bubabar

wtorek, 7 marca 2023

U podnóża ukraińskich Karpat cz.2 (2004)

Suniemy w stronę Dzembroni. Można powiedzieć, że to miejsce jest głównym celem naszej wycieczki, takim punktem, gdzie chcieliśmy dojechać. Cała reszta to była po prostu droga dojazdowa. W Ilci odbijamy w bok. Żegnamy się z asfaltami na jakiś czas :) Ostatnio coś za dużo deszczy padało i umyło nam ładusie. Trzeba by ją znowu przykurzyć, żeby powróciła do naturalnego wyglądu!



Gdzieś przy drodze. O autach z pękniętym kołem mówi się, że "złapał gumę". A jak to określić w przypadku furmanki, która nie ma opon? Że "złapała drewno"? ;)


Dzembronia wybitnie nam przypada do gustu - urokliwa wioska wśród gór. Tu zostaniemy kilka dni.



Zatrzymujemy się u Paraski. Jest to babka, która prowadzi tu coś na kształt agroturystyki. W pierwszy dzień osiedlamy się w jednym z pokoi w dużym, drewnianym domu. Miejsce specjalnie jest przygotowane dla turystów, aby mogli się cieszyć huculskim folklorem - pokoje są udekorowane makatkami, dywanikami, kocykami, ikonami itp.



Do wychodka chodzi się na zewnątrz. A spod kibla mamy takie widoki.


Wieczorem pytamy Paraskę - gdzie tu jest jakaś woda, żeby się umyć. Paraska obrzuca nas zdziwionym spojrzeniem: "Jak to gdzie? W potoćku!". Potoczek po ostatnich opadach (pewnie tych samych co pozrywały dolinę Terebli) jest całkiem sporą i wartką rzeką. Ale to problem nie jest. Problemem jest temperatura! Po włożeniu ręki do wody mamy wrażenie, że włożyliśmy ją do wrzątku! Jest tak lodowata, że jakby parzyła. Z całościowej kąpieli więc rezygnujemy, skupiając się na myciu bardzo fragmentarycznym i grzaniu wody na butli w kubku. Ale mało która agroturystyka może się poszczycić tak klimatyczną łazienką! :)

Oprócz nas u Paraski nocują jeszcze jedni turyści. Ze Lwowa. Oni mają jeszcze fajniejszy samochód niż my! :)


Kolejnego dnia planujemy iść w góry. Kierujemy się w ścieżkę za domem. Ponoć tędy dojdziemy na Smotrec. Droga wiedzie przez cudownie ukwiecone łąki. Jest już koło połowy lipca, ale tu w górskim klimacie jest jeszcze dużo bardziej wiosennie! Mamy więc najpiękniejsze kwiaty jak z przełomu maja i czerwca! Wszystkie moje firletki, dzwonki, jaskry, złocienie - z tysiącem innych gatunków, których nazwać nie potrafię.



Jeśli z jakiegoś powodu znudzą się nam łąki, możemy przerzucić się na zachwyty nad innymi formami roślinności.


Znajdujemy też kilka polanek widłaków. Zawsze myślałam, że widłaki są rzadkie i jak już to spotyka się je pojedynczo. I oj aj pod jaką są ochroną. Tutaj są ich całe dywany i to jeszcze takich po kolana! I pasą się na nich krowy.

Przed nami chyba ta góra, na którą idziemy.


Na tym etapie z dokładniejszych karpackich map miałam tylko przedruki przedwojennych WIGówek. Wiem, że wiele osób sobie bardzo ceniło te pozycje, ale ja za cholerę nie umiałam z nich korzystać. Nic mi się nie zgadzało i byłam gotowa zgubić się wracając z wychodka ;) Dopiero 3 lata później odkryłam radzieckie sztabówki i nagle wschodnie Karpaty stanęły przede mną otworem. Wreszcie wiedziałam dokąd idę, co planuje na który dzień. Podkład mapy był czytelny, wieś była wsią, droga była drogą, można było oszacować odległości. Nie to, że nie szło zabładzić. Bez przygód się tez nie obyło ;) Nieraz wpakowaliśmy sie w miejsca oznaczone chyba tylko po to, aby zmylić wroga i desant imperialistów amerykańskich utonał w najgłębszym bagnie ;)

Po drodze, na jednej z rozległych łąk, napotykamy bacówki. Widać, że są czynne. Idziemy więc zapytać czy może można kupić sera lub mleka. Zakupy zakupami, ale przede wszystkim zależy nam na tym, aby zajrzeć do środka i pogadać z miejscowymi juhasami.



Zwierzynę trzymają tu bardzo różnorodną.




Wnętrza bacówki są okopcone i jak przystało na takie miejsca - pachną wędzonką. Dla pasterskiej ekipy chyba jesteśmy większą atrakcją niż oni dla nas. Z chęcią oprowadzają po zakamarkach chałupy, pokazują różne wyciskarki, suszące się skóry czy korytka.


Tuptamy dalej. Miejscami ścieżka staje się skalista i coraz bardziej mokra. Ani się nie obejrzeliśmy a wędrujemy korytem potoku!


Wesoła ekipa na karpackich ścieżkach.


Ostatecznie nie docieramy na Smotrec. Kończymy wycieczkę na Wuchatych Kamieniach. Mamę straszliwie otarły buty - na tyle, że całą trasę w dół wraca w skarpetkach, z butami w ręce... Poza tym co chwilę okoliczne, wyższe szczyty zaciągają się chmurami. Łazimy więc chwilę po skałkach i cieszymy się tym miejscem. Góry są tylko nasze. Nie licząc pasterzy - nie spotkaliśmy na naszej trasie żywej duszy.








Po powrocie dokładniej przyglądamy się obejściu Paraski. Oprócz głównego, dużego domu jest tu kilka małych chatek. Okazuje się, że one również są na wynajem! I my o tym nie wiedzieliśmy??? Natychmiast przenosimy się do "izbuszki" - jak to mawia na nie Paraska.



W środku jest stół, ławy i drewniany podest z materacami, na który można by wcisnąć ze 4 osoby. Dla naszej trójki więc miejsce jest idealnie komfortowe. Jest też piec z fajerkami! Domeczek jak na życzenie - jak nagłe spełnienie marzeń! Właśnie dopiero co, chyba z godzinę temu, schodząc z Wuchatych Kamieni i mijając bacówkę, rozmawialiśmy, że wszystko fajnie, że śpimy u Paraski, ale czegoś nam brak. Że najbardziej byśmy chcieli zanocować właśnie np. w takiej bacówce. Żeby pachniało w środku drewnem, dymem i ziołami. I pstryk! życzenie spełnione! Jakieś dobre dżiny muszą się unosić nad Karpatami i wsłuchiwać w pragnienia turystów! :)

Biesiada wieczorna w "izbuszce". Nasza trójka.


A tu z Paraską.


Mamy też okazję przyglądać się naprawie przyłączy elektrycznych. Paraska ciągnie za sobą długi kabel. Potem kabel umieszcza na wysokim drągu i w ten sposób zarzuca go na druty biegnące przy głównej drodze przez wieś. I już działa! Bardzo nam ta metoda przypadła do gustu :)

Ranek jest deszczowy, więc zapał do pieszych wędrówek nie jest zbyt rozbudowany. Postanawiamy pojechać do Burkutu, ostatniej miejscowości w dolinie Czarnego Czeremoszu (o istnieniu Czemirnego jeszcze wtedy nie wiedziałam). Burkut więc zdawał się mieć tą magię miejscowosci ostatniej, zagubionej w wąskiej dolinie, a dalej już tylko lasy, góry i granica..




Mijanka dwóch wspaniałych pojazdów na błotnistej drodze wśród gór! :)


Tą trasą i dokładnie taką marszrutką mam możliwość jechać 7 lat później, gdy zeszliśmy do Szybenego z Połonin Hryniawskich. Więcej o tej marszrutce na początku zbiorczej, marszrutkowej relacji.

Gdzieś w rejonie Zełenego wjeżdżamy w strefę przygraniczną. Tablice informują, że trzeba mieć jakieś dokumenty. Żadnych szczególnych nie mamy, ale każdy ma paszport przy dupie, więc jakby co będziemy ściemniać, że to przecież dokument i "myśmy nie wiedzieli" ;)


W Zełenym spotykamy Kolę z ekipą. Na drodze stoi gazik, któremu skończyło się paliwo. Proszą nas czy możemy im odlać troche benzyny by mogli dojechac do stacji. Nie sposob odmowic takiej prośbie, zwłaszcza gdy sytuacja ma miejsce w leśnej głuszy. Jak ludziskom nie pomóc? Sasza, który ściąga wężykiem benzyne, już za bardzo nie wie na jakim świecie żyje. Sporo benzyny rozlał, sporo wypił, troche wpuścił do gazikowego baku. Ostatecznie w naszym baku też zostało niewiele. Boimy się czy nam starczy na powrót do Paraski, a co dopiero na zwiedzanie długiej doliny. Tak to się zakończyła nasza pierwsza próba wielkiej wyprawy do Burkutu. Udało się w końcu tam dotrzeć, ale kilka lat później - dopiero za trzecim podejściem ;)

A póki co Czeremosz szumi, paliwo się leje, drobny deszczyk okresowo bębni w karoserie samochodów. Miesza się aromat radzieckich silników, samogonu i świeżości górskiej doliny po letnich opadach :) Burkut nie Burkut... Jak to mowią: "liczy się droga, a nie jej cel" :)



Już w Dzembroni, jakoś popołudniem, idę z tatą do sklepu. Mała wioseczka a ma swój sklepik! :)


Wracając łapie nas nagły i bardzo intensywny deszcz. Chowamy się w wiacie przystanku autobusowego. Oprócz nas okazuje się tam być kilku polskich turystów. Jeden facet w średnim wieku i chyba cztery młode dziewczyny, widać zabiegające o jego względy. Facet mówi, że on jest Kuba. Fajnie - "a ja buba" :) Ale jednak atmosfera nie do końca jest miła. Mamy wrażenie, że gość jest ciężko urażony, że "my nie wiemy kim on jest". Jakiekolwiek próby podejmowania rozmów o okolicy, o Karpatach, o Ukrainie w ogóle, kończą się tak samo - my gówno wiemy i lepiej żebyśmy się nie odzywali, bo on tu jest jedyny guru i specjalista. Dziewczęta mu przyklaskują cokolwiek by nie powiedział, pewnie nawet nagłe pierdnięcie spotkaloby się z mega aplauzem. Nic tu po nas. Lepiej przejść się w deszczu...

Później, już sporo czasu po powrocie, dowiaduje się, że prawdopodobnie był to Kuba od chatki. Polak, który kupił/wydzierżawił lokalne drewniane chałupy - jedną w dolinie, drugą na pobliskim, bardzo widokowym Kosaryszczu. Zamieszkał tu na stałe i urządził tam schroniska dla turystów. Zwykle opinie o nim były bardzo pozytywne. Może więc jest fajnym i sympatycznym kolesiem, tylko los nas zetnkął w jakimś niefortunnym punkcie czasoprzestrzeni? Do chatki na Kosaryszczu trafiam kilka lat pózniej, akurat pod nieobecność głównodowodzącego, w maju 2009. Chatką opiekuje się wtedy dziewczyna Kuby - Katja, moja dobra znajoma z forum bieszczadzkiego. Pobyt jest bardzo udany, miejsce jest przecudne a chatkowa to niezwykle sympatyczna i klimatyczna osoba. Chatka, mająca być tylko międzylądowaniem w wycieczce na Czarnohorę, zasysa nas na kilka dni. Rezygnujemy z przejścia głównego grzbietu i zostajemy tu, włócząc się z Katją po dolinach i w pełni nasiąkając atmosferą lokalnego folkloru :) Może kiedyś ten wyjazd też doczeka się swojej relacji. A samego Kuby, tak wyszło, że już nigdy więcej nie spotkaliśmy.

Kolejny dzień to znów wycieczka bardziej górska. Postanawiamy pójść na Howerlę. W tym celu podjeżdżamy na Zaroślak.


Pogoda taka, oględnie mówiąc - średnia...





Czasem się ciut więcej przewieje i jakieś gory wylezą, ale są to momenty dosyć przelotne.





Na szczycie oczywiście nie widać kompletnie nic. Mgła jak mleko. Ale to chyba tutaj taka reguła. W późniejszych latach byłam jeszcze na Howerli dwukrotnie, ale zawsze było dokładnie tak samo.

Wędrując w kierunku szczytu spotykamy Tanię z Sokala. Dziewczyna jest miła, sympatyczna i oświadcza, że dalej będzie szła z nami, bo "źle znosi samotność". Ostatecznie nie wiem czy tak bardzo bała się wilków i niedźwiedzi, czy raczej miała nadzieję na poderwanie mojego taty ;)


W ostatni dzień naszego pobytu u Paraski mamy okazję uczestniczyć w ważnym wydarzeniu we wsi, ba! w całej okolicy! Do Dzembroni, do malutkiej cerkiewki na pagórku, przyjeżdża jakiś znany i cudami słynący obraz Matki Boskiej. Obraz pochodzi chyba z Kijowa i miejscowi nazywają go "Schylańsja na pokoru".



W głównych obchodach miejscowego święta nie mamy okazji (i chyba też ochoty) uczestniczyć. To dopiero jutro i mają tu zjechać dzikie tłumy pielgrzymów. Chyba tak też było mówione na początku, że możemy nocowac u Paraski tylko trzy dni, bo potem są zarezerwowane już nawet kurniki. Oglądamy więc przedsmak tego wszystkiego, ale w bardziej przystępnej, kameralnej i klimatycznej formie. Możemy zajrzeć do w miarę pustej cerkwi, zapalić świeczuszki razem z rozmodlonymi babuszkami. Poobserwować jak miescowe babki lepią tysiące pielmieni, babeczek i sznycelków. Jak biegają podekscytowane z rozwianym włosem i uwalanymi w mące fartuszkami.
A! Coś mi teraz chodzi po głowie, że ten wyeksponowany za naszego pobytu obraz to tylko kopia, a ten bohater całego zamieszania ma przybyć dopiero kolejnego dnia w odpowiedniej eskorcie i ze specjalną pompą.

Najlepsze jednak spotyka nas wieczorem. Siedzimy w naszej "izbuszce" i słyszymy jakieś śpiewy. Dochodzą z głównego domu Paraski. W izbie zgromadziło się kilka babuszek i robią próbę - przygotowują religijne pieśni na jutro. Wiele osób mnie potem pytało - czemu nie zapukałyście? Czemu nie próbowałyście dołączyć? Nie znamy tych pieśni - ani słów ani melodii. Wejdziemy, powiemy Parasce "dobry wieczór" i co dalej? Obecność obcych mogłaby babuszki krępować. Nie chcemy zważyć atmosfery, panicznie boimy się przerwać tej cudnej chwili. Stoimy więc jak urzeczone pod oknem i słuchamy. Najbardziej zapadła nam w pamięć jedna piosenka. Chyba najładniesza i najwięcej razy śpiewana. Poniżej link do niej.
Piosenka "Sława Bohu za wsje" - do posłuchania TUTAJ

Więc tak. Chcąc choć odrobinę poczuć tą magiczną chwilę, której byłyśmy świadkami, można sobie załączyć piosenkę i spróbować wyobrazić okoliczności koncertu. Późny wieczór. Praktycznie już ciemna noc. Mała wioska w dolinie otoczonej górami. Gór jednak nie widać, nie ma księżyca ani gwiazd. Nad dzembrońskie łąki nadciągają coraz gęstsze mgły. Gdzieś w oddali ujadają psy, szumi potok za drogą, ale poza tym nie ma żadnych dźwięków, oprócz tych płynących z okna. Nie ma też innych źródeł światła, oprócz tego nikłego kręgu oświetlajacego kawałek ogrodu, który się wydobywa z okna Paraski. Jest zimno jak szlag. Kilka razy biegniemy do naszej "izbuszki" po kolejne ciepłe ubrania. Ostatecznie stoimy zapatulone w koce. Jest chyba koło zera. Szczękamy zębami. Mamy wrażenie, że zaraz wszechobecna mgła zacznie się osadzać w postaci szronu. Nie stoimy pod samym oknem, tam gdzie krąg światła. Bezpieczniej skryć się metr dalej, już w mroku. Czasem w oknie widać jakąś przemykającą chustkę w kwiaty. Czasem stłumione rozmowy lub śmiech. Przeważnie jednak płynie pieśń, rozlewając się po cichej dolinie.

Po powrocie do naszej chatki nie możemy się ogrzać. Wlewamy w siebie chyba litr wrzącej herbaty, po szklance wódki. Mało pomaga... Szykujemy się do snu. Przykrywamy się chyba wszystkim co mamy pod ręka, wliczając w to chatkowe dywany. W środku (w gardle, w brzuchu) czujemy jakby sopel, który jednak z minuty na minute ustępuje ciepłej błogości. Grunt, że wciąż gra ta pieśń. Na tym etapie już nie wiem czy słychać ją było z domu Paraski czy grała nam już tylko w głowie w naszych snach :)

Poranek to już niestety początek powrotu - zaczynamy się kierować w stronę domu. Przejeżdżając przez Kosów rzuca się w oczy spory bazar. Nie omieszkamy więc na niego zajrzeć. Spotykamy tu pewnego kolesia. Nie pamiętam jak mu było na imie, ale nazwijmy do Sasza. Sasza ma kapelusik i okulary jak denka od musztardówek. Bardzo upodobał sobie mojego tatę i twierdzi, że będzie mu przewodnikiem na bazarze, obrońcą przed ewentualnymi przestępcami i w ogóle będą się przyjaźnić po kres dni swoich. Oprócz sporej natarczywości i upierdliwości, Sasza jednocześnie jakoś obsesyjnie nie toleruje kobiet. Jest oburzony, że mój tata zabiera ze sobą na bazar mnie i mamę, powinnyśmy w najlepszym razie zostać w aucie, a najlepiej powiesić się na najbliższym drzewie, aby nie drażnić swoją obecnością nowego przyjaciela.

Zatłoczone wejście na bazar. Tata to ten w kraciastej koszuli, Sasza w kapelutku po jego lewej stronie.


Nie pamiętam już jak udało się spławić czy zgubić natręta. Może wyręczył nas tłum, w którym ciągle się gubimy? Bo przelewająca się masa każdą osobę próbuje unosić w inną strone.

Ostatecznie dalej łazimy już sami, bez dyrygenta, który próbuje nam mówić, w którą stronę wolno patrzeć, gdzie się zatrzymywac i co kupować.


Wegetarian teraz prosimy o zamknięcie oczu albo przełączenie strony na inną :P Nie mówić potem, że nie ostrzegałam :P

Bardzo przypada nam do gustu stoisko mięsne, gdzie wyeksponowane są najbardziej apetyczne fragmenty trzody chlewnej.



Czy to tylko mnie się wydaje, że ta świnka się uśmiecha do zdjęcia?? ;)


Dalej to już klasyczne codzienne obrazki z podróży - wyboiste drogi, ktore się czasem korkują...


drewniane cerkiewki...


Jakiś opuszczony klasztor, który już kompletnie nie pamiętam gdzie był...


Na ostatni nocleg zatrzymujemy się w hotelu "Geolog" w Stryju. Połozony jest na pierwszym piętrze zwykłego bloku mieszkalnego.


Jak przystało na takie miejsce, oferuje ono szereg ciekawych atrakcji. Drzwi od naszego pokoju są zamykane na kłódkę. Jednocześnie są to takie zwykłe drzwi jak w mieszkaniu miedzy pokojami - z dużą, plastikową szybką. Mamy też wybuchający piecyk gazowy nad wanną. Jest przy nim cała instrukcja, oczywiście napisana odręcznie, falistym pismem z zawijasami. A są tam zawarte różne arcyważne informacje, tzn. jak po kolei postępować aby uniknąć eksplozji.


Idziemy więc do babki z recepcji na konsultacje i zapisujemy sobie swoją własną formę instrukcji. Najpierw chyba było trzeba odkręcić na max oba kurki od wody, a kiedy piecyk zaczyna kaszleć to szybko zakręcić zimny kurek i zostawić lejący tylko ciepły. Gdy piecyk zaskoczy i cały się zapali trzeba przełączyć jakąś wajchę na nim i spokojnie brać ciepłą kąpiel. Potem są procedury gaszenia piecyka, ale ich już całkiem nie pamiętam. W piecyku mały ogienek, taki jak z zapalniczki, płonie cały czas. Gdybyśmy odkryli, że zgasł - to trzeba się szybko ewakuować z pokoju, najlepiej wyskakując przez okno, bo schodami można nie zdążyć.
Jak to człowiekowi nigdy nie dogodzi! Myjąc się u Paraski nad lodowatym "potoćkiem" marzyliśmy o wannie pełnej ciepłej wody. Mając wanne pełną ciepłej wody z nostalgią wspominamy dzembrońską rzeczkę, zimną to fakt - ale nie grożącą wybuchem. A po powrocie do domu - tak szybko zaczynamy tęsknić do wyjazdowych przygód, jakiekolwiek by nie były! :)

Tu pamiątkowa "kwitancja" z pobytu w stryjskim hotelu.


Byliśmy również w barze.


Kolejnego dnia jedziemy już w stronę granicy. Gdzieś między Stryjem a Drohobyczem zatrzymujemy się na popas. Szukamy zazwyczaj do tego celu miejsc ustronnych, spokojnych, gdzie nam nikt w garnki nie będzie zaglądał. Wszelakie ruiny świetnie nadają się do tego celu. Tu postój wypada nam przy jakimś opuszczonym kołchozie.



I tu zaczyna się dosyć ciekawa historia naszych zatartych i nieco pogmatwanych wspomnień. Ja to miejsce pamiętam słabo. Gdyby nie zdjęcia w albumie być może w ogóle bym o nim zapomniała, a napewno nie przypisała go do tego wyjazdu i tego momentu.

Ze zdjęć wynika, że wchodziliśmy do środka budynku. Jest np. ścienna mozaika uwieczniona na jednej z fotografii.


Patrząc na tą mozaikę staje mi przed oczami pewna scena. Właśnie takie ruiny pośrodku niczego. Ja i ktoś jeszcze jest ze mną. Wchodzimy schodami na piętro, mając przekonanie, że budynek jest opuszczony. Jednak okazuje się, że kilka pomieszczeń ma lokatorów. Spotkany facet i babka opowiadają nam, że jakoś w latach 90-tych był plan, aby upadający kołchoz przerobić na taką jakby spółdzielnię, gdzie będą mogły mieszkać i pracować osoby, które wyszły z więzienia i nie mają dokąd pójść. Trochę dom pomocy społecznej, trochę centrum resocjalizacji, trochę nietypowy eksperyment społeczny. Jak się można domyślać - nie wypaliło. A oni zostali - bo oni naprawdę nie mieli dokąd pójść... Rozmowa jest krótka i prowadzona na schodach, nie zapraszają nas do swojego mieszkania, a i my szybko wracamy, bo reszta ekipy na nas czeka i może się niepokoic, gdzie przepadliśmy.

Tyle... Takie wspomnienie. Kompletnie nie osadzone w czasie ani przestrzeni. Napewno było to gdzieś na poradzieckim wschodzie. Ale czy na Ukrainie? Czy akurat tam pod Stryjem? Pasowałoby. To mogły być te okna, które są zabezpieczone kratami czy dyktą. Pozostałe otwory okienne były puste i ziejące czernią... Niesamowite są czasem takie dziury w pamięci i wspomnienia jak z jakiejś równoległej rzeczywistości.

Moi rodzice kompletnie nie pamiętają tego spotkania. W ogóle też słabo pamiętaja to akurat miejsce.

A potem to już normalnie granica, przejście, typowe pytania i kontrole. Czy wspominałam juz kiedyś, że wszystkich podczas przeszukiwań plecaków pytają: "alkohol? papierosy?" a tylko mojego tatę: "antyki, narkotyki, broń?" Jak nie wiem jak to jest, ale to się zawsze powtarza! :)

My naszej kontrabandy nie kryjemy, wszystko, cały jeżyk, jedzie na wierzchu. Głównie zabezpieczone szmatami coby się nie potłukło. Pogranicznicy bardzo zachwycają się nad tą kompozycją artystyczną na tylnym siedzeniu. Ale nie robią zdjęć. Smartfon przy dupie nie był jeszcze wtedy normą. Zdjęcia robili tylko ci, którzy to naprawdę kochają.



KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz