bubabar

środa, 22 stycznia 2020

Ukraina (2019) cz.10 - Rasejka








W końcu dojeżdżamy do jednego z głównych celów naszej tegorocznej wycieczki nad ukraińskie morze - do Rasejki, osady kurortowej nad limanem. Bo ciężko to miejsce nazwać wsią. Tu ponoć prawie nie ma stałych mieszkańców, gospodarstw czy bloków. Tu są tylko “bazy oddycha”, które po sezonie pustoszeją. Wyjeżdżają letnicy, wyjeżdża obsługa. Na zimę zostają tylko ochroniarze.

Szukamy jakiejś bazy, która by odpowiednio zapodawała klimatem dawnych lat. Pełno tu jest takich fajnych - ale w większości są już zamknięte. W końcu już prawie połowa września… Osiedlamy się w bazie “Aist” - czyli bocian. Skąd oni tego bociana tu wytrzasnęli? Jakaś czapla, mewa czy pelikan by jakoś bardziej pasowało ;)


Nasze domki.


Woda w wodociągu jest tu totalnie słona. Do wszystkich ujęć podcieka liman. Wodę do picia czerpie się więc z takowych baniaków, które są tu dowożone.


Grzybek wypoczynkowy.


I łączność ze światem!


Baza leży u samej nasady jednej z kładek - głównego powodu naszego tu przyjazdu. Cudna sprawa! Drewniane, wąskie, chybotliwe kładeczki przez liman, o długości kilkuset metrów! Bo cała miejscowość leży nad limanem Mały Sasik i dopiero kładkami idzie się na mierzeję, gdzie jest otwarte morze.







Solidne sztaby robią tu za przęsła.


Mimo to kładki na przestrzeni lat nieco się pofalowały!




Brzegi kładek obrasta takie coś… Takie kulki z dziurką w środku!



Liman jest mocno zagloniony i zarosły trawiastopodobnymi roślinami. I teraz, wieczorem, wręcz trzęsie się od rechotu żab. Żab są dwa rodzaje. Jedne odzywają się klasycznym kum kum kum. Drugie natomiast robią takie dziwne, tęskne “uuuuuu”. Ktoś mi kiedyś mówił, że to nie żaby a kumaki wydają takie dźwięki. Wydaje się, że jedne próbują przekrzyczeć drugie, aby ich śpiew dominował - i pokazać kto tu rządzi w limanie. Mijający nas wędkarz chyba widzi nasze rozważanie nad żabami. "Widzicie, z tymi płazami to jak z ludźmi na Ukrainie.. Też nie mogą się zdecydować w jakim języku chcą gadać" ;)




Na plaży jest budka i wieża. W budce można by dogodnie zanocować, a na wieże oczywiście zaraz wyłazimy!





I co ja widzę z wieży? Naszych rowerzystów, z którymi mijaliśmy się kilkanaście razy na wyboistych drogach, w środku pól czy w opuszczonych wioskach nad wyschniętymi limanami. Teraz targają rowery plażą i znikają w pobliskich krzakach. Zapada zmrok. Chłopaki ciągają jakieś dechy. Będzie plażowe ognisko!

Widać też dokładnie, jak wąska jest mierzeja…



A tu nasza kładeczka widziana z wysokości!


Gdy wracamy kładką, mija nas chłopak z pochodnią. Za nim idzie drugi i filmuje to telefonem, mrucząc jakieś mantry. Mam deja vu... Ta kładka, ta pochodnia, te dziwne zaklęcia mruczane pod nosem ochrypłym basem, te świetliki odległych okien, odbijające się w nieruchomej wodzie. Zlepek sytuacyjny tak niecodzienny, a jednak jakiś taki bliski sercu..



Wieczorem zrywa się solidny wiatr.. Duje tak, że cały domek podskakuje i kolebie się na boki. Słyszymy szum morskich fal - mimo że dzieli nas od nich cały liman! Ciekawe jak tam nasi rowerzyści, czy dobrze przyśledziowali namioty do wydm, czy już może ulecieli z nimi w dal..

Śpi się cudownie. Nie pamiętam kiedy się tak wyspałam i obudziłam się sama, bez budzika i to tak wypoczęta. I to o 7 rano! Toperz i kabak jeszcze siedzą w kokonach, gdy ja wychodzę na balkonik. Taki ze składanymi siedzeniami, jakby z dawnej klubokawiarni czy innego małego wiejskiego kina...



Nadlimanne chatynki o poranku.




Poranne słońce odbijające się w limanie razi w oczy.


Wokół słychać tylko krzyk mew i chlupot wody, czasem skrzypnie decha kładki pod nogami wędkarza czy babuszki zmierzającej ku morzu.




Wczoraj wyfasowałam miednicę od lokalnych pań sprzątających, więc robię duże pranie. Nie chce szurać zbyt dużo w domku, aby nie obudzić reszty, więc zjadam sobie mini śniadanie - to co zostało na ganku z wieczora - suchy chleb + resztka domaszniego wina :) Czasem są chwile, które niby są zwyczajne, ale mają w sobie jakąś magię, jakieś takie poczucie otaczającego cię szczęścia. Jakieś połączenie dźwięków, smaków, zapachów i odczuć, które łączą się w całość wręcz idealną. Jakieś takie iskrzenie w atmosferze. Takie tu i teraz - i banan na gębie od ucha do ucha. Takie dziwne chwile, które wiatr skądś przywiewa i nie wiadomo jak długo będą trwały - minuty, czy godziny? Ten poranek w Rasejce jest właśnie taki inny od pozostałych.

Nagle widzę, że po limanie pływa stado ptaków. Takich dużych, białych, wyglądających na łabędzie. Robię im zdjęcie na dużym zoomie. O ja cie! To pelikany! Właśnie takie, jakich nie udało się zobaczyć pływając po delcie Dunaju 10 lat temu! Jest ich chyba ze 40 i właśnie się odżywiają. Zabawne jest, że wszystkie razem, jak na gwizdek, zanurzają pod wodę łby z szyjami , a potem razem je wyciągają i grzdykają. Nieraz się pobiją, chyba chodzi o jakąś lepszą zdobycz. Łopotają skrzydłami i się dziobią. A dzioby to one mają solidne! Przedstawienie trwa chyba z godzinę.













Reprezentanci innego ptactwa. Jakiś ornitolog to by tu se użył!




A potem idziemy na plaże. Suniemy najpierw na lewo, w stronę latarni morskiej. Do tej latarni, która majaczy na horyzoncie.


Ludzi na plaży jest tyle co trzeba. Kąpiemy się, biegamy, tarzamy się w piasku, robimy fikołki, zakopujemy się...






"Muszelkownik". Słowo, które chyba po polsku nie istnieje.. Pewnie dlatego, że u nas nie ma takich plaż...


Chyba największa meduza jaką spotkałam!


Cel osiągnięty - doczłapalim do latarni!


Budujemy szałas z trzcin, suchorośli i desek wyrzuconych przez morze. Sporo z roślin to perekotypole (tak mówią na to miejscowi), więc kolce z rąk wyciągamy jeszcze po powrocie do domu ;)



Ponoć Polacy lubią plażowy parawaning i kultywują go namiętnie każdego lata na bałtyckich plażach. Zgodnie więc z narodową tradycją - i my mamy nasz parawan! Utrzymany w klimacie miejscowej plaży i naszych dusz! :)



I nawet trochę tłumi wiatr - bo duje dziś jak szlag! Zresztą tak popatrzeć - to dzień jak codzień. Tu duje non stop! No właśnie wiatr! Znaczy - drugie podejście do akcji latawiec! Dziś lata jak trzeba. Tu wiatr tak nie kręci jak w Lebiediwce! Nawet kabaczek jest w stanie samodzielnie utrzymać latawca. Ile radości i kwiku łączy się z tym sznurkiem w małych łapkach! A na koniec przywiązujemy latawiec do plecaka! I idziemy z takim żaglem!







Zaczynamy też obserwować dziwne zjawisko. Na niebie pojawiają się smugi, a na ich końcach jakby punkciki. Jakiś pokaz samolotów? Desant “zielonych ludzików”? Ufo przyleciało na wypoczynek do kurortu??? Co to k… jest?



Duży zoom w aparacie jak zwykle się przydaje! Punkciki, pojawiające się na końcu każdej smugi, świecą… Sztuczne ognie? Flary? Jakiś statek tonie i w ten sposób próbuje wezwać pomocy?



Tu po raz pierwszy pojawia się niepokój.. Taki leciutki... Taki dziwny rodzaj obawy połączonej z fascynacją - odczucie, gdy widzisz coś totalnie ci nieznanego, w danym momencie niewytłumaczalnego, mającego w sobie jakąś tajemnicę… Zjawisko nie jest jednorazowe. Jedno znika, pojawia się drugie ognisko podniebnych atrakcji… I łączy się z tym wybuch. Mniej więcej całość wygląda tak: rozlega się bum bum, aż lekko drży ziemia, w tym momencie pojawiają się te dziwne smugi na niebie ze światełkami na końcach. I to jakby opadało, światełka są coraz niżej, smugi na końcach zaczynają się rozmywać jak ślady po samolotach… I potem rozlega się drugie bum bum! Nieco słabsze w mocy, ale jakby trochę dłuższe, jakby zwielokrotnione, jakby odbijające się dalekim echem.

Kabak się cieszy owymi wybuchami jak dziki. Bo jest zupełnie tak jak na Muminkach! Tam też były "Tajemnicze wybuchy". Cały odcinek o ty był! A nawet dwa!

Tak to wygladąło u Muminków ;) Podobnie, nie? ;) I też się wszyscy niepokoili, bo nie wiedzieli co się dzieje i co to za cudo!



Mijamy jakąś ekipę, która, jak widzieliśmy z daleka, robiła niebu zdjęcia komórkami. Podchodzę, pytam czy wiedzą co to za dziwo - o tam! Trzech kolesi w ogóle ucieka przede mną do morza. Jeden ma ubrane długie dżinsy, więc nie może za bardzo iść w ślady swojej kompanii. Patrzy więc na mnie z głupawym uśmiechem, mówiąc, że to “obłoki”. Więc co? To jest tajne czy oczywiste - w sensie wyszłam na debila, taką modelową blondynkę, która wskazuje na słońce i pyta “a co to?”

Bliżej naszych kładek na plaży się zaroiło. Sporo ludzi stoi i z rozdziawionymi japami gapi się w niebo albo pokazuje paluchem. Ci są chętniejsi do rozmowy, ale wiedzą tyle co my… Tyle, że są od nas bardziej przestraszeni. I to uczucie niestety się udziela… Każdy snuje jakieś domysły:

-“To pewnie rozmontowywanie stacji kosmicznej, spadające odpady palą się w atmosferze”.
- “Pewnie zaś Ruscy zajebali nami jakiś statek i załoga wzywa SOS”
- “A może to jednak UFO? Dziadek Wania kiedyś widział. Wyszedł nocą na ulice, szedł przez wieś, a tu nagle! Ognista kula spada z nieba. I zakręca i wtedy….”
BubumBUM! Znowu solidny wybuch wstrząsa ziemią… “K… to chyba jednak grady…” I niestety ta wersja powtarza się w ustach miejscowych i turystów najczęściej, co nie wpływa korzystnie na nasze wewnętrzne poczucie harmonii i bezpieczeństwa… ;) Jak również to - jak często miejscowi zaczynają sprawdzać na telefonach wiadomości, różne “info24”.
Atmosfera psychozy lubi narastać stopniowo... ;)


Zaglądamy jeszcze na “środkowe” kładki przez liman. Dwie z nich przemieniły się w fragmentaryczne pomosty, z których korzystają tylko wędkarze.








Wracamy na stały ląd inną kładką niż przyszliśmy na mierzeję.





Ostatnia kładka to jest taka trochę udawana - bo tylko przez trzciny i bagienko przebiega..


W powoli zachodzącym słoneczku włóczymy się trochę po miejscowości, zaglądając w różne zakamarki. Fajnie tu jest! Takie kurorty lubię! :)









Wieczorem siedzimy przed domkiem. Wybuchy wciąż rozświetlają niebo nam mierzeją. I nie wiem, czy z racji na ciemność i osłonę nocy - zdają się być jakoś bliżej.. Wibracje ziemi stają sie też jakby bardziej odczuwalne… Widać też dokładnie, że po plaży jeździ jakieś auto (albo pływa przybrzeżny statek) z reflektorem szperaczem. Co chwile snop mocnego światła oświetla trzciny. Nad mierzeją lata też coś wyglądającego jak okresowo podświetlany dron.. O co w tym wszystkim chodzi???

Idąc do kibla zaglądam przez ramię gospodarzowi ośrodka, co ogląda w TV. Jakiś program rozrywkowy - znaczy jest dobrze ;) Pytam go o wybuchy - “A co ja k…. jasnowidz? ” Czyli jest średnio… ;)

Do domku obok przyjechali nowi goście - ekipa Mołdawian z Komratu. Nie mają swojego morza, więc co roku przyjeżdżają na parę dni gdzieś pod Odessę. Dopiero przyjechali, jeszcze się nie kąpali, teraz chcą iść nad morze. Bramka na kładce jednak okazuje się być zamknięta na kłódkę… Wszystko tej nocy jest jakieś inne… inne niż np. wczoraj.. No może tylko fale tak samo huczą za mierzeją, i tak samo malowniczo księżyc odbija się w limanie…


Może to śmiesznie zabrzmi, tak oceniane z perspektywy czasu, ale my naprawdę już, na wszelki wypadek, rozważamy z mapą opcje ewakuacji. Czy jakby zaczęło się coś dziać jeszcze bardziej ewidentnie niedobrego - to spierdalamy do Mołdawii czy do Rumunii?? I którą trasą.. I czy w razie czego - lepiej się pchać nocą w polne bezdroża i nieznane za dobrze objazdy - czy jednak lepiej pod obstrzałem czekać na świt w domku nad limanem…?? Napewno sytuacji nie pomaga, że w domku obok wypoczywa Kirył. A Kirył jest z Mariupola. I Kirył nam różne rzeczy opowiada. I to nie są historie z filmów. To nie są też wspomnienia babci czy dziadka. To są świeżutkie jak bułeczki opowieści, na których jeszcze nie osiadł pył patyny i zapomnienia.. Z zasady źle się słucha opowieści o rakietach, pociskach, sypiącym się tynku czy walących się ścianach gruzu, po których następuje ciemność.. Ale szczególnie niedobrze się ich słucha, gdy pełną emocji opowieść raz po raz przerywa eksplozja w tle, a pod nogami drży ziemia… Tak sobie więc siedzimy przed domkami, na tych samych ławeczkach, które jeszcze dziś rano, z widokiem na pelikany, były takie obłędnie sielskie i emanowały spokojem.. Mołdawianie mają dziesięciolitrowy bukłak z winem. Ciężko go podnosić, aby łyknąć z gwinta czy rozlać do kubeczków. Dlatego w szyjkę jest wpuszczona rurka. Rurka ma chyba z 3 metry długości, jest nieźle poskręcana i ma dosyć szerokich przekrój. Aby uzyskać jakikolwiek efekt trzeba fest mocno ciągnąć. I jak już uda się przekonać zalegającą w butelce ciecz do opuszczenia naczynia przez rurkę - to zalewa cię wino z mocą wodospadu! Za pierwszym razem to w ogóle o włos uniknęłam utonięcia i mogłam bez dodatkowej charakteryzacji brać udział w konkursie na miss mokrego podkoszulka ;) Przynajmniej na chwile odwróciłam uwagę ekipy od podniebnych wybuchów ;) Do zagryzania wina mamy prażony słonecznik. I to też nie byle jaki! Raz, że skąpany w chilli, a dwa, że chyba przywieźli go ciężarówką. Jego jest cały wór.. Taki jak na ziemniaki! Głód i pragnienie więc nam nie grozi. Próbujemy rozmawiać na różne luźne tematy… O podróżach, o piciu, o dziwkach, o wyższości psów nad kotami czy odwrotnie… Rozmowy o pogodzie już niekoniecznie są neutralne.. Bo pogoda wiąże się często z chmurami.. A chmury są na niebie.. A niebie… no właśnie… wróćmy więc do psów ras kudłatych...tak będzie lepiej ;)

Mołdawianie mocno przyspieszają z piciem. Początkowo kobity łoiły winiacza bardzo oszczędnie - one miały prowadzić auta w nocy - no w razie tej teoretycznej ewakuacji. Teraz jakoś widać nabrali odwagi - albo jednak zlali zasady ruchu drogowego? Przynoszą drugiego węża do butli, bo zaczynają się zbyt często sprzeczać - kto pije i w jakiej kolejności. W ogóle włącza im się kłótliwość. Np. jeden wygłasza, że my tu wszyscy bracia, bo czy Mołdawianin, czy Ukrainiec, czy Polak - to wszystko był kiedyś jeden Sajuz. Drugi wyzywa go od idiotów, że Polska w żadnym Sajuzie nigdy nie była i przecież “oni zawsze trzymali z zachodem”. Już prawie sobie skaczą do gardeł, ale kobity ich rozdzielają. Umawiają się, że ten, który ma racje, nastrzela za karę po mordzie tego drugiego, a tamten nie będzie się bronił.. I cztery pary oczu wbijają się we mnie… No bo wiadomo, że prawda jest jedna, i kto jak kto - ale ja zapewne ją znam… Yyyyyyyyy, Eeeeeeeeee… Prawda historyczna to jedno, wiadomo ważna sprawa! Ale co ja mam biedna teraz zrobić, żeby oni się nie pobili? Odpowiedz zarówno “tak” jak i “nie” - jest tak samo zła!!!! Aaaa! Jak ja nie lubię takich sytuacji… Mówię im więc, że w pewnym sensie obaj mają rację.. Bo Polska w skład Sajuza nie wchodziła, była osobnym krajem, ale powiązania zdecydowanie były. I że nawet było kiedyś takie powiedzenie, że “kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”.. Kirył podłapuje! “Tak było! Było takie powiedzenie! Mój ojciec w Polsce w armii służył, gdzieś pod Wałbrzychem chyba! Bo nasi tam wszędzie bazy mieli! Ale np. na olimpiadzie to Polacy grali w swoich barwach! I ich prywatny hymn im grali”. Uffffff… udało się… Coś tam jeszcze posapali, ale do rękoczynów nie doszło..

Ale jakoś trace chęć do kontynuowania imprezy.. Dość emocji na dziś.. Żegnam się z towarzystwem, gdy można to jeszcze zrobić w miły i kulturalny sposób. Kirył też opuszcza imprezę, tłumacząc się nagłym napadem senności. “Dobranoc riebjata! Śpijcie dobrze! Mam nadzieję, że obudzimy się nadal na Ukrainie.. O ile się obudzimy…. Miło było was poznać!”


Poranek wstaje pogodny. Niebo jest błękitne i nie ma na nim żadnych smug. Domki stoją gdzie stały, tylko jest pusto. Wygląda na to, że znów jesteśmy sami na brzegu limanu. Jak się potem okazuje, Kirył wstał o świcie i poszedł łowić ryby. Natomiast Mołdawianie… zarzygali domek i zniknęli w środku nocy. Brama była otwarta, więc bez problemu zniknęły wraz z nimi ich samochody. Przynajmniej tyle, że z góry opłacili pobyt za 4 dni. Ale domek ponoć nadaje się do gruntownego prania - razem z firankami i materacami. Miejscowe panie sprzątające załamują więc ręce, wyklinając całą tą nację. Co się stało dzisiejszej nocy w domku obok, po tym jak ja i Kirył poszliśmy spać? Tego nikt nie wie nikt.. Można jedynie snuć domysły.. Że po opróżnieniu całego balonu wina ekipie włączyła się jeszcze większa delirka niż wcześniej? I jednak wkręcili sobie, że jesteśmy pod obstrzałem i zdecydowali się spierniczać do Mołdawii? Czy raczej w jakiejś chwili świadomości ocenili stan domku i spanikowali, że zostaną pociągnięci do odpowiedzialności?


Po powrocie rozpytywałam w różnych miejscach i szukałam po internecie - czym mogły być owe tajemnicze wybuchy, które na szczęście już się więcej podczas naszego pobytu nie powtórzyły. Napewno nie były naszym przywidzeniem - z całych okolic Odessy były widoczne i różnych innych turystów również w mniejszy lub większy niepokój tego wieczora wprowadzały. Internetowych wersji tłumaczących owo zjawisko było kilka:

- ćwiczenia nad morzem z użyciem bomby SAB-500, z flarami (po detonacji wyskakuje 7 flar na spadochronach). I potem sobie te flary tak wiszą w powietrzu, a piloci w nie czymś strzelają. I że czasem te SABy służą do nawigacji statków. (acz nie do końca się zgadzało, że co - piloci naraz równiusieńko zestrzeliwali wszystkie flary??)
- detonacje w kamieniołomie i flary ostrzegawcze (hmmm...tylko gdzie tam najbliższy kamieniołom? poza tym TO było od strony morza a nie lądu...)
- race z odrzutowca. Pewnie leciał naddźwiękowo i dlatego słychać było "bum". Na przykład TAKIE (tylko co z drugim BUM? I za każdym razem brak widocznego odrzutowca?)
- prawdziwe UFO :) - tu LINK do artykułu. Widziane tego dnia w różnych miejscach odeskiej oblasti - a i na Krymie pojawiło się kilka dni wcześniej coś nieco innego, ale równie podejrzanego ;)
- I na koniec wersja chyba najbardziej prawdopodobna - testowanie broni kasetowej. Pierwsze BUM! - detonacja bomby kasetowej, uwolnienie subamunicji, która sobie swobodnie spada, ładnie świecąc po zmroku, a za dnia zostawiając na niebie smugi. Po czym, za jakąś chwile, owo drugie BUM!BUM!BUM! czyli detonacja subamunicji. No i po drugim bum! wszystko znika. Wydaje mi się, że pasuje jak ulał. Sporo krajów jakiś czas temu wprowadziło zakazy używania broni kasetowej - no ale Ukraina nie, więc to, że akurat poligon takowych ładunków ubarwił nam popołudnie i wieczór w Rasejce - jest wielce prawdopodobne ;)


cdn


4 komentarze:

  1. Kłótnia o to, czy Polska była w ZSRR... W takiej sytuacji można było też powiedzieć, że trochę była - jakby nie było, w 1920 przez kilkanaście dni istniała Polska Socjalistyczna Republika Rad. Można też było powiedzieć, że formalnie nie byliśmy, ale przecież sporo znaczących osób w Sojuzie było Polakami, np. Dzierżyński czy Rokossowski. :)

    Mariusz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewne tez udało by ci sie załagodzic konflikt i uniknac oglądania mołdawskiego mordobicia! :)

      A o tym pierwszym to nawet nie wiedzialam!

      Usuń
  2. Na poligonie to juz chyba nie pierwszy raz.... gdzie to wtedy było? Armenia czy Mołdawia? A wy nad jakimś jeziorkiem w nocy. Masakra, ale grunt, że udało się czmychnąć. Super są te kładki. Bardzo mi się podobają. Wydaje się ze całe są ruchome i "chodzą" pod nogami. No i żaby! Jako Prezes Towarzystwa Przyjaciół Żab bardzo dziękuję za sprawozdanie ze stanu zażabienia limanów. Rech, rech, kum, kum!.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy tą relacje masz na myśli? https://jabolowaballada.blogspot.com/2015/03/armenia-cz4-stopem-przez-pustynne-gory.html

      Bo tam bylo jezioro i strzelali w nocy.. Ale tam to chyba raczej jacys kłusownicy niz poligon...

      Usuń