bubabar

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Szum świerkowego lasu - Jeseniki cz.1 (2025) Kamzičí vrch, Švýcárna

Długi weekend - znak, że trzeba spierniczać z Polski, bo inaczej ulegniemy zadeptaniu. Najważniejsze rzeczy spakowane - można ruszać w drogę! :)


Ciepło dziś jest :) W tym roku mało było takich dni, gdy temperatura przekracza 30 stopni. Po drodze, gdzieś w połowie trasy, bardzo więc chętnie schładzamy się w ciemnych nurtach kamieniołomu w Nadziejowie.


Ostatecznie zajeżdżamy na wielki plac leśnego parkingu Videlské sedlo i jako że godzina jest jeszcze w miarę młoda (chyba coś koło 16), postanawiamy się gdzieś przejść po okolicy. Dość długo wędrujemy przez lekko przesiane słońcem cieniste, świerkowe lasy. Głównie zapadają mi w pamięć ogromne kontrasty, oszałamiający zapach żywicy i szum wiatru gdzieś wysoko w koronach drzew.


Chyba właśnie świerkowe lasy lubię najbardziej! Wielka szkoda, że one najczęściej padają ofiarami masowych wycinek.

Po drodze mijamy malownicze koryta potoków. Po wyrwanych wąwozach można sobie choć trochę wyobrazić wodną moc, która szalała tu podczas zeszłorocznych powodzi. Teraz to ledwo tu coś ciurka. Woda jest lodowata jak ze źródła, więc chętnie przemywamy sobie gęby.


Nieraz krajobraz zmienia się na trochę bagienny, a pod nogami zaczynają chlupotać młaki.


Niby pod górę, ale jakoś tak plaskato. Powoli tracimy nadzieję, że zobaczymy dziś jakiś widoczek. Wszystko zarośnięte. W sumie po lesie też fajnie połazić, ale wzrok by się chętnie zahaczył o jakąś szerszą przestrzeń!

I jak widać - los uznał, że się nudzimy. Że potrzeba nam urozmaicenia na trasie i dodatkowych atrakcji! Wyraźna ścieżka powoli zaczyna zanikać, a teren wokół faktycznie zyskuje na malowniczości.


Zwłaszcza kabak chyba w złym momencie snuł swoje wizje, że tak jak w górach znakują szlaki - to też powinni robić np. jakieś tory przeszkód dla turystów, aby się ciekawiej wędrowało. No i bum! Po prostu koncert życzeń!


Przecinka? Wiatrołom? Nijak to ominąć... Balansując więc półtora metra nad ziemią, na chybotliwych, cienkich gałęziach, patrząc w dół na kłębowisko najeżonych szpikulców albo wpadając w niespodziewane rozpadliny po szyję - jak żywe stają mi przed oczami dawne czasy i wędrówki po Gorganach, gdy ukraińskie Karpaty nie znały jeszcze pojęć takich jak znakowane szlaki czy przecinki w kosówce. Gdy 50 metrów szło się czasem pół godziny. Jak to aromatyczna, żywiczna gałąź wbijająca się w d.. potrafi przywołać wspomnienia! ;)

A! I myślałam, że najbardziej mięso wyrywają jeżyny albo kolczaste suchorośla stepowych krain - a tu się okazuje, że świerk też swoje potrafi! Z plątaniny gałęzi wychodzimy w stanie jakby nas dorwało stado wściekłych kotów!

Ale jest też nagroda! Bo w końcu wychylamy z gąszczu, a oczom ukazuje się szeroka przestrzeń.


Ba! Ona wyrasta nam wręcz nagle pod nogami! Skraj skalnej półki. A dalej - ziuuuuuu! Można by lecieć jakby się miało skrzydła! Ciepły wiatr smaga nam podrapane mordy, a my cieszymy się tą chwilą jak opętani! :)


Z mapy wynika, że są to zbocza góry zwanej Kamzičí vrch.

Co ciekawe dolina u naszych stóp wydaje się być zupełnie dzika, podobnie jak góry wokół. Nie widać praktycznie żadnych domów czy innych zabudowań. No oprócz masztu na Pradziadzie. Solidna sztuka jak się przyjrzeć mu na zoomie! Bo z bliższej odległosci to nie mam zupełnie ochoty mu się przyglądać...


Wokół lasy i lasy.


Te na pobliskiej górce są ciekawe "podrapane" - nie wiem czy to przecinki, drogi czy inne licho daje taki efekt.


Wiewiórowi też chyba się tutaj podoba!


I teraz pytanie - czy to miejsce było rzeczywiście takie malownicze? Czy było takie jedynie w tym wycinku czasoprzestrzeni - po pokonaniu owej rosochatej zapory? Czy przychodząc tam zwykłą ścieżką - ono również byłoby nijaką skałką jakich tysiące na świecie?

Na skalnej pólce robimy sobie piknik. Wygrzewamy się w słońcu na ciepłym kamieniu, zjadamy kanapki. Mamy też wino, które w takich miejscach zawsze lepiej smakuje :) Co istotne - nikt się nie przewinął, a siedzieliśmy tam chyba godzinę.


Postanawiam się też wybrać na pobliską skałkę - o tą na drugim planie.


Znajduję nawet jakąś wytuptaną ścieżką wiodącą w tamtym kierunku. Fajnie to wszystko się prezentuje w mocno już popołudniowym słoneczku.


Fajno jest, no ale ile można siedzieć w jednym miejscu. Idziemy więc dalej. O dziwo w przeciwnym kierunku ścieżyna jest, więc już nie trzeba się przedzierać. No i w ogóle wychodzi, że można było tu dotrzeć zupełnie normalnie.


Przechodzimy też obok Silonovej chaty. Jest zamknięta na głucho. Fajnie by móc kiedyś w takowej zanocować! Nie ma jednak żadnego numeru telefonu czy innego kontaktu, więc chyba nie wynajmują jej dla turystów.


Rozważaliśmy też wybranie się do Královskiego wodospadu i kąpiel tamże - w linii prostej jest od nas bardzo blisko. No ale jest fest w dół. I jednak ostatecznie nam się nie chce.

Postanawiamy się jeszcze przejść w stronę góry Malý Děd. Jakoś bardzo dobrze i szybko się nam dzisiaj idzie - jak to mawiała moja babcia: "jakby anieli nieśli". Może to dlatego, że mamy małe plecaczki, a nie takie po 20 kg, jak tydzień temu w Beskidach? Albo te góry są jakieś takie płaskie? Albo to całe Videlské sedlo jest położone wyżej niż by się wydawało? Bo nawet nie wiem kiedy okazujemy się na tym 1300 m. I nawet nie mam zadyszki - jak nie ja! Co się stało? Co za magiczny dzień? Podejście jest dodatkowo mocno korzeniaste, więc miło się idzie w takich malowniczych okolicznościach.


Przezierają pierwsze widoczki.


I pojawia się kosodrzewina! Jak ja dawno skubanej nie widziałam! W takich Gorcach czy w Beskidzie Żywieckim chyba na podobnych wysokościach nie występuje?


A najbardziej nas cieszą ciepłe, wieczorne kolory, kładące się po czubkach drzew i łąkach.


A to drzewko mi się jakoś szczególnie spodobało! Ni to sosna, ni to krzak. Trochę jakby egzotyczne ogródkowe albo fikuśna choinka na Boże Narodzenie. Jakieś takie fajne, takie puszyste!


Sielanka nie trwa długo, słychać coraz wyraźniejsze wycie silników i pił. Odsłania się dosyć smutny widok - jakieś buldożery robią wokół spory rozpiździel. Niby tu wokół jakieś sraty - rezerwaty i pewnie jakby turysta rozbił namiot czy rozpalił sobie z kosówki ognisko, to by była mega afera, a tu wyrywają wszystko, łamią, ryją za sobą - zostawiając roztrajdane place... Nie wiem czy planują tu hotel postawić czy jakie inne zamysły przyświecają owym zniszczeniom? Bo raczej desek to z tego nie będzie...


Tak sobie idąc docieramy do schroniska Švýcárna.


Obiekt od razu bardzo przypada nam do gustu. Ładnie położony, drewniany budynek o cechach wyraźnie takich jak schroniska mieć powinny. A poza tym o dziwo jest przyjemnie pusto! Trochę się obawialiśmy, że w piątek wieczorem, przy ładnej pogodzie, w takim miejscu - będzie dziki tłum (jaki np. był równy tydzień temu na Turbaczu). A tu jest może kilka osób i tyle!


Zaraz obok jest źródełko rozlewające się w niewielki basenik.


Wnętrza zachęcają jeszcze bardziej. Zapach drewna, aromaty jakby dawnej stołówki, a nawet mają mapę przestrzenną - kiedyś się takowe często spotykało w górskich obiektach.


Najbardziej zachwycony jest kabak, który nigdy nie zasypuje gruszek w popiele i zaczyna optować, coby tu zanocować. Nie, nie kiedyś! DZIŚ! TERAZ! Jest wieczór, jest fajne schronisko, jesteśmy my - jest więc wszystko co jest potrzebne do noclegu. Jakie "kiedys by można"??? Nie ukrywam, że mi się ów pomysł nie do końca podoba. Nie jesteśmy w ogóle spakowani do noclegu, nic nie jest zabrane. Może nie jestem odpowiednio spontaniczna? Może zbytnio przywiązuje się do rzeczy czy planów? Kabak namawia jak może: "wiem, że nie mamy śpiworów, ale jest ciepło. Może mają w piwnicy jakies stare kocyki i nam pożyczą?", "jak raz nie umyjemy zębów to się nic nie stanie", "tu chyba nie ma Cyganów, nie ukradną nam busia z parkingu na dole", "mama, no co ty? Dawaj! Przygoda!". Sprawa jednak się szybko rozwiązuje - nie ma już wolnych miejsc na dziś. Ale jak to? Żywej duszy a schronisko pełne? To również szybko się wyjaśnia. Gdy sobie siedzimy przy stoliku zaczynają się powoli schodzić owi nocujący. Jest to jakiś "górski rajd przedszkolny". Impreza wyraźnie zorganizowana. Raz po raz zza zakrętu wyłaniają się małe dzieciaczki w tematycznych koszulkach. Z przodu jest obrazek - jakieś góry, chatki, plecaki i napis "Jeseniki 2025". Z tyłu imię delikwenta. Są też ich opiekunowie, nawet gitarę niosą! Fajnie to wygląda jak takie maleństwa dzielnie maszerują z plecaczkami, kijaszkami i bardzo dumnymi z siebie minami.

Skoro spać nie będziemy to sobie przynajmniej coś zjemy. Ten pomysł bezapelacyjnie mi się podoba - nie będę musiała gotować kaszy w busiu po powrocie. Zeżeramy frytki z serem jak na Czechy przystało.


Mało jednak brakowało, że nie wszyscy by mieli kolację ;) Niosę z bufetu 3 talerze naraz i wyraźnie czuję, że z jednym z nich coraz bardziej tracę kontakt. W ostatniej chwili lecący już swobodnie talerz łapie z cyrkową wręcz zręcznością przechodząca obok Ukrainka. Pomaga mi go donieść do stolika. Wypada podziękować, więc od słowa do słowa rozwija się też pogawędka, najpierw o pogodzie czy pięknie otaczajacych nas szczytów, a potem na tematy coraz bardziej osobiste. Babeczka pracuje w hotelu, najprawdopodobniej na pobliskim Pradziadzie. Dziś zrobiła sobie wolny wieczór i przyszła tu na piwo. Bo dzisiaj jest u niej święto - jej syn szczęśliwie nawiał z Ukrainy i już niedługo się zobaczą. Mówię: "no tak, tak wiem - teraz Ukraina jest więzieniem dla młodych chłopaków". Babeczka szybko mi przerywa. "Co ty opowiadasz? Jakim więzieniem?? Po pierwsze do więzienia zazwyczaj trafia się za swoje winy albo przynajmniej za głupotę. Po drugie dostaje się jakiś wyrok i wiesz ile lat odsiadki cię czeka. Możesz odliczać dni do wyjścia, czekać, planować przyszłe życie na wolności. Ukraina to raczej obóz koncentracyjny. Nie wiesz na ile cię zamkneli i w każdej chwili mogą cię wyłuskać z tłumu, złapać i zaprowadzić na śmierć. Bo tak. Bez sądu, bez odwołania. I siedzisz niewinnie - twoją jedyną winą jest to, że miałeś pecha urodzić się w złym miejscu". Babkę widać aż zaczyna telepać z wściekłości. Trudno jej nie przyznać racji. No ale im konkretnie się udało. Syn dziś dzwonił, że szczęśliwie przedarł się do Rumunii, tydzień szedł przez góry. Już jest bezpieczny. Teraz to tylko kwestia czasu kiedy przyjedzie. Mama już mu zaczyna szukać pracy, bo chłopak również kocha góry i chciałby się gdzieś tu zachaczyć. "Z Zakarpacia jesteśmy, więc wzrok przywykł do falistego horyzontu". Gadamy też o zeszłorocznej powodzi, bo babeczka mieszkała wtedy w Jeseniku. Pokazuje mi na telefonie zdjęcia jak z koleżanką pokonują jakieś rozlewisko na prowizorycznej tratwie, jak ratują kocięta chroniące się na drzewach. Miasto było ponoć przez 2 tygodnie totalnie odcięte od świata, a fotki naprawdę robią mega wrażenie.

Ruszamy w drogę powrotną. Dziwny dziś był dzień. Jakiś taki niesamowicie długi - czas normalnie jak z gumy! Tuptając mamy piękne widoki na zachód słońca.


Dziwne to dzisiejsze słoneczko. Tak jakoś przełazi przez chmury, że wygląda jakby je ktoś domalował. Albo doczepił na nitce!


Idąc cały czas mam w głowie tą rozmowę z babką z Zakarpacia. Jaką cenną wartością jest wolność i jak łatwo człowiek się do niej przyzwyczaja, przestaje zauważać, cenić, uważając ją za normę, daną raz na zawsze. Jak dla nas w tej chwili wyjazd w Jeseniki wydaje się ot taka zwykła, najzwyklejsza wycieczka. Wsiadasz, jedziesz. Takie nic. A dla tamtego chłopaka przyjazd tu wymagał mega trudu, ryzyka i jawi się jak niewyobrażalne szczęście, bo to po prostu szansa na normalne życie. Wędrując coraz ciemniejszymi ścieżkami nie mogę się jakoś uwolnić od tych myśli.

Latarek oczywiście nie zabraliśmy. Miał niby być krótki spacerek. Gdy wchodzimy w las kończy się jakiekolwiek światło i musimy jak debile iść przyświecając sobie telefonami.

A na naszym leśnym parkingu jest dość gęsto! Byłam pewna, że wieczorem będziemy tu sami. A tu się okazuje, że jednak więcej osób wpadło na ten sam genialny pomysł co buba ;) Stoi kilka kamperów, inni nocują w osobówkach albo rozwieszają obok auta hamaki. Są też dwa namioty dachowe. Kilkanaście ekip, jak na jakimś całkiem popularnym kempingu. Towarzystwo jest międzynarodowe. Dominują oczywiście Czesi, ale jest też kilku Polaków, a nawet Białorusini i Francuzi. Miejsca jest jednak dużo, a ekipy nie są uciążliwe. Nie drą japy, nie puszczają muzyki, psy są uwiązane i nie ujadają. Każdy ma swoją przestrzeń. Śpi się wybornie, a szum świerkowego lasu musi być potężny, bo słyszę go nawet przez stopery.

cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz