieco mija ;) Trzeba będzie przeżyć o wodzie i winie ;)

Gdzieś w oddali, w dole, majączą zabudowania Dilidżanu. Dolinny busz zieloności - i bum! nagle i niespodziewanie wyłaniają sie beżowo - szare wieżowce.




Rozbijając namiot mamy odwiedziny. Taki oto jegomość pcha się nam do środka!


Spanie mamy mocno muldowate, ciężko się ułożyć, zwłaszcza, że jedną z moich muld pod plecami jest całkiem rasowy kamień. Ale wszystkie niewygody wynagradza rozgwieżdżone niebo i poranne widoki!

Namiocik z wieczora:



I w porannych promieniach słońca:




Rano znów wyłazimy na szczyt ze słupem.













Po drodze znajdujemy malinisko, które zasysa nas chyba na godzine.



Schodzimy tą samą drogą, snując plany powrotu kiedyś w te rozległe połoniny, które nas tu wszędzie otaczają.. Teraz mamy za mało czasu i za dużo innych planów, aby tu wsiąknąć na tydzień... Zwraca naszą uwage miejsce, które nie wiedzieć czemu wczoraj jakoś przeoczyliśmy. Wypłaszczenie na zboczu porosłe wyjątkowo starymi drzewami, o bulwiastych pniach i powykręcanych konarach.





Między drzewami są rozrzucone kamienie - ba! wręcz głazy! Gdzie indziej ich nie ma w takim zagęszczeniu. Wyglądaja one nieco jak ruiny jakiegoś pradawnego budynku. W ogóle teren kojarzy sie nieco z jakimś miejscem pogańskiego kultu.




Może to to jest owa "chapel" z drogowskazów????


cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz