Leje gdy wstajemy. Leje, gdy wyjeżdżamy. Aż do samego Rytra spoglądamy w ociekające wodą okna. Ech.. te susze w tym roku są wyjątkowo uciążliwe... W deszczu wyłazimy z pociągu, robimy ostatnie zakupy i jako że w oddali widać jaśniejsze kawałki nieba - postanawiamy przeczekać niepogodę w zajeździe PTTK, racząc się rybką.
Obiekt, nie wiedzieć czemu, oczekuje na kolejne pandemie...
Nasza trasa długo wiedzie asfaltem, a potem leśnym tunelem w kierunku na Wdżary Niżne i Wyżne. Po drodze udekorowana skała, robiąca za pomnik wspominający lokalnych partyzantów.
Od kiedy wyszliśmy z baru - cud!!! Nie pada! Nawet momentami pojawiają się przebłyski słońca, w których mokry las lśni milionami błyszczacych kropel.
Lasy iglaste, lasy liściaste - do wyboru, do koloru.
Nieraz coś przeziera przez drzewa, przypominając, że są tu jakieś góry.
Dal często jednak jest zamglona i nieostra.
Najfajniej jest gdy mgła i słońce walczą o panowanie nad okolicą.
Widoczki pojawiają się rzadko, ale gdy już przeziera przez zarośla jakaś dolina - to zazwyczaj w tej perspektywie wydaje się dzika i pusta. Jak nie w Polsce!
Pogoda zdaje się poprawiać, ale wilgoć jest tak ogromna, jakby cały dzisiejszy opad postanowił nie wsiąkać w ziemię, tylko wirować w powietrzu i wszystko co spotka na swojej drodze owijać w wilgotną kołderkę. Jesteśmy więc cali mokrzy, jakby nas wrzucić do jeziora. Ciężko mi powiedzieć czy tak się pocimy, czy osiada na nas ta lepka mgła. W końcu docieramy na Polanę Tylowską, gdzie jest wiata.
Z jednego z filarów coś nam się przygląda.
Nieraz słyszałam sprzeczki na temat: jak należy przybijać podkowę, aby przynosiła szczęście - czy rogami do dołu, czy do góry. Tu ktoś poszedł po rozum do głowy i zdecydował się na kompromis. Forma pośrednia, więc może chociaż połowa szczęścia będzie? ;)
Gdzieś kiedyś oglądałam zdjęcia, że z tej wiaty są ładne widoki. Może kiedyś były, ale zarosły. Trochę można zobaczyć jeśli się wspiąć po konstrukcji...
... i przyzoomować. Mgiełki w dolinach zawsze cieszą - a na pewno bardziej, niż takie, które się ma metr od twarzy ;)
A tak oto prezentuje się świat z łąki nieco powyżej, gdzie wybrałam się do kibelka.
Wiata jest duża, ażurowa, ale z fajną drewnianą podłogą, która umożliwia rozbicie namiotu wewnątrz przybytku. Tak przedstawiają się nasze apartamenta w gesto opadającej wieczornej mgle.
Dość długo słychać z dołu dudnienie jakiegoś koncertu albo dyskoteki - chyba niesie się z Rytra albo którejś jego bocznej doliny. Patrzymy na mapę. Wychodzi, że najbliższe zabudowania są stąd 5 km. I tu tak słychać? To co musi się dziać tam? Chyba dzisiaj całe Rytro nie śpi, bo jakaś garstka postanowiła się pobawić... Przyjeżdżasz sobie na weekend do kurorciku, płacisz jak za zboże za hotel czy pensjonat i musisz słuchać łomotu, bo ktoś nie może znieść ciszy i zamiast samemu wsadzić se łeb w mikser - uszczęśliwia tym wszystkich wokół. Szczęśliwie my jesteśmy od tego g... na tyle daleko, że stopery pomagają. Ale coś w tym jest, że w weekendy coraz trudniej się gdzieś zaszyć, żeby mieć spokój.
W nocy coś dziwnego znajdujemy nieopodal wiaty. Początkowo myślimy, że to świetlik, bo świeci w ciemności. Ale pod koniec lipca? Gdy świecimy na to latarką - wygląda jak kawałek porostu albo gęstej pajęczyny. Może to odbija jakieś światło? Przenosimy to coś na liściu w inne miejsce - i świeci dalej. Ki diabeł? Drugi raz mamy takie spotkanie. Dawno temu napotkaliśmy podobnie świecąca roślinę (też jakby porost) idąc z Baraniej na Pietraszonkę. W czwórkę wtedy szlismy i dziwowalismy sie temu zjawisku. W chatce oczywiście nikt nam nie uwierzył.
W nocy przychodzi burza, która zalewa wiatę. Dobrze, że mamy namiot i że postawiliśmy dokładnie wszystkie odciągi, wiążac je do kamieni, ławek i barierek. Dobrze też, że mamy wiatę, bo obecność porządnego dachu jednak łagodzi potoki z nieba i dostajemy jedynie podmuchami wiatru. Dach też chroni nas przez gałęziami, które całkiem nierzadko są łamane i słychać jak upadają. Grzmoty szczęśliwie zagłuszają dźwięki dyskoteki. A może się skończyła? Może ich zmyło?? :) W nocy po wiacie biega jakieś zwierzątko - słychać bębnienie łapek o drewniana podłogę, ale nie chce się nam wyłazić sprawdzać co to dokładnie. Wcześnie rano dwukrotnie przechodzą jacyś turyści czy grzybiarze, bo budzą nas okrzyki typu: "O k...! tam jest namiot". No uroki spania zaraz przy szlaku... ;)
Budzimy się w chmurze i ociekającym lesie. Wiatr jednak fajnie przesuszył namiot i już przez chwilę się cieszymy, że go zwiniemy na sucho.
Tu dobrze widać nasze konstrukcje umożliwiające postawienie odciągów przy braku mozliwości posłużenia się śledziami. Dodatkowy motek sznurka na wyjeździe przydaje się nie tylko dla prania! ;)
Potem wybieram się do kibelka. Poszłam bez peleryny. No i mi dopuckało... No i pomoczyło nasz wspaniale suchy namiot. Ech te góry - zawsze to samo... A człowiek to chyba masochista, bo wie jak jest, wie jak będzie, a jednak znów i znów tam jedzie ;)
Na dodatek prawie zgubiłam mój wspaniały kozik! Wrzucając w panice do namiotu wszystkie wyłożone na ławki bambetle (szybko trzeba było je schować, aby nie zamokły) - akurat nożyk upadł niezauważony i wślizgnął się w szczelinę pomiędzy deskami podłogi. Dobrze, ze toperz najpierw zauważył jego brak, a potem namierzył go leżącego na dole. Wpełzanie pod wiatę po mokrej ziemi też nie jest ani łatwe ani przyjemne - acz czego sie nie robi dla ulubionego nożyka!
Ale są przynajmniej ładne pajęczyny! :P Tu takie plecione w sposób przestrzenny i dosyć chaotyczny.
Potem w miarę na sucho idziemy na Przehybę. Po drodze nie używamy zbytnio na dalekich obserwacjach, ale jest bardzo malowniczo.
Przydrożna skałka.
Już blisko Przehyby mgły zaczynają się odrobinę przewiewiać, więc cieszymy japy, że "widać cokolwiek". Nie zawsze w górach los postanawia być aż tak łaskawy!
Nawet schronisko można zauważyć dużo wcześniej niż się wpada nosem w jego ścianę.
I na ławce sobie posiedziałam!
Schronisko jest praktycznie puste, nawet obsługę cieżko wydłubać z zakamarków budynku (który jest dość rozległy). Zjadamy tu żurek i szarlotkę. Niedziela, wczesne popołudnie. Przewijają się tylko jacyś zmoknięci kolesie ze straży leśnej - no bo jakoś w połowie żurku solidnie lunęło. Przeczekujemy, bo wyjść teraz - to lepiej od razu wskoczyć z głową i plecakiem do potoku. Siedzimy i rozważamy czy lepiej w górach trafić na ładną pogodę (więc i tłum) czy taką "z niewielkimi niedoskonałościami" jak dzisiaj, gdy nawet popularne schroniska są jakby o niebo sympatyczniejsze. Dziś wybralibyśmy chyba słońce, ale za kilka dni, na Turbaczu, oddalibyśmy wszystkie słońca wszechświata, żeby ten #%*%$#@* tabun zniknął i raz na zawsze rozpłynął się w niebycie.
Na około minuty pojawia się widoczek. Ufff... Zdążyłam wybiec, zrobić zdjęcie, nieco zmoknąć i kurtyna zaś się zamknęła.
Nastaje 5 minutowa przerwa w opadach. Hmmm... potem nawet 10 minut! Znaczy ruszamy!
Takie okno pogodowe może się drugi raz nie trafić! Schronisko jest dziś sympatyczne, no ale nie na tyle, żeby w nim zostać. Idziemy dalej. Widoczność wróciła do stanu naturalnego.
Zmierzamy na zachód, w stronę Krościenka i widoki się poprawiają!
Przełęcz Przysłop zostaje nam w pamięci głównie jako miejsce występowania malowniczych, drewnianych płotów, równie uroczych stad owiec i wściekle ujadających psów - coby nie było zbyt sielsko anielsko ;)
Im dalej - tym coraz intensywniej myślimy o biwaku i przyglądamy się wszelakim łąkom. Tu wizja lokalna na jednej takowej polanie.
Chodziło mi po głowie, żeby się rozbić na biwak gdzieś w rejonie Dzwonkówki. Pamiętam, że kiedyś tamtędy przechodziłam i były fajne łąki a i jakieś bacówki chyba stały. Teraz sobie uświadamiam, że było to ponad 20 lat temu, więc budy nawet jak były to mogły się dawno zawalić. O ile w ogóle mi sie nie pokręciło i jest to faktycznie to miejscem, które przywołuję gdzieś z pamięci.
Grzybne lasy tu mają - trzeba przyznać.
Po drodze mijamy krzywe kapliczki...
Krzywe ławeczki...
Idziemy. Dzwonkówka, Wisielce. Rozglądamy się wciąż za tym miejscem na nocleg, ale jakoś nigdzie nic fajnego nie możemy wypatrzeć. Zaglądamy na boki. Tu jakaś górka, tu ścieżka. Niby namiot by się dało wklinować i tu i tam, ale krzywo, nierówno, a poza tym marzy się nam miejsce z widokiem. A najlepiej to, żeby dodatkowo był jeszcze jakiś daszek. Idziemy i idziemy. Najgorzej to być zbyt wybrednym. Kurde, zaraz zejdziemy do Krościenka i będzie dupa totalna. Odkręcamy jeszcze na boczną górkę. To nasza ostatnia dzisiejsza deska ratunku...
cdn






















































