bubabar

piątek, 29 listopada 2019

Armenia (2019) cz.7 - klasztorki nad Dilidżanem (Matosavank, Jukhtavank)









W Dilidżanie zatrzymujemy sie tylko na chwile. Znaczy na zakupy. Plecaki zrobiły sie podejrzanie lekkie, więc sugeruje to, że nie ma co jeść. Pakujemy więc w nie wode, wino, lawasz, ser i kupe lokalnych, aromatycznych warzyw. Z głodu nie umrzemy, ba! czekają nas fajne górskie biesiady przy jadle i napitku. Tylko każdy kij ma dwa końce... Plecaki znów osiągneły mase średnio nadającą sie do noszenia. Najgorsza jest woda! Czy kiedyś wynajdą wode w proszku? ;) A upał jest, więc pić się chce, zwłaszcza jak sie dyma pod góre...

Nasz sklepik położony jest na jakimś peryferyjnym osiedlu Dilidżanu, przy drodze prowadzącej na północ, w stronę gór i leśnych klasztorków, do których dziś kierujemy swe kroki.




Nieopodal chodnika, gdzie leżą nasze plecaki, grupa dziadków rozsiadła się pod drzewem. Grają w warcaby, popijają kawe. Jeden co chwile idzie w stronę zaparkowanej łady, otwiera maske, coś pod nia dłubie, wzdycha, ociera rękawem pod z czoła, zamyka maske i wraca do poddrzewnej kompanii. Sytuacja powtarza sie (za naszego tam pobytu) z 7-8 razy. O co chodzi??

Większym zainteresowaniem dziadków niż warcamy cieszymy sie my. Niby nie dają tego po sobie poznać, ale cały czas czujemy świdrujący w nas wzrok. Chwile później chyba robią wręcz zakłady ze sobą - czy turystom uda się upchać te 3 siatki zakupów w i tak już opasłe plecaki. "Ty zobacz - po co im tyle wody? Bedą sie nia polewać? Wardawar juz przeciez był!", "Może sie bedą w tym myć? Turyści tacy są, do mnie kiedyś tacy przyjechali - to tylko łazienka i prysznic ich interesowała!", "Ty zobacz, on to chyba wszystko tej dziewczynie da do niesienia", "Ona chyba tego plecaka nie podniesie, będzie go ciagnąć, mówie ci, że tak będzie", "Po nich zaraz ktoś przyjedzie, chyba durny by to nosił", "Ty patrz! Oni maja też wino! Przelewają go do plastikowych butelek, ale spryciarze", "O konserwa im uciekła! sie toczy ulicą! ha ha ha! Złapią ją czy wpadnie pod auto??". KURDE!!!!!! Czuje sie jak aktor w teatrze (albo raczej błazen w cyrku ;), który wystawia sztuczki ku uciesze gawiedzi. Na szczeście udaje sie zapakować plecaki i ogłosić koniec przedstawienia. Nie ma jednak oklasków i prośb o bis ;) Potem jak juz idziemy dalej, uświadamiam sobie, że ta sytuacja była jakaś nietypowa... Dlaczego oni u licha nie rozmawiali ze sobą po ormiańsku?? Tak jak wcześniej, przy warcabach? Wygląda na to, że oni celowo chcieli, żebyśmy rozumieli ich głupie komentarze i sie nimi stresowali?

Suniemy wyboista drogą w stronę górskiego klasztorku Matosavank. Na którymś etapie drogę przegradza szlaban. Fajny odciążnik - zrobiony z felgi?? :)


Dosyć stara tablica. Jeśli ktos potrafi przetłumaczyć - byłabym wdzięczna!


Idziemy przez łukowato powyginany młody las..


Kościółek Matosavank to miejsce naprawde urokliwe. Budynek jest zarośnięty, stare kamienie są wkomponowane w przyrodę, że ciężko stwierdzić gdzie się zaczyna naturalna górka, a gdzie zbudowane ściany.




Wyglada to nieco jak jakaś cegielnia?



Oczywiście przy kościele jest miejsce biwakowo - biesiadne. Ech... czemu w Polsce nie ma takiego zwyczaju - aby przy kościołach rozbijać namioty, palić ogniska i robić pikniki??



Fajnie do środka wpada światło przez niekompletna kopułę. Jest kilka pomieszczeń, chaczkary na ścianach, na podłodze. Ściany omszałe, okopcone... zapach tysięcy dawno zgasłych świec unosi się w cienistych wnętrzach.. Patrzą na nas oczy świętych z małych i większych obrazków. Tu nie ma oficjalnego ołtarza. Tu każdy obrazek ma zapewne swoją historie, jakiś odwiedzający go przyniósł i postawił wśród starych murów. Podoba mi się ten zwyczaj, więc i ja zostawiam coś od siebie.











Urokliwy krzyż na dachu. Taki z powyginanych gałęzi.




Kolejny klasztorek na naszej trasie to Jukhatavank (tak jest napisane na mapie, nie mam pojęcia jak tą nazwe sie czyta - bo nigdy jej nie słyszałam wypowiedzianej). Po drodze mijamy dużo biesiadek, malowniczo rozsianych po zaroślach.


Niektóre są wyposażone w źródełka, gdzie uzupełniamy wode - bo na trasie od sklepu juz wypiliśmy trzy litry ;)


Sam kościółek okazuje się być dużo bliżej niż się wydawało z naszej, mocno niedokładnej mapy.











Nie jest to może miejsce tak turystyczne jak Hagarcin, ale odludnym również nazwać go nie można. Kręci się jakaś lokalna rodzinka, która z niewiadomych powodów chyba rozlazła się po krzakach, a teraz nie może się pozbierać do kupy. Chodzą więc po okolicy, okrążają stare mury, zaglądają do środka, nikną za drzewami i cały czas potwornie drą japy. Chyba się nawołują. Najpierw pojawia się starsza babka, potem ona oddala się stromym stokiem gdzieś w górę, a jej miejsce zastępuje dwóch nastoletnich chłopców. Potem chłopaki zbiegają w dół, a przychodzi jakiś brzuchaty facet w średnim wieku. Gdy on drze się pod klasztorkiem, gdzieś w oddali słychać, że jakaś babka robi to samo. Każdy z nich zagląda też do reklamówki leżącej przy ławce, po czym ją odkłada w to samo miejsce. Zaglądamy więc potem i my. W reklamówce są zgniłe owoce. Zastanawiamy się już, że może to jakaś gra terenowa, której zasad nie rozumiemy? Gdy ostatecznie Ormianie ze swoimi okrzykami oddalają się gdzieś poza zasięg ich siły głosu, w okolicy pojawia sie pięciu zagranicznych turystów. Wyglądają dosyć ciekawie bo wszyscy są w bokserkach, za to każdy ma na kiju kamerę. I idą od siebie w odległości około metra i każdy coś innego nawija do swojej kamery, śmieje się, kwiczy albo pokrzykuje. Od czasu do czasu zderzają się ze sobą swoimi kijami i wyglada to troche jak walka na szpady. Zabawnie to wygląda z boku, idzie 5 osób i wszystkie jednocześnie bla bla bla, głosem mocno pretensjonalnym - każdy do swojego pudełka. Tworzy to niesamowitą kakofonie dźwięków, bo starają się nawzajem przekrzykiwać. Ciekawa jestem jak to będzie wyglądało na tych ich filmach? Czy każdy z nich jakoś wytnie to barmotanie w tle? Czy właśnie cel jest taki aby ono było?

Na tym etapie troche żałujemy, że w tej kolejności zdecydowaliśmy się odwiedzać klasztorki. Pomysł biwaku pod Jukhatavank nie napawa nas optymizmem (a pod Matosavank byłoby super!) Ale wracać tam? Bez sensu. Spróbujemy wbijać wyżej, w góry. Toperz wypatrzył na drzewie tabliczke - kierunkowskaz. Pisze na nim "capel" - co ponoć po angielsku znaczy "kaplica". Może więc tam gdzieś jest jeszcze jeden, jakiś bardziej dziki klasztorek? Idziemy poszukać. Chyba jeszcze dwa znaki sa pod drodze a potem znikają. Nic "kaplicopodobnego" po drodze nie wypatrzyliśmy. Trudno. Za to odsłaniają się widoki na obłędnie piękne, płowe, trawiaste góry, udekorowane tu i ówdzie skałkami czy budyneczkami bacówek. Godzina jest wczesna.. Cieszymy się, że nie zostaliśmy pod klasztorkami. Cieszymy się, że napakowaliśmy dużo wody.

Z uśmiechem na gębach suniemy więc w strone owych gór i kolejnych przygód, wystawiając pyski ku słoncu i podmuchom wiatru o aromacie łąkowych ziół!



cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz