Dolinne drogi okazują się być nieco bardziej błotniste niż pamiętałam je z lipcowych wojaży kilka lat wcześniej. Na szczęście skodusia jest dzielna, pokonuje bez wahania grząskie przeszkody i nigdzie nie utonęliśmy.
Znak ostrzega nas przed robotami drogowymi! :)
Wioska Bystrec wita nas przyjemną zabudową i chłodem spełzającym z zamglonych gór.
Katia czeka pod sklepem. Po miłych powitaniach jednogłośnie dochodzimy do wniosku, że wcale nam się nie spieszy do chatki. I zdecydowanie potrzebujemy się rozgrzać i posilić przed trudną drogą ku górskim przysiółkom ;) No a sklep mają tu bardzo klimatyczny! Wyjątkowo zapadł mi w pamięć jego aspekt, który niesposób wyrazić w relacji. Ba! Nawet w filmie by się nie udało. Chodzi bowiem o zapach. Aromat takich miejsc, który nie ma sobie równych. To rzeźkie powietrze ciągnące od górskich szczytów. Te rzeczne kamienie, pomieszane z mokrym szutrem. Zapach benzyny, olei i smarów z przejeżdżających starych ciężarówek. Ale paliwo to nie wszystko - te pojazdy to również aromat blachy, świeżego drewna z wyrębu i tytoniu palonego przez drwali. Do tego dym z knajpianego piecyka i jakieś magiczne połączenie rozlanego piwa, rozgniecionych cukierków, świeżego chleba i stukającego od dziesięcioleci liczydła.
W razie niepogody można też biesiadować w środku. Tak naprawdę to taki baro-sklep!
Ostatecznie rozsiedliśmy się pod drzewem. I nie możemy się nagadać - tyle się nagromadziło spraw, opowieści i najpilniejszych nowin jakie musimy sobie przekazać :)
Bohater trzeciego planu :P
Ja poszłam grzecznie do wychodka i napotkałam tu zamki różnej generacji.
Tak tak... Jak widać na wcześniejszych zdjęciach kupiliśmy tylko piwo i keczup. Sklep zamknęli i niektórzy zgłodnieli!
Inni z potrzebą żywieniową wytrzymali do chatki i zdecydowali przekąsić coś na ciepło!
Pierwszy wieczór w górskiej chatce mija bardzo nastrojowo :)
A najlepsze szykuje nam poranek! Wychodzimy z chatki i... zbieramy szczęki z murawy! Chcieliśmy po prostu zobaczyć chatkę, bo wczoraj przyszliśmy już po zmierzchu. Ale w najśmielszych snach nie przypuszczaliśmy, że chatka postanowi nam się pokazać w tak cudnych okolicznościach!
W nieco szerszej perspektywie.
Idziemy na spacer po najblizszej okolicy. Wędrujemy przez faliste pagórki łąk i w którą by stronę nie spojrzeć - to ścielą się mgły i wirują w porannym słońcu. Tu po raz drugi pojawia się ta myśl - po co iść na tą Czarnohorę, skoro stąd widać ją nadpodziw dobrze?? ;) Póki co podejmujemy decyzję, że nie idziemy tam dziś. Może jutro? Napewno jeszcze jeden dzień chcemy zostać z Katią na jej magicznym wzgórzu.
Czarnohorskie grzbiety zamykające horyzont zdają się być jakieś takie zimne i nieprzyjazne.
Wracamy do chatki. Mamy też okazję obejrzeć w pełnej krasie tutejszy wychodek. Ponoć nie zawsze miał odciągi. Jego poprzednik wywrócił się w czasie jakiejś wichury i stąd to zabezpieczenie na przyszłość. Tak jak należy, w najbliższej okolicy przybytku rosną łopiany - jakby co ;) Można też zauważyć jeden wielki błąd konstrukcyjny - kibelek stoi tyłem do widoku. Gdy otwieramy drzwi widzimy przed sobą tył chatki, a nie piekny widok na dolinę Bystreca. Skandaliczne niedopatrzenie!
W chatce najbardziej mi się podoba weranda. Drewniana, pachnąca, ciągnąca się przez całą długość domu. Z ławeczkami i skrzypiącą podłogą. Można tu posiedzieć i w czasie deszczu.
Dziś wybieramy się do sklepu do Dzembroni, ale okrężną drogą polami, pagórkami i przysiółkami. Katia mówi, że za bardzo rzucam się w oczy w tym moim kapeluszu, bo lokalne babki to raczej mają zwyczaj chodzić w kolorowych chustach. Nie mam nic przeciwko takiemu nakryciu głowy, a Katia ma spory repertuar chustek do pożyczenia. Nie wiem tylko czy w moim przypadku to coś pomoże? Czy już wyglądam jak rasowa Hucułka idąca paść krowy?? ;)
Katia też występuje w kreacji maskującej.
Wędrujemy więc sobie łąkami, co chwilę mijając pojedyncze opuszczone domostwa. W Czarnohorze to ta pogoda dziś taka nie bardzo... A stąd, ze słonecznych, ukwieconych łąk, te ciemne chmurzyska przewalające się przez postrzępione szczyty wyglądają nawet całkiem malowniczo!
Opuszczone domy często w kształcie przypominają chatkę, w której urzęduje Katia. Też mają cudne werandy i dachy z gontu - no tylko już dużo bardziej ażurowego. Ich historia zwykle jest pisana przez kalkę. Starzy wymarli, młodzi wyjechali do miast. Często domy zostały sprzedane ludziom z Kijowa czy Lwowa, którzy inwestują w ziemię. Chatki czy ich wyposażenie w ogóle nie interesują nowych właścicieli. Czekają, żeby się zawaliły. Nie pragną tu przyjeżdżać czy wykorzystywać terenu jako letni domek. Jest to wyłącznie inwestycja w ziemię. Po chatkach można więc swobodnie buszować czy brać sobie pozostawione sprzęty - nikt nas z widłami nie pogoni.
Z naszego punktu widzenia w domkach zachowała się masa skarbów! Drewniane beczki, maselnice, stare garnki czy czajniki! Oj, żebyśmy to wtedy mieli busia!
Rzeczy materiałowe typu makatki, plecionki czy fragmenty ludowych strojów już niestety przegniły i spleśniały. Jak dach dziurawy i się leje to często jedna zima wystarczy, aby wyposażenie chałupy zmieniło się w kompost...
Schodzimy w stronę Dzembroni.
Fajnym zwyczajem w tutejszych, wiejskich sklepikach jest możliwość nabycia lanego piwa w grubym kufelku z uszkiem. Oczywiście korzystamy z tej możliwości.
Początkowo siedzimy na zewnątrz...
...i przyglądamy się lokalnemu życiu.
Potem zaczyna lać, więc chowamy się w sklepie, a raczej w jego barowej części, która jest specjalnie przygotowana na takie okoliczności. Oprócz nas wbija do sklepu ekipa 4 chłopaków. Też turyści, też z Polski. Pochodzą gdzieś spod Krakowa i właśnie zeszli (a raczej spłynęli) z Czarnohory. Poza tym jeden uczestnik bardzo się pochorował na żołądek i nie ma siły wędrować dalej po górach. Możliwość przenocowania w chatce bardzo chłopakom przypada do gustu.
Póki co przeczekujemy deszcz i wspólnie biesiadujemy. Ten z brodą zwany był Pulpet, ten chory (który na mało zdjęć się załapał) to Luis. Niestety zapomniałam imiona/ksywki dwóch pozostałych. Jeśli jakimś cudem traficie na tą relację - to pozdrawiam i dzięki za miło spędzony czas! :)
Potem dołączyli też miejscowi i polewali nam miodowuchę.
Zdjęcie pod sklepem. Jak widać przez 5 lat zmienił i nazwę, i kolor elewacji.
Maj 2009
Lipiec 2004
Z powrotem do chatki zbieramy się, gdy akurat na chwilę przestało padać, a wieczór już za pasem. Tuptamy przez świat, który stał się mokry i oślizły.
Po drodze mijamy różne przeszkody - śliskie ogrodzenia, wezbrane potoki.
Ogólnie jest bardzo wesoło. Humoru nie ma tylko Luis i co chwilę biega za krzaczek. Wieś zostaje daleko w dole...
Przewijamy się też przez jeden z opuszczonych domów w wysoko położonym przysiółku. Znowu zaczęlo lać, więc lepiej się schronić pod dziurawym dachem niż bez dachu. Znajdujemy tu też kolejne fanty - ja homonto, a Silent hmmm... łuskę?? Sporą łuskę. Tzn. wciąż chcemy wierzyć, że to była łuska ;) Tak, ta łuska potem jechała z nami skodusią, po wyboistych drogach i przez granicę. Wprawdzie nie bezpośrednio w naszym bagażu, ale plecak jechał w skodusi.
Okoliczny świat spowijają mgły, nisko wiszące chmury i wszechobecna parująca wilgoć.
Wieczór mija w przyjemnych okolicznościach, w wesołej dużej ferajnie, przy dźwiękach gitary. Miło skwierczy piecyk, parują mokre, ubłocone ciuchy. Na żywym ogniu powstają podpłomyki czy inne tam placuszki ochoczo zeżerane przez wygłodniałą ekipę. Wieczór płynnie przechodzi w noc, a potem w świt. Kładziemy się spać, gdy jest już jasno.
A do Rzeszowa daleko... Nie wspominając o Oławie ;)
Jak się można domyślać nie wstajemy zbyt wcześnie. Pogoda jest wyborna, nie ma śladu po wczorajszych pluchach. Podejmujemy jednak decyzję, że nie idziemy na żadną Czarnohorę. Góry nie uciekną, a nawet jakby - to mała strata. Są też inne kupy kamieni. A zacna ekipa i magiczna atmosfera, która powstała w chatce na Kosaryszczu jest tylko tu i teraz.
Chatka wbita w zbocze i nasze suszące się łachy! Zupełnie jakbyśmy wyszli z wulkanów błotnych!
Jak spędzamy ten dzień?? Dość leniwie :)
Włóczymy się po okolicznych pagórach, podziwiając płaty sniegu i ciesząc się, że tutaj już ich od dawna nie ma.
Nawiązujemy kontakt ze stadami miejscowych krów.
Cieszymy się soczystymi łąkami pełnymi wiosennych kwiatów.
Ucinamy sobie drzemkę na świeżym powietrzu.
Bawimy się z kotem.
Konsumujemy resztki zapasów.
A na koniec Katia dochodzi do wniosku, że jej trzeba skopać grządkę. Rzadko tu bywa naraz tylu facetów, których można zagonić do roboty!
Potem znów się zaczyna chmurzyć, co daje ładne efekty przy zachodzie słońca.
Potem są przebieranki, bo Katia wyciągnęła z jakiś starych kufrów huculskie stroje.
Wieczór znów mija na gitarowych śpiewankach :)
Kolejnego dnia jedziemy do Werchowyny. Chłopaki dziś już wracają do domu, a Katia wybiera się na bazar, bo musi kupić konewkę. Jedziemy skodusią. Trzeba obrócić dwa razy, żeby zawieźć całą ferajnę, a i tak jest ciasnawo.
Acz inne auta, które nas mijają są zdecydowanie bardziej wyładowane! Co my wiemy o dużym ładunku??? ;)
Droga jest bardzo przyjemna. Pasą się krowy, konie, wędrują stada owiec.
Targ w Werchowynie odbywa się na stadionie.
Pulpet kupił sobie kapelutek.
Katia też poczyniła różne gospodarskie sprawunki. Mi się udało pozyskać kamizelkę - skórzaną, podbitą barankiem i wyszywaną na kolorowo. Niestety nie zrobiłam jej zdjęcia, a po powrocie do domu okazało się, że jest gniazdem moli. Wystawiliśmy ją więc na balkon, coby robactwo nie zalęgło się w domu i w niedługim czasie zmieniła się w kupkę puchu i nitek. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałam! Żeby mole zeżarły coś tak dokumentnie i w tempie błyskawicznym!
Chłopaki mają jeszcze sporo czasu do powrotnego pociągu, godzina jest wczesna, więc postanawiamy iść jeszcze razem do knajpy.
Tu więc zaczyna się długa, kilkugodzinna historia imprezy, bardzo udanej dla większości, a dla niektórych niestety nieco mniej... W przybytku jak się okazuje sprzedają bardzo dobry samogon - miejsce w ogóle z tego słynie w okolicy. Przewija się więc bardzo dużo miejscowych, niektórzy tylko obkupić się "na wynos", inni miło spędzić czas w towarzystwie dziwnych przybyszy. Od razu nie wiadomo skąd lądują też na stole rybki w różnistych postaciach, mięsiwa w galarecie, ogóry w tysiącu smakach. Są gawędy z życia górskich dolin, gdzie od samego słuchania skóra cierpnie na grzbiecie. Najciekawsza opowieść była chyba o chorobie wenerycznej, którą można złapać od niedźwiedzi. Jest to przypadłość ponoć na wpół legendarna, ale wiadomo, że w każdej bajce jakiś ułamek prawdy być musi. Tu też chyba dowiaduje się o tym, że świat nie kończy się w Burkucie, ale jeszcze dalej jest Czemirne i również jest opuszczone. Jakiś młody chłopak snuje też opowieści o owianym złą sławą Białym Czeremoszu, gdzie ponoć ci znad Czarnego wolą się nie zapuszczać, bo tam nie ma dróg i "żyją dzicy ludzie". Są tańce przy skocznej muzyczce, którą barmanka nam puszcza zza lady. Jakiś starszy pan postanawia nas nauczyć typowych huculskich piosenek. Tylko czemu u licha one są o Bajkale?? Na którymś etapie imprezy przewija się też jakiś koleś, który czegoś poszukuje, a mówi w języku, którego nikt nie potrafi nie tyle zrozumieć a zidentyfikować. Ktoś go nazwał "szwedzkim włóczęgą" i tak jakoś zostało. Nie wiem czego szukał, ale wyszedł z dwoma bukłakami samogonu i torbą pieczonych ryb.
Tak więc miło mija czas miejscowym, mnie, Katii, Silentowi, szwedzkiemu włóczędze i czterem chłopakom z Małopolski. Tylko toperz siedzi na progu maksymalnie wkurzony. Bo on jest kierowcą, a czeka nas powrót skodusią do Bystreca. Kierowcy zazwyczaj jakoś nie przepadają za imprezami w uroczych spelunach płynących samogonem. Od tamtego czasu minelo 15 lat. A toperz nadal zgrzyta zębami na każde wspomnienie knajpy przy stadionie w Werchowynie...
A skodusię ktoś docenił ;) Najbardziej podejrzewamy Katię ;)
Nocny powrót ze zdobyczami z bazaru.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc nasz pobyt na Kosaryszczu również... Z dwa razy większymi plecakami niż parę dni temu schodzimy w doliny.
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz