bubabar

wtorek, 7 marca 2023

U podnóża ukraińskich Karpat cz.1 (2004)

Jest początek lipca roku 2004. Ładusia, moi rodzice i ja. Nasza trójka na pokładzie dzielnego, bordowego autka rusza na podbój Karpat! :) Huculszczyzna i te sprawy. "Tam szum Prutu Czeremoszu". Plan nie zakłada wielkiego chodzenia po górach. Nie jakieś tam zaraz połoniny i postrzępione szczyty niedostępnych wierchów. Mają być wioski, takie prawdziwe - płynące mlekiem i samogonem. Mają być słomiane dachy, pył chrzęszczący w zębach i błotniste drogi wcinające się w głębokie, wilgotne doliny.


Ciężko jest napisać relację po 19 latach, zwłaszcza mając dość fragmentaryczne zapiski z przebiegu trasy. Były dokładniejsze opisy, ale notes niestety gdzieś przepadł :( Na pewno wiele rzeczy umknęło z pamięci, wiele opisywanych już nie na świeżo, traci swoją moc, bo dystans lat zazwyczaj gasi emocje, które towarzyszyły wielu wydarzeniom. No ale z dwojga złego lepiej teraz - niż za kolejne 20 lat! :) I lepiej późno niż wcale! :)



Granicę zamierzamy atakować wcześnie z rana, coby na wszelki wypadek mieć duży zapas czasowy i nie musieć jeździć po nocy jak nas owa granica zassie na dłużej niż zazwyczaj. Nie lubimy jeździć po nocach, a po Ukrainie to już w szczególności. Wiem, łamiemy tą zasadę 5 lat później, za co zostajemy przykładnie ukarani.

Śpimy w PTSMie w Ustrzykach Dolnych. Rano suniemy na nasze ulubione, chyrowskie przejście i wypluwa na nas po drugiej stronie w sposób niezwykle sprawny i bezproblemowy. Ładusia napojona prawdziwą, ołowiową benzyną, o oktanowości wahającej się ponoć gdzieś w rejonie 80, zdaje się wręcz fruwać! Takiej mocy przy pokonywaniu wzniesień, takiego przyspieszenia - to ona nigdy jeszcze nie miała! Tu widać poczuła zew przodków! Właściwe auto na właściwym miejscu! Pruje na wschód z taką mocą, że chyba się zatrzymamy we Władywostoku! (proponowałam, ale rodzice jakoś sceptycznie się odnieśli do mojego pomysłu, uznając go za żart ;) Aha! Na dystrybutorach było chyba napisane 72, 92 i 95, ale pan stacyjny mówi nam, że to ściema, bo ze wszystkich węży u nich leci i tak to samo. Z ciekawych sytuacji na stacji zapadło mi jeszcze w pamięć, że tu po raz kolejny utrwaliliśmy sobie, że lokalne węże "nie odbijają". Ile razy trzeba deptać po tęczowych kałużach, aby sobie to wbić do łba??

Gdzieś w rejonie Starego Sambora pierwszy raz mijamy sympatycznego Węgra w niebieskim trabancie. Koleś ma przeniesamowitą fryzurę. Cała głowa jest praktycznie wyłysiała, jedynie z tyłu zostały włosy. I z tych tylnych włosów ma zapleciony warkocz, sięgający do połowy pleców. Warkocz jest tak gruby, że większość ludzi z kompletnego owłosienia całego łba 1/10 tej objętości nie uzyska. Już nie pamiętam czy on wyprzedził nas, czy my jego. Później, w kolejnych dniach, wpadamy na siebie jeszcze kilkukrotnie. To na przejeździe kolejowym, to na stacji benzynowej, to gdzieś pod sklepem. Widać koleś podąża bardzo podobną trasą. Niestety nie pojawiła się okazja, aby nawiązać z nim jakaś bliższą znajomość. Acz po piątym razie już do siebie machamy :)

Nasza dzisiejsza trasa wiedzie łagodnymi wzgórzami przez Starą Sól, Stary Sambor, Turkę, Borynię, Wysocko Niżne, Komarniki, Wysocko Wyżne...



Gdzieś pod sklepem.


Miejscowością, gdzie planujemy się zatrzymać i trochę połazić, jest Libuchora. Pamiętam, że jeżdżąc w Bieszczady, natrafiliśmy na jakieś czasopisma opisujące pobliskie wioski znajdujące się po drugiej stronie granicy. I tam urzekły nas wyłaniające się z mgieł strzechy chat! I to nie, że tam jedna chałupa czy dwie albo jakiś zapomniany kurnik. Ze zdjęć wynikało, że cała wieś tak wygląda. I nie jest to jakiś pieprzony skansen, gdzie trzeba przebierac kapcie zanim się wejdzie, a za zdjęcie z błyskiem wypruwają ci flaki. Jest to zwykła wieś, gdzie ludzie sobie mieszkają i strzechy sobie po prostu są, bo zawsze były, no i są dalej. Widać myszy ich nie zjadły, ognie nie pochłonęły, a pragnienie luksusu i nowoczesności jeszcze nie wdarło się w serca na tyle silnie, aby okazać się jeszcze skuteczniejszym od ognia i mysz.

Ładusia i strzecha prezentują się razem nadpodziw harmonijnie. Wiem, że ze zdjęcia nie bardzo to widać (bo jakość moich zdjęć jest również spójna z pylistą atmosferą chwili), ale ja to pamiętam i można mi uwierzyć na słowo :P Można też wwiercić się wzrokiem w mgłę fotografii i spróbować odnaleźć pasujące do opisu plamy :)


No a wracając do wspomnianych strzech - jest tu ich naprawdę od zarąbania.





Są też obejścia z inną strukturą dachów, ale widać również mnie jakoś urzekły, jako że trafiły na zdjęcia.



W wiosce miją nas kilkanaście pojazdów i z tego co pamiętam żaden nie był spalinowy. Wszystkie są tak ekologiczne, że cały obecny zachodni świat powinien się posikać ze szczęścia.


Były to jeszcze te piękne czasy, gdy ludzie nie uciekali na widok aparatu, pozwalali, aby robić im zdjęcia. Ba! często sami o nie prosili!



Tu taka sytuacja: bardzo spodobała się nam przydomowa kapliczka kryta omszałym gontem. Robię więc jej zdjęcie...


Ledwo aparat nie pstryknął i świat nie spowiło głośne BŻŻŻŻ, świadczące o przewijającym się filmie, jak zza węgła nie wyskoczy facet machając rękami i pokrzykujac coś do nas! Jak się okazuje, zaraz obok zbudowali też nową kapliczkę. Dopiero co ją skończyli ze szwagrem i są z niej bardzo dumni. Uważają, że ją też powinniśmy sfotografować. I to koniecznie z właścicielem! Już mam robić to kolejne zdjęcie, a tu nagle facet myk! ucieka z kadru i znika w czeluściach chałupy. Pobiegł do domu po wnuczka. Żeby wnuczek też był na zdjęciu. Zatem zdjęcie w komplecie - nowa kapliczka i jej fundator, z wnuczkiem Iwankiem na rękach. Iwanko nie chciał zdjęcia. Odwracał główkę i darł japę okrutnie.


Patrząc na ten obrazek wybitnie uderza ogrom czasu, ktory nas od niego dzieli. Iwanko, z którym przypadkowe losy zderzyły nas na dwie minuty, jest dziś dorosłym facetem. Czy został w górskiej wiosce i wiedzie życie takie jak ojciec i dziadek, patrząc na floksy obrastające kapliczkę? Czy może mijam go codziennie na ulicach Oławy, gdy tak jak tysiące przybyłych tu ukraińskich robotników - zmierza do pracy w jednej z naszych fabryk? Może to właśnie on stał z browarkiem nad Odrą, zawsze o 8:30, gdy szłam z kabakiem do przedszkola? A może właśnie nie? Może ów karpacki Iwanko biega dziś z karabinem gdzieś po Donbasie i omszałe strzechy Libuchory są ostatnią rzeczą jaką zaprząta sobie głowę?
Wspominając ten wyjazd i pisząc tą relację - z jednej strony mam wrażenie jakby to było wczoraj. Jednak takie momenty, takie niepocztówkowe zdjęcia, przypominają dobitnie, że jednak to nie wczoraj...

Kawałek dalej, nad rzeczką, zatrzymujemy się na obiad. Gotujemy pulpę, ale nie możemy jej na spokojnie zjeść. Ciągle mamy w garnku krowę. Trawa przy naszych stopach jest najsmaczniejsza, no a jak kilka ziarenek kukurydzy na nią upadnie to już powód, aby wygryźć to miejsce do ziemi.


Można też zwrócić uwagę na wspaniałą stabilizację klapy od ładusi - za pomocą parasola! Bardzo lubię jak przedmioty są wielofunkcyjne! :)


Jedziemy dalej. Spokojne drogi, pobocza łagodnie przechodzące w pola usiane snopkami siana. Pagórki z kępkami drzew i drewnianymi cerkwiami o wielu daszkach.


Dzień się już powoli kończy, kolory stają coraz bardziej złociste. Czas szukać noclegu...

Średnio to wyszło na tym zdjęciu - ale tam w tle są góry. I nad tymi górami właśnie przetacza się solidna burza.


Na nocleg zatrzymujemy się w turbazie "Pikuj" w Biłasowicji.


Nasze piętro jest puste. W pokoju, na końcu ciemnego korytarza, nocujemy tylko my. Pod nami jednak słychać kwiki, tupoty i radosne głosy, od czasu do czasu przechodzące w chóralny śpiew. Trwa jakaś impreza. Okazuje się, że obiekt służy głównie za hotel robotniczy dla serbskich drogowców, którzy tak mają w zwyczaju spędzać czas po pracy. Zaglądamy na chwilę do nich, jednak problemy z porozumieniem nie pozwalają na jakieś długie i ciekawe dialogi. Pić równo z nimi również nie mamy jakoś dzisiaj chęci. Witamy się więc, wypijamy kielicha za polsko-serbską przyjaźń i się żegnamy. Nie wiem więc jaką drogę budowali i czemu nigdzie bliżej nie można było znaleźć pracowników.

Impreza koło północy się kończy a Serbowie rozchodzą po swoich pokojach. Usypiamy więc w ciszy, przerywanej tylko czasami czymś dziwnym upadającym na blaszany dach. Nie wiem czy to szyszki, ogon burzy z gradem czy może jakieś zwierzęta grały w berka?

Kolejny dzień wstaje pogodny, a faliste wstęgi gór stają się coraz wyższe.



Przecinamy nieraz malowniczą, lokalną linię kolejową. W kolejnych latach będę przemierzać tą trasę pociągiem, sunąc na różne Borżawy, Połoniny Krasne czy zakarpackie odnogi Gorganów.


Jedziemy przez Hukliwą i Filipiec, gdzie zwiedzamy fajne, drewniane cerkiewki.


Przyjemna dla oka zabudowa Filipca.



Ktoś z zagadanych miejscowych polecił nam wycieczkę do wodospadu. Ponoć wszyscy turyści tam chodzą, więc my też musimy. Faktycznie - miał rację. Wszyscy. I to wszyscy na raz! Stadami! Prawie nie widać wodospadu...


Idziemy też sobie jeszcze kawałek wgłąb doliny. Miła piaszczysta droga, rozległe łąki, widoki na jakąś obłą górkę. Nawet słoneczko czasem nam błyśnie. Zdecydowanie gorzej z błyskaniem słoneczka było na szczytach połonin. Mijamy ekipę, która wyraźnie spłynęła z gór. Czterech chłopaków idzie, tzn. wręcz płynie w potoku tego, co z nich spływa, a przypomina to wulkany błotne w czasie głównej erupcji. Jeden koleś ciągnie za sobą jakiś spory kawałek brezentu, który najprawdopodobniej był kiedyś namiotem starego typu. Czemu on go nie niesie - tylko ciagnie za sobą po kamieniach? Rozważaliśmy to później i przychodziły nam do głowy trzy rozwiązania:
1.) Nasiąkły namiot był tak ciężki, że największy siłacz nie dałby rady go podnieść, a solidność wykonania umożliwiała takowe, mało delikatne traktowanie.
2.) Namiot i tak był już rozwalony i właściciel traktował go jako kawałek materiału na inne potrzeby (lub był do wyrzucenia, ale nie chciał zostawiać śmiecia w górach)
3.) To nie był namiot, a napotkani ludzie nie byli turystami, tylko to jakiś desant spadochroniarzy ;)

Obiad wypada nam na przystanku autobusowym w wiosce kawałek dalej. Do bulgoczącej na gazie strawy tańczą nam lokalne Janosiki, a dziewczęta przygrywają na fujarkach. Dlaczego wybraliśmy akurat przystanek? Był ładny, stał na uboczu, a poza tym zbierało się na deszcz, a w takich momentach dach nad głową jest bezcenny.




Na trasie często mamy towarzystwo :)



Początkowo mijamy Miżhirię i jedziemy drogą na Chust. I na tej drodze spotyka nas coś dziwnego. Dopada nas kolektywne uczucie strachu. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego i czemu wszystkich naraz. Pojawia się ono stopniowo, początkowo przyjmując formę niechęci i zniesmaczenia, że po prostu nam się nie podoba ta trasa. Że dolina jakby za wąska, jakby za klaustrofobiczna, że okoliczne góry jakieś takie brzydkie - strome i całe oblepione robaczywym lasem. Narasta w nas chęć nie kontynuowania tej trasy, zmienienia planów, która później przemienia się w irracjonalną potrzebę jak najszybszej ucieczki z tego miejsca. Wioskę Zaperedilia napewno mineliśmy. Mam wrażenie, że decyzję o ewakuacji i przyspieszonej zmianie planów, podjęlismy gdzieś za Wuczkowym. Nie wiem co tam się wydarzyło, co nas naszło, dlaczego nie było nam dane dojechać do Chustu, ale ani wcześniej, ani później na tym wyjeździe, już nie napotkaliśmy żadnego "złego miejsca". Co czaiło się na dalszej trasie - na zawsze zostanie już tajemnicą. Nigdy później nie miałam już okazji tą drogą jechać. Pisząc tą relację oglądam sobie zdjęcia z googlemaps - góry jak góry, dolina jak dolina...

Wracamy więc do Miżhirii.



Na nocleg zatrzymujemy się w hotelu "Karpaty". Był z nim jakiś problem. Już nie pamiętam jaka była oficjalna wersja - czy nie mieli miejsc czy może nie przyjmowali obcokrajowców? Babka z recepcji powiedziała, że ona przymknie oko i nas przyjmie, ale musimy przyjść wieczorem, gdy już szefostwo pójdzie do domu. No a rano musimy zebrać się przed ósmą. A może po prostu babka chciała zarobić "pod ladą", a w nas, niemiejscowych, zobaczyła idealne jelenie dla takiego procederu? Szlag wie... Fakt taki, że nie mamy dużego wyboru miejsc noclegowych, a po historii na drodze do Chustu - nie chce się nam nigdzie dalej jechac i dłużej szukać. Decydujemy się więc na proponowaną nam opcję noclegu. Wieczorem pijemy na stołówce rum -cole. Pamiętam, że jakiś lokals cmokał nad moim tatą, że taki napój to dobry dla "nieletnich i kobiet w ciąży" a "prawdziwemu mużykowi to nie wypada". Taki i typ - głupoty pociskał, a flaszki to nie postawił ;)

W dalszą drogę wyjeżdżamy więc w sposób nietypowy dla nas - o poranku i bez śniadania. Nad górami snują się mgły, ciągnie nocnym chłodem, a słońce nie wysuszyło jeszcze rosy.


Na śniadanie zatrzymujemy się w przydrożnej wiacie. Miejsce jest tak cudne i magiczne, że słowami tego się nie da wyrazić. Bo słowa relacji nie oddadzą chłodu porannego, górskiego powietrza, nie oddadzą jego zapachu przesiąkłego świeżością, żywicą, łąkowymi kwiatami i tego aromatu, że przy każdym wdechu człowiek ma wrażenie, że pije krystaliczną wodę ze źródła :) Wodę, ktora leczy wszelakie choroby ciała i duszy, jednocześnie wprawiając w doskonały nastrój. Słowa również nie mają w sobie szmeru potoku, szumu świerków czy bulgotu kawy w menażce. Są chwile, które trzeba przeżyć, bo próba wytłumaczenia osobom trzecim z góry skazana jest na niepowodzenie. No bo co? Pozornie to tylko buda na skraju szosy, nie? Nic więcej...


Miałam okazję jeszcze wielokrotnie wędrować po karpackich szczytach, połoninach i przełęczach. Bywać w tych górach w różnych fazach wilgotnych poranków. Ale takiej aury świeżości i takiego powietrza przesyconego tysiącem aromatów górskich przestrzeni - już nie napotkałam.

Góry przed nami zdają się rosnąć w oczach - wjeżdżamy na jakieś przełęcze. Nie muszę wspominać, że jedziemy na Synewir? Cofać się nie chcemy, a podjęcie kolejnej próby zaprzyjaźnienia się z trasą na Chust nie wchodzi w grę - zgodnie i kolektywnie odrzucamy taki pomysł.

W okolicach Synewiru sporo chałup jest krytych gontem.


Do Kołoczawy zaglądamy głównie z racji drewnianej cerkwi. W tych bieszczadzkich czasopismach był też artykuł o cerkwiach Karpat Wschodnich, no i ja sobie skrzętnie spisałam te wszystkie Kołoczawy, Hukliwe i Filipce.

Zwróce jeszcze uwagę jak pięknie w kadr weszła kura! :)


Miałam też namiar, że w Kołoczawie jest hotelik. Nawet babka w sklepie coś wspominała, że kiedyś był - w dużym budynku, gdzie jest też bank. Znajdujemy budynek z bankiem (to te dwa zakratowane okna na lewo od zielonej tabliczki). Reszta budynku jednak sprawia wrażenie opuszczonej. Wywieszki o noclegach też nie ma, więc to chyba fałszywy trop...


Natrafiamy tu też na rozkładający się cyrk. Niestety występy będą dopiero pojutrze. Nie mamy tyle czasu, aby czekać. Na wagonach wymalowano artystów np. kręcącenie hula-hop najlepiej wychodzi osobom bez rąk. Najbardziej przykuwa jednak uwagę klatka z niedzwiedziem. Misiek sprawia wrażenie naćpanego, kręci się w kółko, dziwnie podskakuje i pohukuje jak sowa.


Ponownie mam okazję odwiedzić Kołoczawę w 2009 roku. I wtedy siedząc w którejś z knajp, jakiś miejscowy nam opowiada, że kilka lat wcześniej był w Kołoczawie cyrk. I coś poszło nie całkiem zgodnie z planem, bo niedźwiedź zamiast pokazywać sztuczki zagryzł tresera. Na scenie, na oczach publiczności. Czy to był ten misiak i ten cyrk, ktory napotkaliśmy przejazdem w lipcu 2004? Może jednak trzeba było poczekać te 2 dni?? ;)

Jako że jesteśmy w Kołoczawie, a chcemy się dostać do Rachowa zakarpacką stroną - musimy jechać doliną Terebli. Nie ma innego wyjścia. Czemu droga przez Chust nie wchodzi w grę - wspominałam już wcześniej. Przez przełęcz Prislop do Ust Czornej też nie dojedziemy, mimo że droga na mapach jest znaczona na żółto. Skądinąd fascynuje mnie fenomen tej drogi, zawsze znaczonej tak samo, jakby pomiędzy Kołoczawą a Ust Czorną jej stan się nie zmieniał (a w praktyce staje się ona leśną droga o koleinach głębokich na metr!). Nawet dziś, np. na googlowych mapach, ma wszędzie wciąż taką samą główność... Przygoda z tą drogą i o tym, że nie nalezy zbyt długo wierzyć w mapę - to materiał na osobną relację, która może też kiedyś doczeka swoich dni ;)

Natomiast wybrana przez nas droga jest w tym momencie czasoprzestrzeni odradzana nam przez miejscowych - niedawno była tam solidna powodź i w ogóle nie wiadomo czy jest ona przejezdna. Jednak z dwojga złego zdecydowanie wolimy przerabiać ładusie na amfibie niż ryzykowac spotkanie ze "złym" za Wuczkowem ;) I jest to dobry wybór. Droga okazuje się być chyba jednym z bardziej klimatycznych fragmentów naszej wycieczki. Wsie nad Tereblą mają w sobie jakąś dzikość, tajemniczość, niedostępność. Być może ten klimat tworzą właśnie zerwane przez powódź skarpy, uszkodzone mosty, wygryzione nawierzchnie - co jednocześnie generuje zmniejszenie ruchu. Tak serio - to na tej drodze ruchu nie ma praktycznie w ogóle. Jedziemy przez teren jakby opustoszały i wymarły.


Robiłam dużo zdjęć przez okna. Jednak podskakujące na wybojach auto, w połaczeniu z zalanymi błotem szybami, musiały dać jeden efekt - żadne zdjęcie nie wyszło. I nie chodzi tu o bycie "dobrym jakościowo", bo ja to zazwyczaj mam gdzieś. Na tych zdjeciach nie wyszło nic - rozmazane plamy. Pół kliszy do kubła i niesamowite miejsca, które zostały tylko w zakamarkach pamięci i nie mogę się nimi podzielić z innymi. Np. most, gdzie mieliśmy obawy, coby jedno kółko się nam nie osunęło w miejsce, gdzie woda wybrała beton i została tylko kratownica z metalowych prętów. Wprawdzie jakiś traktor myknął przez to miejsce, ale czy to aby zdrowe dla opon? Była też kładka dla pieszych zwisająca z latarni, a druga latarnia stała na środku rwącej rzeki. Do dziś nie wiem czy porwało latarnię czy powodziowa rzeka zmieniła koryto. Nie zatrzymujemy się po drodze, nie wysiadamy. Nie pamiętam już dokładnie dlaczego. Może nie chcemy drażnić miejscowych, że u nich tu klęska żywiołowa, a my sobie wycieczki krajoznawcze urządzamy? Bo póki nie wysiądziemy z głupimi minami i aparatem - to wyglądamy na miejscowych, z naszą przykurzoną ładą o czarnych blachach, słabo już czytelnych od błota. Sporo lokalnych aut też jeździło jeszcze na czarnych, radzieckich sprzed 80 roku. Zwłaszcza na takich zapadłych wioskach.

Zatrzymujemy się dopiero w Drahowie. Idziemy do sklepu. Na parkingu przegląd ład - ta po lewej nasza! :)


Na obrzeżach Drahowa spotykamy też aptekę. Nie warto się dać zwieść pozorom! Ona była czynna!


Skądinąd ja powinnam któryś z wakacyjnych miesięcy spędzać na praktyce w aptece, ot zamiast wędrować sobie światami odpierdzielać dla kogoś wolontariat i szorować podłogi. Tak sobie wtedy pomyślałam, że właśnie znalazłam właściwą aptekę! Miesięczna praktyka w takim miejscu mogłaby być dużo ciekawsza od niejednej podróży! :) Nie poszłam jednak zapytać. Pewnie i tak by mi nie uznali ;)

W koncu przebieramy się na drugą stronę Karpat i chwilę będziemy jechać wzdłuż rzeki Cisa i granicy z Rumunią. Na trasie zwraca naszą uwagę mnóstwo opuszczonych, niedokończonych domów. Acz to nie zwykłe domy - to wielkie wille, niektóre często wręcz przypominają pałace. Większość z nich zieje pustymi otworami okien i zarasta chaszczem.. Ki diabeł?? Później udaje się poznać przyczynę. Ponoć w latach 90-tych wielu miejscowych zaczęło się dorabiać gigantycznych pieniędzy na nie całkiem legalnym spławianiu towarów Cisą. Interes szedł rewelacyjnie, pieniądze sypały się z nieba, więc i apetyty rosły. Kto zbudował sobie normalny dom - zdążył. Kto był nienażarty - zostawał z ruiną. Bo niespodziewany fart i dopływ środków jak szybko się zaczał, tak jeszcze radykalniej się zakończył. Ponoć wojna w Jugosławii miała jakiś wpływ na te "Cisowe Bazary", ale że dokładnie nie pamiętam jaki, to nie będę się zagłębiać w temat. W 2004 roku stoją więc takowe pomniki ludzkich rozbuchanych potrzeb i ślepej wiary w pomyślną kontrabandę.


W końcu docieramy do Rachowa. Mają tam kościół:


A zaraz obok bazar.


Na owym targu kupujemy bardzo nietypową cebule - z trzpieniem w środku. W smaku jest normalna - jak to cebula, ale po zjedzeniu zostaje twardy ogryzek. Pierwszy (i póki co ostatni) raz w życiu zostawiamy po śniadaniu ogryzki z cebuli.

Idziemy też do knajpy. Kompletnie jej już nie pamiętam, ale został pamiątkowy rachunek.


W ogóle to Rachów, jako miasto, powinien mieć w herbie rurę! Ale o tym dokładniej za chwilę! :)

Nocujemy w dworcowym hoteliku. Ceny były tu najniższe w mieście, a emocji i przygód nie brakowało :)


No więc pierwsza sprawa. My idziemy do pokoju, a ładusia musi zostać przed budynkiem. Babka z recepcji stanowczo twierdzi, że taki wariant w ogóle nie wchodzi w grę. Ona nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa pojazdowi stojącemu na placyku nieopodal. Zwłaszcza w nocy. Jesteśmy dosyć nietypowym przypadkiem klienta - większość nocujących dociera tutaj pociągiem. Babka więc obdzwania chyba pół województwa, aby rozwiązać poważny problem, przed którym została postawiona. W końcu przychodzi jakiś jej znajomy, który obiecuje nam pomóc - ładusia zostanie umieszczona w jego garażu. Idziemy za nim. Garaż przypomina wielką rurę. Koleś otwiera pięć kłódek, mama wjeżdża, zabieramy wszystkie rzeczy, jakie będą nam potrzebne na wieczór i nocleg. Koleś zamyka wielkie skrzypiące drzwi i pięć kłódek, obiecuje wrócić rano i dzwoniąc kluczami oddala się w nieznanym kierunku. A my nawet nie wiemy jak miał na imię... Zastanawiamy się, czy jeszcze kiedyś zobaczymy ładusie. Czy może zostanie ona juz na zawsze w owej rurze? Albo co gorsza koleś będący z babką w zmowie, w nocy otworzą rurę i uwiozą ładusię w nieznanym kierunku? Nie wiem czemu, ale jakoś wtedy włączyła się nam nieufność do ludzi - zwłaszcza w połączeniu z tym, że jak wróciliśmy do naszego hoteliku - to na recepcji siedziała już zupełnie inna kobita, kompletnie nic nie wiedząca o nas, ładusi i naszej rurze. Druga zmiana - nic nietypowego, nie?

To nie ostatnia historia z rurą tego dnia. Jest też druga rura, budząca nie mniejsze emocje. Dzięki niej zapominamy, że mieliśmy martwić się tą pierwszą ;) Ta druga rura znajduje się w naszym pokoju. Tzn. jej wylot. Rura idzie wzdłuż sufitu i kończy się jak ucięcie noża. Można do niej zajrzeć, ale zaraz jest kolanko, więc dużo się nie zobaczy. I w rurze coś gwizda i bulgocze. Wyraźnie jakby rura nie była opuszczona, ale nadal spełniała jakieś funkcje. Ja bardzo lubię rury, moi rodzice też nie mają z nimi problemu, ale fajnie by wiedzieć co wylatuje (lub może wylecieć) nam nad łóżkiem. Niby nic nie śmierdzi ani nie wieje, ale szlag wie jaki gaz może nas odwiedzić i otruć? Idziemy więc do babki korytarzowej. Ona również nic nie wie o naszej tajemniczej rurze. Ale musimy przyznać, że sprawa ją zaintrygowała. Chyba godzinę chodzimy po sąsiednich pokojach, korytarzach, obserwujemy budynek z zewnatrz, próbując znaleźć ciąg dalszy owej dziwnej rury. Nic z tego. Rura opuszcza nasz pokój wchodząc w ścianę i już nigdy nigdzie więcej nie zostaje namierzona. Musi iść murami, albo jest pozostałością po czymś czego już nie ma - jakimś ślepym fragmentem dawnej konstrukcji. Nie otruł nas tajemniczy gaz, nie wyszły nocą szczury ani wilkołaki. Ale dziwne bulgoty nasiliły się. Rura musiała chyba wychodzić gdzieś na zewnątrz i w ten sposób brzmiał w niej wiatr. Innego rozwiązania nie znaleźliśmy.

Zostawmy w spokoju rury, zajmijmy się czymś praktycznym. Babka korytarzowa uczula nas na zasady korzystania z łazienki. Bo szlag trafił rury (a! czyli jednak wracamy do tematu rur! :) ) i nie ma odpływu. Pod każdą umywalkę trzeba podstawiać cebrzyk, a jak się zapełni wylewać go do kibla (lub wołać ją, jeśli nie chcemy sami dźwigać). Przyznam bez bicia, że ja raz o tym zapomniałam. Prałam skarpetki. Cebrzyk się przelał. Muszę ścierać całą podłogę - i to szybko. Nie chce, żeby się wylało na korytarz, a budynek jest jak na złość przechylony w tamtą stronę...


W owym hoteliku też dostajemy rachunek, potwierdzenie zapłaty czy jak to zwą. Jaka szkoda, że potem poszło to w stronę obrzydliwych, zunifikowanych paragonów, które przekładają się tylko na marnowanie papieru i generowanie śmieci. Takie pokwitowania z różnych miejsc były fajną pamiątką do zbierania w podrózy, podobnie zresztą jak pieczątki w paszportach. Jak to jest, że fajne rzeczy muszą zanikać, ustępujac miejsca paskudztwom zupełnie odartym z uroku??


Najciekawszy jest jednak wieczór. Przed dworcem zaczyna się zbierać coraz więcej ludzi i aut. Gaszę światło w pokoju i siadam na szerokim parapecie. Mam okazję prawie uczestniczyć w otaczających wydarzeniach. Wszystko odbywa się dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale ja jednocześnie pozostaję tylko widzem, w cieniu i zupełnej anonimowości. Takie "reality show" w wersji de lux - z zapachami i chłodnym, wilgotnym powiewem z górskich dolin. Wizja jest nieco ograniczona. Tu nie ma tu latarni. A może są tylko się nie świecą? Na jedno wychodzi. Wszystko na dole odbywa się w rozbłyskach samochodowych reflektorów i ręcznych latarek. Często to tu to tam mignie ciepły płomień odpalanego papierosa. Próbuję przeniknąć wzrokiem ciemność i z ogólnego szumu głosów, pokrzykiwań tłumionych warkotem silników, wytargać jakieś strzępki rozmów. Tu kwitnie handel, tu załatwia się interesy. Tu z łady do łady podaje się jakieś paczki. Małe paczki są ciężkie, a duże lekkie - to chyba jakaś tutejsza niepisana zasada. Jakieś panie w balowych sukniach pląsają pośrodku do muzyki puszczonej z auta. Jedna wykociła się do błota. Podniosła się jednak i tańczy dalej. Jedna wsiadła z kimś do łady. Pół sukni przytrzasnęło się drzwiami. Łada odjeżdża, a za nią unoszą się dwa ogony - jeden z zielonej sukni, drugi ciągnie się jakiś dwumetrowy kabel. Niestety nie widzę co się dzieje za garażami. Tam przeniosło się dwóch Cyganów, którzy czymś dzielą. Spory tłum przeniósł się tam i otoczył wianuszkiem eleganckie auto. Niektórzy są odrzucani z grupy. Kilka takich osób wyje jak dusze potępieńcze.

Nie zawsze wszystko odbywa się w sposób zupełnie pokojowy. Między dwoma kolesiami wyniknęła jakaś niezgodność, są krzyki, szarpanina. Słychać brzęk tłuczonego szkła... Jak to dobrze, że ładusia jest w rurze!!!! Mam wrażenie, że "kryminalnyj krug" z połowy Zakarpacia ma tu swój punkt zborny. Często warto wierzyć miejscowym. W żadnym innym miejscu temat ładusi zaparkowanej przy ulicy nie budził żadnych emocji.

Jak można się domyślać rano zjawia się zarówno poprzednia babka korytarzowa, jak i jej znajomy z kluczami do pięciu kłódek. Ładusia zostaje wypuszczona z rury i może znów ruszać w szeroki świat!

Dzień zaczynamy od zwiedzania drewnianych cerkwi tego rejonu. Kwasy, Tatarów, dwie w Worochcie, dwie w Kriwopilji, jedna w Ilci. Nie mamy ze sobą map z dokładnymi lokalizacjami, a miejscowe wioski bywają dosyć rozwłóczone. Każda z cerkwi to osobna historia poszukiwań, rozmów z miejscowymi, błędnie oszacowanych dróg i kręcania się po labiryntach bez wyjścia. Niestety po tylu latach nie jestem już w stanie odtworzyć tych historii, opowieści, imion, a tym bardziej przypisać fragmentarycznych strzępków wspomnień do konkretnego miejsca. Pozostały tylko zdjęcia cerkwi, które w końcu zostały odnalezione.








Gdzieś tam, gdzie kończy się Worochta, stajemy na popas. Mają tu fajne wiatki na placyku nad potokiem. Już nie pamietam co jedliśmy, ale było to niezwykle smaczne. A może to my po prostu solidnie zgłodnieliśmy?



Jeszcze tylko mycie naczyń w potoku i można sunąć dalej.




cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz