bubabar

wtorek, 13 września 2022

Mazurskie ścieżki cz.1 (2022) - Ełk, Straduny, Malinówka, Jeziorowskie

Tegoroczny wyjazd odrobinę odróżniał się od wszystkich poprzednich. Po raz pierwszy zdecydowaliśmy się nie wędrować przy samej granicy, a w pewnym od niej oddaleniu. Nie z Gołdapi do Węgorzewa, a z Ełku do Giżycka. Powodów było kilka. Raz to polityczne uwarunkowania i obawy, że straż graniczna może być w tym roku bardziej upierdliwa i się częściej naprzykrzać. Dwa - to łatwiejsze połączenie do Ełku. Do Gołdapi trzeba by się jeszcze autobusami przekładać i można by się nie zmieścić w jednym dniu takowej podróży. Poza tym w terenach przygranicznych praktycznie nie ma sklepów, a my przywykliśmy, że ten typ wyjazdu nie odbywa się o suchym pysku. Ja osobiście miałam też czwarty powód - i nie wiem czy dla mnie nie najważniejszy. Przy granicy z obwodem włóczyłam sie już dwukrotnie, a tereny między Ełkiem a Giżyckiem były dla mnie ziemią kompletnie nieznaną.

W Oławie na dworcu towarzyszy mi jeszcze słońce. Jak zwykle mam sporo czasu do odjazdu pociągu, więc włóczę się po peronach i wzdłuż torów zaglądając w różne zakamarki.





W pociagu do Białegostoku działa klima. Dmucha, wieje, pizga, jest chyba 10 stopni. Ubrałam juz na siebie wszystkie ciuchy przeznaczone na wyjazd. Nie pomaga. Nosz kurde! Szkoda się przeziębić pierwszego dnia. Tylko w kiblu da się wytrzymać, ale tam nie moge cały czas jechać, bo co chwilę ktoś chce siku. Pytam konduktora czy nie można by tego jakoś zregulować, ale ponoć "sie nie da". Tego co wynalazł klimatyzację to bym powiesiła za nogę na rynku i polewała zimną wodą aż odpokutuje za całe zło, które wyrządził bubom! Na szczęście w pociągu jest nie tylko konduktor. Jedzie też Igor z kolegą. Mówią, że im też zimno, ale jakoś by przecierpieli i nie interweniowali, ale jeśli miejscowa dziewuszka marznie - to tak byc nie może. Rozkręcają więc jakąś szafę w ścianie, pyk pyk kilka guziczków - i robi się znośna temperatura! I co? Da się? Jak się chce to się da panie konduktor! Do Białegostoku dojeżdżam juz w komforcie i tylko w dwóch polarach.

Mam tu prawie 4 godziny oczekiwania na przesiadkę, więc idę się przejść. Pierwsze kroki kieruję do smażalni "Fiord". Działa jeszcze pół godziny. Rybkę więc wciągnąć da radę, ale na dłuższe spędzanie czasu muszę sobie znaleźć inne miejsce.




Spod dworca to się w ogóle ciężko wydostać. Rozryli wszystko maksymalnie...


Zaglądam też do baru w bloku. Zjadam naleśnika - i znów muszę się zwijać bo zamykają...



Wpada mi też w oczy spory ciucholand. I niespodzianka! Właśnie go zamykają! Mam 3 minuty, żeby wszystko oblecieć. Może i dobrze, bo jeszcze by mi coś ładnego wpadło w oczy i bym miała dylemat co zrobić. Bo żal nie kupić, a nosić dodatkową rzecz przez tydzień w plecaku, który i tak jest za ciężki - to też słabo...


Gołąb stylizowany na rakietę (albo rakieta na gołębia?? ;) )


Wszystko pozamykali, więc pozostaje mi się zapuścić w jakieś przykolejowe zaułki. Na suszę to tu chyba nie narzekają...



Ciekawy budynek - jak poradziecka wiata przystankowa gdzieś w kirgiskich stepach!



Na trasie do Ełku mijamy malownicze, małe stacyjki o wyglądzie wiejskich chatek. Niestety najczęściej zabite dechami na głucho...



Pudel i Chris są już w Ełku. Czekam na nich w jakiejś galerii handlowej. Dziś mamy w planie spać na kempingu w tym mieście. Majowy wieczór. Kompletnie nie przypominający tej pory roku. Zimno jak szlag, leje i wieje. Docieramy na kemping jak już się zmierzcha. Jesteśmy jego jedynymi użytkownikami. Trzeba by właśnie zacząć rozbijać namioty na mokrym bajorze, przy porywach wiatru, które mogą połamać pałąki. Ale czekaj??? Oprócz połaci trawy jest tu budyneczek! Przestronny, szczelny, zaciszny, suchy! Ściany, dach - to największe atuty w takich okolicznościach.


Moja miejscówka. Śpi się wybornie! No i jeszcze jeden plus takiego noclegu - jest blisko do kibla! 😃 😃


Pudel rozkłada się przy prysznicach.


Reszta ekipy zasiedliła boczne pomieszczenie, które przypomina nieco szatnię. Na pierwszy rzut oka mogło się ono wydawać najlepsze na nocleg, ale zdecydowanie było to błędne założenie. Tam było światło na fotokomórkę! Każdy więc najmniejszy ruch w nocy powodował włączanie oświetlenia!


Inauguracyjną imprezę też zapodajemy pod dachem. Nikomu się nie chce dziś wyłazić i myśleć np. o ognisku. Pewnie i tak by się nie rozpaliło...


A! Szymon i Iwona docierają z opóźnieniem ponad pięciogodzinnym. Utknęli. Najpierw pociąg do Olsztyna stał bo upadło drzewo na trakcję, a potem ledwo wyjechali to był wypadek samochodowy. Nie można chyba tego inaczej wytłumaczyć jak atakiem licha, które zawsze czeka na nasz majowy wyjazd, aby pokazac pazurki! No ale grunt, że udało się w końcu pozbierać ekipę do kupy!

Poranek nie przynosi nadziei jeśli chodzi o pogodę - jest jak było, tylko dużo zimniej. Można by dzień rozpocząć od grzybobrania, bo takie okazy występują zaraz obok naszej noclegowni.


My jednak dzień zaczynamy od wizyty w lokalnej spelunie - w barze "Król", który to lokal Pudel odkrył juz wczoraj.



Poznajemy tam stałych bywalców, którzy lubią grać w bilard. Gra okazała się bardziej intrygująca niż można się było domyślać - ciągle nie mogli się doliczyć zarówno graczy jak i kul.



Potem skąpany w deszczu autobus miejski niesie nas do Stradun. Tam sporo czasu spędzamy na przystanku PKS, mimo że ów obiekt należy do najobrzydliwszych przedstawicieli tego gatunku. Ani ładny, ani zaciszny, ani wygodny. No ma dach - i na tym się kończą jego zalety.


Kiedyś była w Stradunach knajpa. Teraz niby też wciąż jest, ale nie taka ogólnodostępna. Można sobie zrobić w niej wesele albo stypę, ale na "zwiedzanie indywidualne" nie ma najmniejszych szans...

Stoimy, gadamy, jakbysmy wciąż mieli jakieś złudne nadzieje, że za chwilę będzie lepiej i wyjdzie słońce. Raczymy się nalewką i/lub innym specjałami z pobliskiego sklepu.

(zdjęcie z aparatu Pudla)

Czasem ktoś wyskoczy zwiedzić coś w najbliższej okolicy: kościół, sklepik, cmentarz. Cmentarz jest ewangelicki jak to często bywa na terenach poniemieckich. Człowiek jedzie na drugi koniec Polski i wciąż się czuje jak na Dolnym Śląsku ;)


Z większości grobów pozostało niewiele, same "podmurówki". Acz wyraźnie ktoś opiekuje się tym miejscem i np. regularnie je kosi.


Jak widać drzewa często wybierają na swoje bytowanie charakterystyczne miejsca. Nie wiem czy chodzi tu o dobre "nawiezienie" gleby czy powód jest jednak jakiś inny?



Jeden z niewielu nagrobków, gdzie zachowały się napisy.


A tu drugi. I muszę przyznać, że ten niemiecki język i czcionka w gotyku mi jakoś z tym prawosławnym krzyżem nie bardzo współgrają. Z tego co wyszperał Pudel to nietypowy grób zawiera w środku rosyjskiego żołnierza z czasów I wojny światowej.


Odwiedzamy też kamienny kościół fajnie położony w otoczeniu wysokich drzew. Kiedyś wszystkie kościoły tak wyglądały, ale potem księża poszli z duchem czasu i drzewa wokół kościołów zazwyczaj masowo wyrżnięto.



Mijamy też nieczynny już młyn położony nad rzeką Ełk. Tak się prezentuje od strony ulicy:



A tak od strony rozlewisk.


Na przymłynowej rzeczce jest niewielkie spiętrzenie wody, które ponoć zasila lokalną elektrownię wodną. Może jakieś urządzenia siedzą w tym budyneczku? Skądinąd ciekawy taki blaszany baraczek na wodzie - na kurzych stopkach!


Od strony tylnych chaszczy młyn ma więcej ciekawych zaułków.





Dachowe konstrukcje żelazne.



Chris i Szymon znajdują wejście do środka, jednak jest ono mało dostępne bez uskuteczniania karkołomnej wspinaczki. Ja stoję więc na dole i zazdroszczę. Że też ludziom się tak potrafią kleić ręce i nogi do słupa - i nie lecą zaraz na pysk.

(zdjęcie z aparatu Pudla)

Mimo obrzydliwej aury atmosfera jest radosna! :)

(zdjęcie z aparatu Pudla)

Przy małym osiedlu na obrzeżach Stradun znów pożera nas wiata. Skądinąd chyba całkiem miłą plażę i jeziorko tu mają, acz dziś nie potrafimy w pełni docenić ich walorów.


Tuptamy w stronę Malinówki boczną drogą, której na szczęście jeszcze nie zdążyli wyasfaltować.







Po drodze mijamy kolejny stary cmentarz. Przynajmniej mapa tak twierdzi. Wklinowany jest pomiędzy drogę i jezioro. Chyba nie zachowało się zbyt duzo nagrobków, bo nie znaleźlismy żadnego. Napatoczył się za to pan Stanisław - miejscowy sympatyk bimbru i jazdy skuterem. W slalomie jest naprawdę niezły! Omija zakosami wszystkie kałuże, również te, których nie ma ;) Chwilę gawędzimy, acz jego zainteresowania ograniczają się jedynie do prób znalezienia kolejnych kompanów do picia.



Docieramy do Malinówki. Dla mnie wieś jak wieś. Acz Pudel patrzy na nia innymi oczami, jako że spędzał tu nie raz wakacje 20 lat temu. Miejsce pełne wspomnień, porównań, zapisanej w powietrzu historii i emocji ma zupełnie inny wymiar!

Mają tu przystanek PKS. A przystanek bywa najlepszym przyjacielem zmokniętego wędrowca. Zwłaszcza, że ten jest dużo przytulniejszy od tego w Stradunach. Słoneczniki, maliny i bociany jakoś bardzo urozmaicają krajobraz. A może to po prostu my jesteśmy bardziej zmoknięci?



Trzeba powoli mysleć o nadciagającym wieczorze i miejscu na biwak. Przyglądając się okolicznościom wokół przydałoby się, aby miejsce to miało jakieś zadaszenie - wiatkę, okap, fragment ruinki. Cokolwiek, aby można wieczorem posiedzieć razem nie gnijąc na deszczu. Pudel pamięta jeden takowy opuszczony folwark położony w polach za wsią. Ale to było dawno. Co z niego zostało? Rozsypał się w drobny mak albo stoi tam juz Biedronka? Warto by sprawdzić. Wraz z Iwoną i Chrisem idziemy na przeszpiegi. Trasa do chutoru prowadzi przez tereny malownicze, ale raczej nie zachęcające noclegowo.


Miejsce docelowe również niestety nie rokuje. Jakoś chyba niedawno spalił się ostatni zadaszony budynek. Część terenu jest zaorana i ogrodzona jakby pod budowę czy składowanie czegoś. Resztę porasta wysoka, muldowata i ociekająca dziś trawa mocno przetykana chaszczem. Chyba nic tu po nas...




Idziemy dalej, zaglądając w kolejne miejsca, które wydają się mieć jakieś zaczepienie w kwestii potencjalnego noclegowiska. Wśród zaoranych pól migają dachy częściowo zawalonych stodół. Może tam? Odbijamy więc w tamtą stronę, wpadając w malowniczo wijące się polne drogi.







Z bliska miejsce jednak traci swoje walory. Ruiny gospodarczych zabudowań są ogrodzone, a w sąsiedztwie stoi zamieszkany dom z ujadającym psem, którego z daleka nie było w ogóle widać.

Mijane przystanki PKS posiadają coraz lepszą architekturę, ale nie jesteśmy jeszcze aż tak zdesperowani, aby takowy zasiedlic na noc. Poza tym przystanki, choćby najładniejsze, zawsze mają jedną, wielką, niezaprzeczalną wadę - stoją zaraz przy drodze. I to niestety nigdy nie chce być inaczej. Sprawa nie do przeskoczenia ;)



W Bałamutowie odwiedzamy mały sklepik "Agnieszka", prowadzony przez miłego pana Jurka, z którym wdajemy sie w dłuższą pogawędkę.


Między Bałamutowem a Jeziorowskiem jest jeszcze jeden zarośnięty cmentarz sprzed lat. Tu pozostały fragmenty grobów czy tablic.




Ślimak też zwiedza! ;)


Zabudowania i mieszkańcy wsi Jeziorowskie.


Ostatecznie docieramy nad jezioro Sawinda Mała. Przed wyjazdem szukałam wiat w okolicy naszego przejścia i tu takowe miały być. Miejsce okazuje się być przefajne! Piaszczyste urwisko, jezioro, miejsce na ognisko, łączka na ewentualne namioty, a przede wszystkim dużo szczelnego dachu! Coś w tym czasem jest, że najlepiej wychodzą te dobrze zaplanowane spontany ;)




Jest kupa radości. Ładne miejsce, nie trzeba już dymać w deszczu z perspektywą stawiania namiotu w jakimś bagnie. Biegamy więc w kółko i zachwycamy się każdym centymetrem gruntu. Dach nad głową! Hurra! Wiata! Piasek! Jezioro! Ale czekaj? Bo coś mało nas! Gdzie jest Pudel? Przecież szedł za nami, a teraz go nie ma! Powinien juz być. W momencie, gdy skręcaliśmy z szosy w leśna drogę - widzieliśmy go i nawet sama mu machałam, pokazując, że o o tu! skręcamy. Poszedł dalej prosto? Rozmyślił się? Zawrócił na cmentarz, bo czegoś zapomniał albo coś zgubił? Pewnie jakby był jakiś problem, to by zadzwonił. I o wilku mowa - Chris odbiera telefon, bo okazuje się, że Pudel nas szuka. Chris więc po niego idzie. I się okazuje, że Pudel próbuje z nami nawiązać kontakt już od dłuższego czasu. I że dzwonił do mnie i do Szymona! Mamy cały czas włączone telefony i mamy zasięg. Ki diabeł? Czemu się nie dodzwonił? Pudel jest trochę na nas zły. Głupio to wyszło, ale grunt, że w końcu jesteśmy w komplecie.
I na tym etapie jeszcze nie wiem, że to nie ostatni (i nie najbardziej spektakularny) numer, który mi wytnie telefon na tym wyjeździe...

Stają dwa namioty, jak widać dobrane kolorystycznie do zabarwienia wiosennej trawki ;)


Chris i Pudel wybierają spanie w wiacie.





Wieczór wbrew pozorom nadchodzi już bezdeszczowy, więc możemy się cieszyć blaskiem ogniska.



Poranek budzi nas cudowny. Ciepły, słoneczny i sielankowy. W pełni możemy teraz zobaczyć w jak pięknym miejscu przyszło nam nocować!




Piaszczysta, wygrzana skarpa.


Obok za płotem pasą się młode byczki, które bardzo się interesują naszym towarzystwem.



Wszelakie wygłupy w wiacie :)




Nie wiem jak to się stało, ale hamak w pewnym momencie postanowił mnie "wypluć". Czemu z niego wyleciałam - do teraz nie mogę rozkminić. Chyba tylko kolejnym atakiem licha można to wytłumaczyć! Ale lecę jak worek kartofli. Najpierw odbijam się od stołu, potem od ławy, aby ostatecznie gruchnąć o beton. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałam takiego siniaka - od ramienia do łokcia. To jest jakiś mega cud, że tam w środku się nic nie połamało.

Są też kąpiele, raczenie się różnymi trunkami i wylegiwanie na pomoście. Fajna ekipa, trochę ciepła - i już nic więcej do szczęścia nie trzeba :)





Acz sama woda w jeziorku była dosyć chłodna - co dokładnie obrazuje "radosna" mina Pudla przy pierwszej próbie zanurzenia :)


W dalszą drogę wyruszamy nieskoro, bo chyba o piętnastej... ;) Ale to zwyczaj głęboko zakorzeniony w historii tych wyjazdów - na Litwie w Lazdijai w 2017 roku chyba było podobnie! :D


cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz