Gdy idziemy wzdłuż szosy zagaduje nas chłopak przejeżdżający na rowerze. Jest dosyć wścibski, zadaje dużo klasycznych pytań znudzonego lokalsa na widok niecodziennego widoku turysty z plecakiem - a kto, a po co, a do kogo, a skąd, a dokąd, a jak się podoba. Większość ciekawiących go informacji tajemnicą nie jest, więc sobie gawędzimy. A później nam mówi, że jest pogranicznikiem więc musi wszystko wiedzieć. I do teraz nie wiemy, czy to prawda, czy nas wkręcał. Czy taki służbista, że nawet po robocie i po cywilu nie może się wyrzec urzędowych nawyków? Czy może z braku innych zajęć tak się bawił w słoneczny wieczór? A może wiedział, że niektórzy “potrafią docenić dobrą informację” i chciał na tym skorzystać? ;)
Godzina nastaje taka, że czas pomyśleć o noclegu. Mamy dwie opcje - jakąś wędkarską wiatę nad jeziorkiem w okolicach Kadłubisk i ogródek tego pana, co wiózł Szymona. Szukanie na ślepo chyba nie jest dobrym pomysłem w tej mało leśnej okolicy - wszędzie wokół tylko pola uprawne. Jako że Kadłubiska są nam całkowicie nie po drodze, kolektyw postanawia skorzystać z zaproponowanej gościny. I jak się okazało był to rewelacyjny pomysł! (mimo moich początkowych obiekcji, że nie będzie w nocy gdzie chodzić do kibelka. Bo wiadomo jak teraz wyglądają przydomowe ogródki. Ogródek na szczęście okazuje się sadem na skraju pól i nieużytków, gdzie pomiędzy bronami i innymi fragmentami maszyn rolniczych stawiamy nasze namioty.
Dziś dojeżdża Krwawy więc przez krótki czas jesteśmy w sześcioosobowym komplecie.
Gospodarze są przemili. Rozpalamy ognisko, karmią nas, poją i imprezują z nami.
(zdjęcie Pudla)
Pierwszy raz mam okazję skosztować bimber o smaku malibu, a i domowej roboty chleb zawsze cieszy podniebienie. Opowiadają o różnych przygodach ze strażą graniczną, o swoich szkołach, o czasach gdy miejscowa ulica Piaskowa rzeczywiście wyglądała tak, jak sugeruje jej nazwa. Że dzieciaki tam zamki budowały jak na plaży i był płacz jak furmanka przejechała ulubioną budowlę. Pan Irek pokazuje nam też książkę o Rysiu, lokalnym najbardziej znanym partyzancie. Tematy schodzą też na miód, pszczoły czy zdrowy tryb życia i codzienne bieganie.
Zachodzi tylko jeden niemiły incydent, wskazujący na to, że Szymon ma smaczną szynkę :P Gospodarz pokazuje Szymonowi obejście, zabudowania, zwierzęta, maszyny. Niestety pies nie przedstawia się z najlepszej strony, bo pomimo obecności właściciela rzuca się na Szymona i go gryzie. Szymon ma podarte portki, dziabnięty tyłek i jedzie się zaszczepić na tężec. Gospodarzowi jest strasznie przykro - wiadomo, że jak chcesz innych miło przyjąć to takie sytuacje są zupełnie nie w porę…
Na szczęście koty stają na wysokości zadania i ratują honor czworonogów. Przechadzają się dumnie, patrzą na nas z wyższością zbyt dużą, aby się dać często głaskać i wyglądają jak poduszka. Tzn. jeden, bo drugi to zdecydowanie wśród przodków miał owcę. Czy ja już kiedyś wspominałam, że marzę o tym, aby znaleźć złotą rybkę i żebym mogła ją poprosić, aby wszystkie psy zamieniły się w koty?
(zdjęcie Pudla)
Kury też są w porządku. Miło gdakają i kulturalnie zaglądają do namiotu z pewnej odległości. Żaby, zalęgnięte w stawku, zapodają nocny koncert. Można więc powiedzieć, że lokalna fauna stara się zatrzeć złe wrażenie zrobione przez swego pobratymca.
Wczesnym rankiem jest burza. Gdy gruchnęło parę razy po okolicy a błyskawice rozświetliły niebo, jakoś zaraz sobie przypomniałam te brony stojące koło naszych namiotów. O matko! One są blisko! Takie solidne kawały metalu! Wystawiam głowę z namiotu. Jak rąbnie to ino raz! Acz na karimacie ponoć człowiek jest bezpieczny? A może lepiej uciekać do kurnika? Tylko co na to jego stali mieszkańcy? ;) Jedno jest pewne - namiot Szymona i Iwony jest jeszcze bliżej metalowych konstrukcji niż mój, więc w razie czego nie sama będę robić za smażonego kotleta :P
Gdy przychodzi czas na wstawanie - dalej leje. Z namiotów wyłazimy koło 10. Nasi gospodarze zapraszają nas do domu na śniadanie.
Są parówki i jajka od szczęśliwych kurek. Być może od tej, która chciała zwiedzać mój namiot? Albo od tej, co uwielbia siedzieć na płocie i kręcić łebkiem? Jeśli w przyszłym wcieleniu miałabym być kurą - to chcę trafić tu, do Dołhobyczowa i tego kurnika z widokiem na sad!
Jest tak miło, jakby przyjechać do rodziny, jakby wizyta u dawno niewidzianej cioci!
Kasia pozyskuje kolejne sadzonki do swojego ogródka i długi czas zapodaje z panią Danusią różne sadownicze rozmowy.
Wybywamy dosyć późno. Bo to i deszcz spowalniał nasze zbieranie się, a może jeszcze bardziej sympatyczne pogawędki w kuchni?
Już na pierwszych metrach zaczynają się kłopoty z wózkiem Krwawego, tzn. z integralnością jego fragmentów. A! Bo nie wspominałam, że Krwawy zabrał wspaniały zdobyczny wózeczek, aby na nim wozić plecak.
Plan cudowny w swojej logice i prostocie - na tego typu wyjazdach większość tras przebywamy drogami utwardzonymi, więc dymanie ekwipunku na plecach koniecznością nie jest. Nieporównywalnie wygodniej ciągnąć za sobą te wbijające w ziemię bambetle. Problem tylko w tym, że wózek z początku nie chce współpracować. A to odpada kółeczko, a to rozłupuje się rączka. Dobrze, że nie odeszliśmy daleko od miejsca noclegowego i pan Irek może poratować taśmą klejącą. W końcu Krwawy opracuje do perfekcji użytkowanie tego pojazdu, a nawet jego wygodne przenoszenie w terenie błotnistym bez zdejmowania plecaka ze stelaża z kółkami - ale to jeszcze zajmie trochę czasu :)
(zdjęcie Pudla)
Nie odchodzimy daleko. W centrum miejscowości zatrzymujemy się pod sklepem. Trzeba zrobić zakupy a i jest plan pozwiedzania lokalnych zabytków, a to lepiej się robi bez wora na plecach.
Pod sklepem oczywiście czai się lokalna śmietanka towarzyska, w tym momencie reprezentowana przez żulika Ciapka. Ciapek próbuje wyżebrać od Szymona piwo, a gdy takowe dostaje, płynnie przechodzi do prób pozyskania kolejnego. Otrzymanie pięćdziesiątego szóstego piwa również zapewne by nic nie zmieniło w jego narracji i podejściu do problemu. Osobnik jest nieco znudzony swoją codziennością, co przekłada się na sporą namolność. Lepi się do nas jak g… do buta. W opowieściach jest jak zdarta płyta, ciągle nawraca do tego samego, np. że jego babka znała osobiście papieża.
Idę obejrzeć pałac. Jest obecnie w remoncie.
Udaje mi się wejść do środka przez okno. Wnętrza nie powalają. Białe wytynkowane ściany, puste mury.
W środku zwałowano jedynie jakieś płyty, kolumny czy sztukaterie.
Ot tyle ze sprzętów muśniętych patyną ;)
Widoki z tarasu.
Wszystko mocno wali farbą, tynkiem i lakierem - zapach to bardzo nieodpowiedni dla klimatu opuszczonego pałacu. Wychodzę normalnie przez drzwi, ale takie z włożonymi kluczami. Kręcą się tu chyba jacyś robotnicy, ale nie udaje mi się ich zobaczyć. Czasem ich tylko słyszę. Albo mam zwidy?
W podcieniach pałacowych tworzyli lokalni artyści. Nie da się oprzeć wrażeniu, że ich zainteresowania krążyły głównie wokół substancji przyswajanych drogą wziewną ;)
Napis chyba stary. Być może pochodzący z czasów, gdy ludzie chętniej posługiwali się kwiecistym słownictwem a lokalna młodzież miała ciągotki do poezji? Teraz zazwyczaj podobne stany duszy i niechęć do pewnej formacji są przekazywane za pomocą umownych 4 (lub 5) liter. Tu jednak jest pewien rozmach a to dużo bardziej cieszy! :P
Ciekawsze od pałacu są zabudowania go okalające. Jedna z ruinek przypomina zamkową basztę - to była ponoć wozownia.
Resztki spichlerza wygląda jak kamienica.
Kolumny nieco powygryzane. Wygląda jakby ktoś je łupał?
Wewnątrz zielono i można zasiąść za stołem. O ile się przyniesie własne krzesło ;)
Jest też takowy bunkierek. Może pałacowa piwniczka na wino? ;)
Jeżeli ta drabinka uległa wygięciu, gdy ktoś był “na pokładzie” - to gacie chyba miał pełne ;)
Podłużne budynki zazwyczaj kryją w swych wnętrzach plątaniny kabli.
Ale czasem trafi się i miła dla oka maszyneria.
Początkowo mam zamiar połazić też po ich dachach, ale sobie odpuszczam. Ich stan nie zachęca do wędrówek.
Najbardziej przypada mi do gustu niepozorny budynek. To chyba wytwór czasów późniejszych niż pałac, raczej miejsce o zastosowaniu gospodarczo - przemysłowym z okresu działalności lokalnych PGRów, którymi to zawsze pałace obrastały.
W środku zachowane maszyny, jakieś zsypy, mielarki.
Takowy miły chodnik prowadzi w stronę bloków.
Czemu ja się tam wybieram? Ono jeśli pamięć mnie nie myli, to na jednym z bloków był stary, komunistyczny mural. W 2002 roku zrobiłam mu fotkę.
Ciekawe czy wciąż można go zobaczyć? Chciałam go pokazać ekipie. Niestety. Granicząca z obłędem moda na styropian i pastelowe kolorki jest bezlitosna dla pamiątek z dawnych lat...
Jest za to stylowy, omszały pomniczek pochodzący zapewne z podobnego okresu historycznego.
Nie wiem co ma symbolizować taka rzeźba w ogródku. Czy jest to zachęta aby wrzucać drobniaki?
Nawozy i piasek niestety bez dowozu…
Wychodząc z miejscowości mijamy jeszcze cerkiew.
Dziś niestety opuszcza nas Kasia. Wędrowała z nami niecałe 3 dni. Obowiązki wzywają ją do powrotu na daleką północ. Ale mam nadzieję, że wyjazd przypadł jej do gustu na tyle, aby za rok mieć ochotę na uczestniczenie w jego kontynuacji :)
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz