Wkoło miasta idzie ulica Podmurze. Przy niej mamy nadzieję większość owych murów napotkać. Tu akurat poustawiali jakieś drewniane maszyny oblężnicze.
Pierwsza krzywa wieża na naszej trasie zwie się Bociania. Gniazda na niej wprawdzie nie ma, ale może kiedyś było ;)
Pomiędzy basztami ciągnie się po prostu zwykły mur.
Czasem przy nim można napotkać ciekawe stworzenia.
Tak docieramy do kolejnej baszty zwanej Więzienną.
Obchodzimy ją dookoła, mając nadzieję, że może jest jakieś wejście do środka. No niestety. Tylko maleńkie okienka, więc jak kogoś tam uwięzili - to naprawdę ma przechlapane ;)
Dalej również napotykamy mury, ale mamy podejrzenia, że mogą pochodzić z epoki nieco późniejszej. Przypominają trochę fragmenty muru berlińskiego ;)
Tak docieramy do bramy Świeckiej. Ta wieża podoba mi się chyba najbardziej, z racji na te przyklejone małe wieżyczki. W ogóle strasznie fajne jest, że każda z tutejszych baszt jest nieco inna.
Skądinąd ciekawe ile lat temu te wszystkie baszty stały pootwierane i miejscowi sobie w nich imprezy robili? Np. widoczny tu balkonik zdawałby się bardzo dogodny dla takiego celu :)
Coś tu kiedyś jeszcze z boku było dobudowane... No i widać drzwiczki prowadzące do środka, no ale niestety dosyć wysoko nad ziemią.
Dwie bramy.
Fragment murów odkręcający w zarośla.
Gdzieś tutaj naprawisz swój podnośnik.
Skręcamy w przyjemną, nadrzeczną aleję.
Ostatni rzut oka na basztę Świecką.
Mur wciąż nam towarzyszy. Jest różnej wysokości i w rozmaitym stopniu nadgryzienia. Gdzieniegdzie porastają go gęste pnącza, czasem jest podparty, a nieraz pojawiają się drzwiczki prowadzące na prywatne podwórka. Nieraz urasta na murze jakiś budyneczek - jakby niewielka baszta.
Tutaj widzimy już w tle kolejne baszty.
Na pierwszym planie mamy basztę Piekarską.
Z lewej strony poprzedniego zdjęcia widać jeszcze jedną basztę, częściowo zawaloną. Nie wiem czy ona ma jakąs nazwę, bo nie znalazłam. No ale taki całkiem solidny kawał baszty!
Ta kolejna wieża to brama Barnkowska.
A tak się prezentuje gdzieś z oddali.
Mur ciągnie się dalej.
Miejscami trzeba go trochę podeprzeć ;)
Tak docieramy do kolejnej minibaszty, wyraźnie przerobionej na cele mieszkalne/biurowe.
Fajną siedzibę ma to koło wędkarskie.
A poszarpane mury wiją się dalej. Kryją się za nimi prywatne działki albo zdziczałe ogrody.
Tak zamykamy kółko wokół miasta.
Wieża Bociania prezentuje się już bardziej wieczornie. Słupów to tu nastawiali z rozmachem...
Znów lądujemy przy kościele św. Trójcy, który jest częścią dawnego klasztoru.
Obok kościoła stoją inne zabudowania - komórki. Też ceglane :)
Zabudowania klasztoru widziane od strony murów.
Wnętrza kościoła. Co mi się bardzo spodobało - mają tu podgrzewane ławki! :)
Kościół chyba jednak najładniej prezentuje się wieczorem.
Zwłaszcza podświetlone od środka okna z witrażami fajnie się wybijają spośród ciemnych uliczek miasta.
Ceglaną budowlą, którą w Chojnej widać praktycznie zewsząd, jest drugi kościół zwany Mariacki, mieszczący się przy głównym placu.
Jest to ponoć jeden z największych gotyckich kościołów w Polsce. Stojąc blisko ciężko go objąć wzrokiem, więc aparatem tym bardziej.
Pod koniec wojny został podpalony i popadł w ruinę. W latach 90-tych zaczęli go odbudowywać, położono dach i z zewnątrz wygląda jak normalny, czynny kościół. We wnętrzach czuć klimat niedokończenia, ale o tym później, no bo początkowo nie udało się wejść do środka. Wyzamykane. Ktoś z miejscowych mówił nam, żeby iść do informacji turystycznej to otworzą, oprowadzą, a nawet można kupić bilet i wyjść na wieżę. Ale informacja turystyczna też zamknięta. Tak to jest z tymi odbudowami - jak jest ruina to można swobodnie zwiedzać o każdej godzinie dnia i nocy.
Oglądamy więc sobie kościół z wierzchu, a jest co oglądać, bo wszędzie jest pełno fajnych rzeźb, fikuśnych okienek, zdobionych odrzwi. Człowiek lezie i co 2 metry robi zdjęcie - jakby kościoła nigdy nie widział ;)
Są też tabliczki chyba z czasów jak kościół był opuszczony, fragmentami już praktycznie nieczytelne.
Na jednym ze słupów w mieście napotykamy plakat. Kolejnego dnia w tym kościele ma się odbywać koncert kolęd. Ucieszyliśmy się bo raz, że lubimy kolędy, a dwa, że będzie okazja zajrzeć do środka budynku.
Tak więc planujemy dzień, aby na szesnastą wrócić do centrum. Wyobrażamy sobie tą imprezę jak coś pomiędzy festynem dożynkowym na jakich bywaliśmy wielokrotnie, a pochodem 3 króli, jaki napotkaliśmy rok temu w Nowej Soli (tam też śpiewali kolędy). Jednak gabaryty imprezy przerosły nasze oczekiwania (i chyba oczekiwania organizatorów także ;) )
Chojna, po której włóczyliśmy się przez dwa dni, była miasteczkiem raczej sennym, spokojnym, coby nie powiedzieć wymarłym (tzn. w dzisiejszych, polskich realiach, gdzie raczej wszędzie jest tłum i kociokwik). Wokół murów łaziliśmy praktycznie sami, w drugim kościele, gdzie zajrzeliśmy w czasie mszy kiwało się kilkanaście babuszek. Gdy wracamy z wycieczki na poradzieckie lotnisko, w ogóle jesteśmy jeszcze zatopieni w atmosferze przestrzeni i pustki. A tu - jakby ktoś przełączył wajchę... Nagle mamy wrażenie, że wysadzili nas na środku jarmarku świątecznego w Krakowie. No tylko kramów nie ma, więc tłum jest znudzony ;)
Do kościoła, w którym ma odbywać się koncert, nie ma opcji żeby wejść. Drzwi zostały zamknięte już o 15:00 (czyli godzinę przed rozpoczęciem koncertu), bo ludzie przestali się mieścić. Było ponoć sporo desperatów, którzy zajmowali miejsca już od 13! Kolędy ostatecznie można sobie posłuchać i obejrzeć na wystawionym na dworze telewizorze (wokół którego też już zebrał się niemały tłum). Ja pierdziuuu - jakiś obłęd totalny. Ewakuujemy się więc z tego, oględnie mówiąc mało przyjaznego terytorium, pomni jedynie na godzinę zakończenia imprezy, coby spróbować wejść do kościoła, gdy melomani już szczęśliwie opuszczą jego mury.
Przychodzimy, węszymy, koncert się skończył, ale większa część widowni chyba nie widzi powodu wychodzić. Drzwi już otwarli, ale postawili w nich ciecia do pilnowania. Mówi nam, że JESZCZE nie można wchodzić, można dopiero jak ludzie wyjdą. No ok, jest w tym jakaś logika. W sumie jak w środku będzie mrowisko to i tak nic nie zobaczymy. Czekamy. Tłum zaczyna się wylewać i płynie szeroką ławą przez czas dłuższy. Chyba przyjechało tu więcej luda niż liczy cała Chojna razem wzięta. Ba! Ludzie nawet ze Śląska czy Mazowsza przyjeżdżali celowo na ten koncert. Jakiś koleś opowiada drugiemu, że specjalnie z całą rodziną jechali tu 6 godzin, a teraz tyle samo będą wracać. Gdy potok wychodzących wydaje się kończyć, podejmujemy kolejną próbę wejścia. Na co cieć nie chce nas wpuścić, bo ponoć koncert się skończył i JUŻ nie wolno wchodzić, bo "zaraz zamykamy"! No co za oszołom! Niektórym dać minimalną ilość władzy, choćby ich mianować strażnikiem kurnika, to od razu im palma odbija. Udaje się nam wemknąć do środka pod osłoną kilku rozanielonych starszych pań, które właśnie wychodzą i wciąż ze śpiewem na ustach ruszają na miasto. Potem jeszcze je spotkaliśmy, gdy wędrowały uliczkami wciąż podśpiewując o stajence, sianku i biegających aniołkach. Bardzo sympatyczne babeczki, pełne uśmiechu i pozytywnej energii. A wracając do tematu kościoła - cieć coś jeszcze woła za nami i wygraża, no ale już jesteśmy w środku. Możemy sobie jedynie na odległość pokazać pełne miłości gesty. I co najzabawniejsze - boczne drzwi (o których nie wiedzieliśmy) były cały czas otwarte - i wchodził/wychodził kto chciał. Niezły cyrk!!!
Wnętrze kościoła jest... dziwne... Planowany koncert już się jakiś czas temu skończył, acz w miejscu gdzie dawniej można by się spodziewać ołtarza, wciąż łupie jakaś muzyka, już niekoniecznie kojarząca się z kolędami i dziećmi z Podhala. Wysokie, strzeliste sklepienia podświetlają kolorowe reflektory, tworząc klimacik taki z lekka... burdelowy.
Wnętrza mogą zachwycić swoim ogromem. Sklepienia faktycznie są niedokończone i wypełnione metalową kratownicą, co daje dosyć osobliwy efekt. Kiedyś dawno temu zwiedzaliśmy opuszczoną cementownię Grodziec. W głównej hali, w ciszy przerywanej tylko echem kroków, miałam poczucie jakbym była w kościele. Tu jakoś więcej jest z atmosfery hali przemysłowej. Dzięki remontom budynek przetrwał i robi wrażenie swoją monumentalnością, ale moim zdaniem z kościołem to on już nie ma nic wspólnego.
Na wieżę jednak nie udaje się wejść, mimo że podobno jest tam zrobiony tarasik widokowy specjalnie dla turystów. Turyści są, tarasik jest, ale widać czegoś zabrakło. To się chyba nazywa dobra wola czy jakoś tak? No trudno, widać nie można mieć wszystkiego.
Ten balkonik też jest tylko do patrzenia :(
Jeszcze rzut oka na fragmenty starych filarów.
Niemieckie napisy ścienne.
Przed kościołem rozpalono duże ognisko. Można się ogrzać czy upiec kiełbaskę. Bardzo sympatyczna inicjatywa.
Ogniska pilnuje ileś jednostek straży pożarnej - pewnie coby nie uciekło ;)
To nie koniec ceglanych kościołów w miasteczku. Są jeszcze ruiny kaplicy św. Gertrudy. Klimatu miejscu dodają ogromne drzewa porośnięte pnączami. Wiatr szumi w ich koronach, a we wnętrzu starych murów jest zacisznie i dużo cieplej.
Zaraz obok ruin jest cmentarz żołnierzy radzieckich. Pochowanych jest tu około 4 tysięcy poległych. Tylko 1/4 z nich była znana z nazwiska. Maskara - a reszta to bezimienne mięso armatnie...
Ten ciekawy pomnik postawiono tu dopiero w latach 70-tych..
Drugi pomnik jaki napotkaliśmy w miasteczku, stoi przed ratuszem - poświęcony polskim osadnikom przybyłym po 1945 roku.
A właśnie ratusz! Też jest ceglany, fikuśnie rzeźbiony i taki trochę "zamkowy".
Co jeszcze napotykamy w Chojnej? Wpadamy na ruiny jakiegoś niewielkiego zakładu przemysłowego. Nie mam pojecia czym się zajmował.
Ścienne malowidła. Nie ma wątpliwości komu tu kibicują.
Trafiamy też niestety na niezbyt miłe miejsca... Mini osiedle kilku nowych bloków, gdzie wypielęgnowali zieleń... Ciekawa tylko jestem czy tym ludziom, którzy tam mieszkają (lub będą mieszkać) przyjemnie jest wyjść na balkon i patrzeć na coś takiego? Czy rozpiera ich radość jak teraz jest pięknie, nowocześnie i bezpiecznie?
A w kolejnej relacji będzie o tym, czemu myśmy w ogóle do tej Chojnej przyjechali. No bo ładne miasteczko zwiedziliśmy tak poniekąd przy okazji :)
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz