bubabar

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

Dawno temu w Górach Sowich (2007)

Listopad 2007. Mój pierwszy (i chyba najlepszy) wypad w Góry Sowie. Te czasy, że w Oławie mieszkam jakoś od miesiąca, więc Beskidy idą nieco w odstawkę i zaczynamy się włóczyć po Sudetach. Góry Sowie na tym wyjeździe są totalnie puste. Nie wiem czy w ogóle spotkaliśmy na szlaku jakiegoś turystę? W schroniskach (Sowa i Zygmuntówka) nocujemy chyba tylko my (no i jeden koleś, z którym się umówiliśmy). No ale po kolei.

Pociągiem docieramy do Wałbrzycha, gdzie w oczy wpadają mi opuszczone wille i wciąż jeszcze intensywne jesienne kolory.


Z Wałbrzycha jakoś przekładamy się do Walimia. Jak - niestety już nie pamiętam. Czy może był to PKS i słynny przystanek: "Walim na żądanie"? Wiem tyle, że stamtąd rozpoczynamy pieszą wędrówkę, a ja cały czas nie mogę ogarnąć tego, ile na Dolnym Śląsku jest miejsc opuszczonych i ruin! Wszędzie! Toż to bubowy raj! Tu np. pozostałości zakładów włókienniczych. Przestały działać w 1992. Szybko się rozsypały - 15 lat i z działającego zakładu takie mocno niekompletne ściany...


Pełzniemy sobie dalej przez miejscowość, początkowo asfaltem i wśród zabudowań...


... a potem w końcu schodzimy w krzaki i błotniste ścieżyny.


To chyba Mała Sowa, która tutaj wydaje się całkiem duża ;)


Jakieś inne wzgórze zryte faliście pazurami prac rolniczych i spowite lekką, jesienną mgiełką.


Mijamy przysiółek Grządki. Kilka starych domów, drewniane płoty, koty i konie. I do tego ciepłe barwy chylącego się ku wieczorowi dnia. Piętnasta piętnaście! Toż w listopadach już wtedy tchnie chłodem zbliżającej się nocy - ale wizualnie jest przepięknie!


Ścieżkami przez łagodne wzgórza i bezmiar płowych łąk tuptamy w stronę Rzeczki.


Już po zachodzie słońca odwiedzamy pozostałości przysiółka Sowa. Szczególnie interesują nas dwa opuszczone, drewniane budynki. Szczerze mówiąc jest to główny powód tej całej wycieczki. Dlatego właśnie jesteśmy tu. Dlatego właśnie Góry Sowie - cała reszta to tak wyszła przy okazji. Są to przedwojenne schroniska, potem przejęte przez Fundusz Wczasów Pracowniczych i przekształcone w domy wypoczynkowe "Zosieńka" i "Zetemesowiec". No a później porzucone, nieużywane i butwiejące...


Próbowalismy je zwiedzić również w środku, ale niestety okazały się być dość szczelnie zamknięte, zabite dechami - chyba tylko przez komin jak św. Mikołaj można by się przedostać ;)

Planowałam potem do nich wrócić, żeby sprawdzić stan zabezpieczenia okien i drzwi, ale jakos się nie udało przez te wszystkie długie lata. No i wyglada na to, że już nigdy się nie uda. Na przełomie lipca i sierpnia 2025 roku oba spłonęły w dość tajemniczych okolicznościach, o czym można poczytać np. TUTAJ

Niedaleko w lesie napotykamy jakieś podmurówki - coś całkiem sporego musiało tu stać. Dalszego zwiedzania jednak nie będzie, bo się już ściemniło całkowicie.


Nocujemy w schronisku "Sowa" - trzecim budynku, który jest w tym przysiółku. Wieczór spędzamy w trójkę. Jest tu z nami Hubert. Nie pamiętam już skąd był, ale napewno był żołnierzem i interesował się bardzo tematem wierzeń pogańskich. Jeździł na jakieś zloty związane z tymi klimatami - chyba głównie na Białorusi i Łotwie. Poznałam go w pociągu kilka tygodni wcześniej, no i żeśmy się tu umówili. Potem już nigdy się nie spotkaliśmy. Jeśli to jakimś cudem czytasz - to pozdrawiamy! I dziękujemy za kupę fajnych wspomnień :)


Żadnych innych turystów nie ma. Puste schronisko w opuszczonym przysiółku wśród gór. Listopadowa noc, gdy po pogodnym dniu nadciąga nie-wiedzieć-skąd zwarta ściana mgły. Tak gęsta, że prawie się zderza ze ścianami przybytku - jakby na nie naciskała, aby również przedostać się do środka. Gdzieś gałąź chrobocze w okno, jakby w skrzypiącym wizgu prosząc (póki co grzecznie) o otwarcie. W starym budynku skrzypią podłogi, ściany i schody. Może to obsługa chodzi korytarzami? A może to jakieś myszy czy inne popielice rozpoczynają swoją porę aktywności? A może to jednak co innego? Hubert przed snem czyta nam jakieś opowiadania o pogańskich bóstwach, wiedźmach, demonach, duchach lasu i tajemniczych bytach, których względy trzeba sobie zjednać odpowiednią modlitwą. Cytuje jakieś długie, niezrozumiałe dla nas wersety, a ja przyglądam się z pewną obawą jak one działają na skrobiące w okno gałęzie... Nocne wyjścia do kibelka przez długi, ciemny korytarz mają więc swoisty i nieco metafizyczny wymiar ;)

Miniony dzionek był chyba ostatnim dniem pięknej, złotej jesieni. Ściana mgły postanowiła z nami zostać na dobre. Temperatura poleciała mocno w dół, a świat stał się mokry i oślizgły. Prawdziwy listopad psia go mać!


Gdzieś koło południa żegnamy się z Hubertem, który schodzi w doliny, bo wzywają go sprawy służbowe. Nam trochę szkoda porzucać góry mając jeszcze dwa dni wolnego. Mimo niesprzyjającej aury decydujemy się kontynuować wędrowkę. Niby nie wieje - a jakoś pizga dojmującym chłodem ze wszystkich stron. Niby nie pada, ale wilgoć oblepia szczelną warstwą, wpełzając we wszystkie zakamarki odzieży.


Niby paskudnie, a jednak przemierzany teren ma jakiś tak niesamowity urok i magię, że ciężko to opisać słowami. Może dlatego, że mało widać i resztę podświadomie podpowiada wyobraźnia? A może dlatego, że we mgle pokazuje się to, co zwykle ukrywa się przed oczami przechodniów? Huberta już z nami nie ma, ale pradawni bohaterowie z jego legend i pieśni wciąż towarzyszą nam na szlaku!


Tak sobie wędrując docieramy do wiaty na przełęczy Jugowskiej. Początkowo chcemy rozpalić w widocznym na zdjęciu kominku, jednak wszystko wokół jest tak napompowane wilgocią, że szybko porzucamy ten śmiały plan.


Żarcie podgrzewamy na butli.


Gdzieś w rejonie podejścia na Rymarz towarzyszą nam bardziej rozległe widoki i więcej kolorów.


Tu jakaś rozkmina nad trasą...


Gdzieś w rejonie Kalenicy mgły znowu napełzają z większą intensywnością.


A pogięte konary drzew zdają się nam przyglądać ze zdziwieniem.


W końcu docieramy do schroniska Zygmuntówka. Tu planujemy dziś spać.


To schronisko też jest puste. Tzn. nie ma w nim żadnych turystów. Są za to kozy i kury :)


W pokoju czeka nas przemiła niespodzianka! Trafiają się moje ulubione żelazne prycze piętrowe - ich dźwięk i zapach są nie do podrobienia! Poźniej spotkaliśmy takie jeszcze w schronisku "Stodoła" w Międzygórzu i w "Szwajacarce" w Rudawach, ale te z Zygmuntówki były jednak nie do przebicia!


Długo oddajemy się lekturze ściennych napisów. Bez problemu można jeszcze było znaleźć takie z początków lat 80-tych i zagłębić się w tematy, którymi żyli górscy turysci, gdy my z toperzem zgodnie sraliśmy w pieluchy. Wielu owym napisom zrobiłam zdjęcia - niestety żadne z nich nie wyszło. Odbicie flesza od lakierowanej ściany prześwietliło każde zdjęcie, a ja niestety zauważyłam to dopiero w domu.

Poranek początkowo nie różni się od dnia poprzedniego.


Ale z czasem (no i jak systematycznie schodzimy w dół) pojawia się coraz więcej kolorów, a uporczywa mgła nagle zanika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kierujemy się w stronę Bielawy.


Jeszcze jakaś przegryzka na dworcu PKS w Dzierżoniowie i suniemy do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz