bubabar

sobota, 15 listopada 2025

Czarnogóra cz.17 (2025) - Valdanos

Co może łączyć ogromne plantacje oliwek, teren wojskowy i namiot utopiony w kwiatach? Co ma wspólnego wypaśna restauracja z koczowiskiem wędrowców i kaszą bulgoczącą w kociołku? Dzieli je tylko czas... A miejsce jest dokładnie to samo.

Od setek lat mieszkańcy tych terenów pielęgnowali ogrody oliwne. A może nawet od tysięcy? Ponoć od starożytności się tutaj trudnili podobnym zajęciem. Wszystko się zmieniło w 1978 roku, gdy jugosłowiańska armia postanowiła stworzyć bazę wojskową, właśnie tu - na obszarze plantacji, gdzie rosło kilkanaście tysięcy oliwkowych drzewek. Około 200 rodzin zostało wywłaszczonych i zmuszonych do opuszczenia terenu. Dostali od państwa odszkodowania, ale znacznie poniżej wartości rynkowej. Opornym groziły aresztowania. Po śmierci Tito w 1980 roku jugosłowiańska armia zmieniła plany odnośnie zatoki - już nie budowa portu morskiego, a postanowiono wykorzystać Valdanos jako ośrodek wypoczynkowy dla żołnierzy. Otwarto go w 1983 roku. Oferował wczasy w różnych poziomach komfortu. Dostępne były zróżnicowane opcje zakwaterowania, w zależności od stanu majątkowego i rangi. Były dwie ekskluzywne wille dla gości specjalnych, dwa rodzaje niewielkich, ale dobrze wyposażonych domków, przyczepy kempingowe i pole biwakowe. Były restauracje, boiska, dyskoteki, baseny, supermarket i cukiernia. W takiej formie obiekt działał do początku lat 90 tych, kiedy w wyniku ogłoszenia niepodległości przez Chorwację, jugosłowiańska marynarka wojenna została zmuszona do opuszczenia chorwackich portów. Znów był pomysł zrobienia tu bazy morskiej, nawet większej niż poprzednio. Projekt jednak nie wypalił - ośrodek został gdzie był, bez zmian. Wojna i powojenna bałkańska rzeczywistość jednak nie sprzyjały turystyce. Obiekt niby wciąż działał, ale raczej nie pełną parą jak niegdyś. Jego główną grupą klientów byli członkowie rodzin żołnierzy. Najpierw więc, po rozpadzie Jugosławii, przestali przyjeżdżać wojskowi z Chorwacji czy Słowenii, a po 2006 roku, kiedy Czarnogóra odłączyła się od Serbii - zniknęli również Serbowie. Racja bytu ośrodka w tej formie przestała istnieć. Ostatni oficjalni goście przybyli tu w roku 2007. Jedyne co można było zrobić z wojskowym ośrodkiem to przekształcić go w normalne, komercyjne miejsce. W 2008 roku zaczęto szukać inwestorów za granicą. Iluś miliarderów z różnych krajów wykazywało początkowo zainteresowanie, były przetargi. Pojawiły się jednak pewne problemy. Rodziny, które straciły majątek w wyniku wywłaszczeń w 1978 roku, zaczęły się domagać zwrotu zagarniętego mienia i skierowały swoje sprawy do sądu. Ważnym okazał się fakt, że teren nigdy nie został wykorzystany zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, jakim była baza wojskowa. Pojawiły się też międzynarodowe organizacje walczące o ochronę gajów oliwnych, a jakakolwiek rozbudowa kompleksu we współczesnym stylu bez choć częściowego zniszczenia drzew - wydawała się oględnie mówiąc mocno utrudniona. Valdanos stał się dla deweloperów obiektem niepewnym. Prawie rezerwat i to obciążony hipoteką - nie jawi się miejscem dogodnym dla inwestycji. Światowy kryzys finansowy z 2008 roku, jak można się domyślać, nie pomagał.

Ostatecznie Valdanos pozostało w stanie zawieszenia, a w 2011 roku tutejsze wybrzeże ogłoszono publicznym, dostępnym dla wszystkich turystów. Jest tu główna plaża, całkiem popularna, w sezonie chyba działa tam jakiś plażowy bar. Jest mniej uczęszczana plaża z pokruszonego betonu, położona przy ruinach. Jest też zupełnie dziki i pusty, kamienisty fragment wybrzeża pod skałami, gdzie kończy się dostępny pieszo fragment zatoki. Dwie kamienne wille trafiły chyba w ręce prywatne - sprawiają wrażenie używanych. Ośrodek jest opuszczony, szumią tylko gaje oliwne i coraz bardziej zarastają każdy jego kawałek pachnące krzewy. Rajskie miejsce - przynajmniej takim zastaliśmy Valdanos w naszym kawałku czasoprzestrzeni, w czerwcu 2025 :)

Już sam wjazd do miejscowości jest tak cudny, jak potrafią być tylko miejsca opuszczone. Przyroda jest najlepszym ogrodnikiem - byle jej nie przeszkadzać.


Szybko naszym oczom ukazują się gaje oliwne - jedne z bohaterów tutejszych historii. W jakimś stopniu to one obecnie utrzymują ten teren w niezmienionej formie, więc jesteśmy im bardzo wdzięczni i z sympatią poklepujemy po rosochatych pniach.


To drzewko to chyba sporo mogłoby opowiedzieć! Ciekawe ile może mieć lat??


Jak już zapewne widać na poprzednich zdjęciach, zwiedzanie ośrodka zaczynamy od rejonu domków, ktorych dachy sterczą z otaczających nas wszędzie zarośli. Babfa ukrywamy w jakiejś ślepej uliczce i dalej ruszamy piechotą.


Dzięki temu możemy uniknąć slalomów na drogach jezdnych.


Miło powędrować zasypanymi liśćmi chodniczkami.


Pierwsze co rzuca się tu w oczy - to dobry stan nawierzchni dróg, pozostający w kontraście ze stopniem zarośnięcia znajdujących się po bokach obiektów. To chyba kwestia klimatu, który np. w Polsce szybko wyżera asfalt, a krótki okres wegetacji roślin nie pozwala im się tak szybko rozrosnąć. Tu jak widać jest inaczej.


Przyjrzyjmy się więc dokładniej domkom. Na pewno było tu w modzie podgrzewanie wody na słońcu, w bukłakach umieszczonych na dachu.


Były latarnie, ktore okazały się raczej mało trwałe.


Tutejsze domki, wykorzystując ukształtowanie terenu, były budowane na zasadzie amfiteatru, aby z każdego balkonu było widać morze. I mimo mocno wybujałej roślinności - ze sporej części widać je nadal!


Boczne ścieżki, chodniki i schody pozarastały w stopniu znacznym. Do niektórych domków nie idzie się już po betonie, a po dywanie opadłych kwiatów.


Bo wszędzie wokół rosną pachnące krzaki i mamy ogromne szczęście znaleźć się tutaj akurat w okresie ich kwitnienia, co niezwykle dodaje uroku okolicy, tworząc wrażenie jakiś rajskich ogrodów. Zapach wręcz zwala z nóg - jakby nos wsadzić do koncentratu perfum!


A jak komuś się akurat znudzą kwiaty to można użyć na agawach :)


Wnętrza domków są zachowane w stopniu różnym. Niektóre całkiem niezłym - są nawet meble, koce, poduszki. Skitrana woda sugeruje, że ktoś czasem tu pomieszkuje.


Zwracamy uwagę na różne szczegóły - bo ten ośrodek to miejsce naszego dzisiejszego noclegu. Musimy tylko sobie wybrać najlepszą miejscówkę :) Jakby to była Polska (tzn. chłodno i deszczowo) to zapewne byśmy się zdecydowali na któryś z zamykanych i szczelnych domków. Tu chyba jednak zadecydują inne czynniki np. widoki, kwiaty, bliskość morza itp.

Przenosimy się zatem w inną część ośrodka - tam gdzie były restauracje, kuchnie, sklepy. Szerokie schody prowadzą na rozległe place.


Kiedyś wyraźnie były tu dachy - może przeszklone? Może foliowe albo z materiału? Pewnie pod nimi stały stoliki albo był parkiet na tańce?


To przypomina bufet. Może tu wydawano posiłki czy napoje? Coś też pichcili na miejscu, bo widać resztki piecyka/kominka.


Włóczymy się też po ogromnych, zadaszonych salach, próbując wnioskować o ich kuchennej, magazynowej czy biurowej przeszłości.


We wnętrzach mało jest dokumentów czy sprzętów użytkowych z dawnych lat. Oprócz pordzewiałych resztek lodówek czy zbutwiałych szafek trafiła się jedynie stara waga.


I trochę papierów, z lat 2002-2006. Jakieś paragony, faktury na żywność, wykazy produktów itp.


A tu budowla zupełnie inna od pozostałych. Jakby nowsza? Baraczek. Wygląda na plastikowy, ale dokładnie nie opukiwaliśmy. Coś na kształt kiosku ruchu albo budki ochroniarzy?


Z terenu dawnych knajp kręcone, nieco nadkruszone zębem czasu schody, prowadzą prosto na brzeg morza.


Będąc tam myśleliśmy, że ta drewniana konstrukcja służy podparciu schodów, żeby się nie zawaliły.


Jak się okazało miesiąc czy dwa później - jest to podstument do bramy na VIP - plażę ;) Zdjęcie zrobione przez laynna, pochodzi ze strony LINK

Plaża u podnóża opuszczonego ośrodka jest betonowa.


Stare i nowsze malunki na murach.


Miejscami beton się kruszy, rozpada i jego pofragmentowane części coraz bardziej przypominają naturalne skały.


Dawne kibelki zarosły na dobre. Widać dobrze nawożona ziemia daje obfity plon ;)


Im bardziej oddalamy się od ośrodka - maleje procent betonu w podłożu, ustępując miejsca dorodnym kamulcom.


Tak docieramy na kamienistą plażę pod skałami, gdzie nie ma już żywej duszy.


Tylko my i ta pionowa biała ściana wznosząca się ku niebu.


Teren przypomina zatokę w zatoce.


Tak docieramy do końca trasy. Dalsza wędrówka suchą stopą jest już niemożliwa.


Trzeba by opływać skałę, a chyba się nam nie chce. Poza tym trzeba by zostawić plecaki, ubrania, telefony - a licho nie śpi. Niby nikogusieńko, ale czasem lubi być pech, że jakiś-ktoś pojawi się w najbardziej niespodziewanym momencie i zniknie ponownie, ale już z naszymi rzeczami. Lepiej nie kusić losu, więc nie sprawdzamy co jest za skałą.


Na części kamieni można znaleźć odciski jakiś rosochatych roślin czy przypominające róże fragmenty muszli ślimaka.


Idziemy się też przejść w drugą stronę. Tu pojawia się zdecydowanie więcej ludzi. Stoi knajpa plażowa, na chwilę obecną niedziałająca, ale wyglądająca na przedstawiciela czasów bardziej nowożytnych niż pobliski ośrodek. Jakieś leżakoparasole leżą zwałowane na pryzmę koło śmietnika - ciężko ocenić czy postanowiono je wywalić czy to może przygotowania do sezonu, aby całkiem przyjemną plażę przekształcić w modny horror. Trochę osób biwakuje w nadbrzeżnej, podwójnej kolumnie iglaków - hamaki, namioty, stoliki, ale wieczorem wszyscy znikają.


Wśród szuwarów zachował się fragment dawnego placu zabaw dla dzieci.


Docierają tu zmotoryzowani, czasem całkiem sympatycznymi pojazdami :) Ten to lokals. Chyba... "UL" brzmi jak Ulcinj ;)


Dalej wybrzeże staje się mniej obsiadłe przez plażowiczów - zaczynają dominować rybackie przystanie, łodzie, sieci...


A tam, w tych gąszczach na zboczu góry, siedzi opuszczony ośrodek. Oddzielony póki co od nas bezmiarem błękitu.


Na zbliżeniu.


Zarośla usiane domkami.


Dość długo wahaliśmy się jakie miejsce na nocleg wybrać. Może jakiś domek? Może na dachu największej hali? Może na tarasie dawnej knajpy? Jednak jeden zaułek urzekł nas najbardziej. Zaciszny, niewidoczny ani z ulicy, ani z plaży czy z pobliskich schodów.


I co najważniejsze - tak utopiony w kwiatach, że bardziej to się już chyba nie da :) Wyjazdy w czerwcu mają swoją magię! Dezyzja o pozostaniu właśnie tutaj - zapadła w ekipie jednogłośnie :)


Przy pewnej dozie chęci można nawet zaryzykować stwierdzenie, że mamy stąd widok na morze ;)


Drzwi do naszych apartamentów.


Popołudniowy odpoczynek na tarasie.


Hotelowa restauracja serwuje dziś pulpę.


W końcu wieczór nastaje nad zatoką.


Czy może być coś lepszego niż rano otworzyć oczy i mieć taki widok?? :)


Księga pamiątkowa tego ośrodka powiększyła się o kolejny wpis :)


A do śniadania zrobiło się jakby komfortowo - mamy nawet stół! Dwie szuflady z połamanych szafek zyskały nowe życie!


A na sam koniec pobytu, pewnie dla uatrakcyjnienia całości - historia mrożąca krew w żyłach. Poważnie - wszyscy mieliśmy pełne gacie ;)

Już się zbieramy do powrotu. Toperz z kabakiem składają namiot, a ja idę zanieść część siatek do Babfa, zaparkowanego za schodami i pięcioma zakrętami wśród murów. Wracam. Widzę, że składanie namiotu zostało przerwane, a toperz z kabakiem kręcą się podejrzanie i mają mocno niewyraźne miny. Poza tym witają mnie radośnie jakbym wróciła z zaświatów. Jak nic coś się wydarzyło... Nie muszą mi długo tłumaczyć - po chwili słyszę to sama. Odgłos, dochodzący dokładnie z miejsca, gdzie stoi Babf, a i ja przed chwilą tam byłam. Ni to szczekanie wściekłego psa, ni to warczenie, ni to chrumkanie stada dzikich świń. Ale coś w tym dźwięku jest bardzo niepokojącego, nienormalnego, chorego. Jakby bulgotanie z głębin. Po chwili przechodzi w jęki i ryczenie jakby niewydojonej krowy. I znów jakby bulgoczące ujadanie... Dziki pies? Wilk? Sarna? Dzik? Byk? A może to człowiek? Jakiś maniak - psychopata?? Nieee... A może coś tu żyje egzotycznego, o czym nie wiemy? Może uciekło z ZOO albo z hodowli? Toperz z kabakiem już myśleli, że mnie pożarło jak poszłam do Babfa, długo nie wracałam i po chwili rozległy się te charkoty - wtedy ponoć połączone jakby z mlaskaniem. Teraz dźwięk wyraźnie się przybliża... Co robić? Bronić się? Gazem, kijem, kamieniami? A może uciekać? Może wejść na dach? Tylko którędy? Czemu to lezie akurat do nas? Ostatecznie chowamy się w budynku. Może nie zauważy? Jakby co - może zabarykadujemy się w jednym z mniejszych pomieszczeń, które posiada jeszcze drzwi. Ciekawość jednak wygrywa ze strachem i kukamy przez zarośnięte okienko, gdy generator upiornych odgłosów wytacza się z krzaków. Dziadek... Chyba dosyć pijany, bo porusza się krokiem sugerującym silne, boczne wiatry. I zaczyna znów kaszleć. I to właśnie ten dźwięk. Potworny, bulgoczący, nieludzki. Jakby tam w środku jednocześnie jechał pociąg o zepsutych hamulcach, ktoś przetykał kibel i zachodziło świniobicie tępą żyletką. Nie wiem i chyba nie chce wiedzieć na co ten człowiek chorował. I jakim cudem jeszcze żył. Ten specyficzny kaszel chyba sprawiał mu trudność albo ból, bo po takiej serii następuje feeria jęków potępieńczych i wzdychań tak zamaszystych, że chyba zaraz zdmuchnie wszystkie kwiaty z drzew. Czekamy w ukryciu aż dziadek się oddali. Szczęśliwie nie jest to zmutowana, ranna pantera z naszych wyobrażeń, ale również bardzo nie chcemy, aby ten koleś do nas podszedł i żebymy się znaleźli w zasięgu generowanych przez niego wyziewów. Odgłosy kaszlu oddalają się w stronę morza. Możemy dokończyć składanie naszego majdanu i bezpiecznie udać się do Babfa.

Tak opuszczamy cudne, sielankowe miejsce, które na koniec postanowiło nam przez chwilę pokazać również swoje nieco odmienne oblicze ;)


cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz