bubabar

środa, 24 sierpnia 2022

Czeskie góry faszerowane wyrobiskami (2022)

Wracamy tam po kilku latach nieobecności. W okolice Żulovej i Vidnavy, gdzie łagodne wzgórza co chwile przetykane są pionowymi ścianami dawnych kamieniołomów, z których spora część jest zalana i rokuje kąpielowo. Poprzednio sporo jeździliśmy tam latem 2015, więc poniekąd można stwierdzić, że kabak już tam był z nami, ale pamiętać wspaniałych skalnych kąpieli nie ma najmniejszych szans ;) Relacje z tamtych wyjazdów:
RELACJA1
RELACJA2
RELACJA3

Różne ludziska mają gusta kąpielowe. Jedni preferują jeziora, inni uwielbiają chlupać się w morskich falach. Inni jeszcze dobrze się czują tylko w basenie. A ja jakoś ponad wszystko przedkładam kamieniołomy! Ten zapach z głebin toni wodnej. Ta równa tafla jak lustro, przeważnie niezmącona ani jednym załamaniem czy falką. Ta przejrzystość i kolor! I woda w kamieniołomach jest taka jakby gęstsza? Może to tylko złudzenie? No i te widoki przed oczami - na skały, na zwieszającą się z nich roślinność, na poszarpane brzegi! Gdyby nie temperatura wody to można by pływać bez końca!

Jadąc w stronę czeskich górek mijamy Otmuchów, gdzie rzuca się w oczy ciekawa rzeźba. Stoi sobie pod blokiem, choć trochę odciągając wzrok od powszechnej betonozy jaką tu zafundowali mieszkańcom. Pewnie jakiś czas temu rosły tu drzewa albo był trawnik ...






Pierwsze odwiedzamy Stachlovice. Dzień jest mocno pochmurny, ale w miarę ciepły. Dziwi więc zupełny brak kapiących się. Nikt nie pływa, nie skacze, nie jeździ na tyrolce. Knajpki (te z kozami) też są nieczynne, nawet na kiblu wisi kłódka. A zawsze to był najbardziej gwarny i imprezowy ze znanych nam tutejszych kamieniołomów.


Kolejny odwiedzamy kamieniołom Rampa kolo Cernej Vody. Po drodze w ogródkach wystawka starych aut i wagonów.




Nurkujemy w lasy. Krajobraz szybko nam przypomina, że znajdujemy się na terenach dawniej zagospodarowanych przez ludzi.



Niektóre głazy powrastały w drzewa.


W końcu otwiera się widok na skalne ściany opadające w wodną toń.




Tu też prawie nikogo nie ma. Za naszym poprzednim pobytem w tym miejscu był taki tłum i ścisk, że odpuściliśmy kąpiel. Mieliśmy obawy, że nam zaraz ktoś na głowę skoczy, bo skakali zewsząd. No tak... ale lato 2015 to naprawdę było upalne, a nie takie popierdółki jak dzisiaj, gdzie przez 25 stopni to się raczej nie przebija. No ale skoro już tu jesteśmy to nie możemy sobie odmówić krótkiej przekąpki! Kabak jest trochę zły, że nie pozwalamy jej wypłynąć na środek. Niby już trochę się unosi na wodzie, ale jeszcze nie na tyle, aby mieć pod sobą 30 metrów i czuć się pewnie bez możliwości podparcia nogą. Pluska się więc tylko na skalnej półce odgrażając, że "za rok to już napewno dam radę". Zbiornik wodny dzielimy jedynie z jedną polską rodzinką. Przyjechali na rowerach (mocno ubłoceni, więc musieli miec fajną trasę) i tata z synkiem (na oko gdzies 10-12 letnim) skaczą z wysokiej skały. Kabak zazdrości. Ja mniej, bo skacząc trzeba zamoczyć głowę, a ja tego staram się przy kąpielach unikać.



Tu widać lecącego chłopca.


Następny odwiedzamy Vycpałek, kamieniołom gdzie zachowało się więcej fragmentów dawnych konstrukcji. Jest nawet chatka, ale niestety zamknięta.





Woda tu jest chyba najzimniejsza w całej okolicy. Poprzednio też tak było.



Odkrywamy też jakieś opuszczone miasto elfów. A może gospodarze tylko poszli na spacer?



Na biwak jedziemy nad małe oczko wodne koło Skoroszyc.


Prowadzi tu bardzo błotnista droga - zresztą chyba każda taka jest, jak pompuje od kilku dni.



Osiedlamy się na półwyspie połączonym z lądem wąskim przesmykiem. Popołudnie mija nam na przekąpkach i rozdmuchiwaniu dymiącego ogniska, które zrobione z ociekającego drewna średnio chce się palić bez ciągłego wspomagania.







Nie wiem czy wspominałam, że ktoś nam podprowadził sporą część drewna na ognisko? Kabaczę zbudowało tratwę...


Gdy noc nastaje nad okolicą - o dziwo ogień się ożywia. Już nie gaśnie co 5 minut i podświetla malowniczo brzuszki nisko latającym nietoperzom.




A to jest najprawdopodobniej huśtawka. Żeby skakać z niej do wody!


Oczywiście pieczemy kukurydze. To już tradycja na ogniskach o tej porze roku.


Kolejny dzień wstaje duszny i parny. Słońce z rzadka przebija się przez oponę chmuromgieł przykrywających szczelnie całe niebo. I ta przyducha, jakby brakowało powietrza. Kompletny brak porannej świeżości! W oddali mruczą burze. I to nie tak, że jedna. Wydaje się, że burza nadchodzi z każdej możliwej strony i tylko pytanie, która dorwie nas pierwsza.

Tuptamy sobie w strone Lanskiego Vrchu. Po drodze dużo wypasów. Krowy jakoś straszliwie ryczą. Nie wiem czy boją się burzy czy gospodarz zapomniał o porannym dojeniu.




Kapliczka bez lokatorów.


Barwy horyzontów coraz ciekawsze...



Na szczycie można się poczuć na chwilę krasnoludkiem!




Nie siedzimy długo na stole. Pojawiają się kolejni turyści spragnieni fotki w tym nietypowym miejscu. Chłopak z dziewczyną to nieźli akrobaci - stają na stole na rękach, a chłopak jeszcze jednocześnie obsługuje drona, który robi im fotki! To się nazywa poświęcenie dla dobrego kadru!

Mamy plan zdążyć jeszcze na zbocza Kani Hory zanim nam doleje. A lać może zacząć w każdej chwili. Jak nakazuje lokalna tradycja - na Kani Horze też mają kamieniołom. I tam, jeszcze nigdy nie byliśmy!



Droga ku tej górce jest dokładnie taka jak lubimy. Stary, zarośnięty i nadkruszony asfalt sugeruje industrialną przeszłość tego miejsca i jego obecnie opuszczony stan.


A wokół szumią łany maku - zarówno takiego kwitnącego czerwono, jak i zamkniętego już w makówki. Górka z kościołem na szczycie to chyba Bożi Hora i właśnie nad nią przetacza się jedna z burz.



Mamy również widok na kilka innych burz, przybywających z odmiennych stron i zdających się walczyć między sobą o dominację nad tym kawałkiem terenu. A nad nami chwilowo błyska niebieskie niebo. Gdyby nie parnota, gdyby nie pot lejący się z nas strumieniami i zalewający oczy, i gdyby nie te ciagłe donośne pierdyknięcia grzmotów na horyzoncie, można by pomyśleć, że dzień jest pogodny!




Pniemy się w górę i wyraźnie włazimy na teren dawnego zakładu. Widać resztki murków czy zarośnięta droga, którą idziemy, wybitnie nie jest naturalną leśną ścieżynką.



Mijamy też resztki jakiś drobnych zabudowań. Jakby akurat teraz lunęło - to mamy gdzie się ukryć! ;)




Krajobraz już wybitnie ma znamiona późnego lata - z kwiatów można zaobserwować praktycznie tylko żółcie nawłoci i wrotyczu.


No dobra - ścieżki, kwiatki, ruinki - ale gdzie jest u licha nasze wyrobisko? Nasze skały pełne chłodnej wody, do której coraz bardziej marzymy, aby wskoczyć! Przy ruinkach ścieżki się kończą. Dalszą drogę przegradza gęsty, kolczasty chaszcz... Nie przedrzemy się, a przynajmniej nie obędzie się bez ofiar...

Po tym gołoborzu również nie mamy parcia się wspinać.


Próbujemy od drugiej strony, gdzie nieco szersza ścieżka serpentynami obchodzi wzgórze i maksymalnie nadrabiając drogi w końcu idzie we właściwym kierunku! Jest!!!!!!!!! Czasem znalezienie czegoś nadpodziw zwyczajnego, a daje taką radość, że ciężko to opisać! A może jednak to miejsce nie jest zwyczajne? Bo czy tak prosto w wakacyjną niedzielę znaleźć miejsce kąpielowe, gdzie totalnie nikogo nie ma? Które jest tylko i wyłącznie na twój użytek? A do tego w idealnie gładkiej wodzie przeglądają się skały, paprocie i iglaste drzewka rosnące nad samym urwiskiem? Niewiele myśląc wskakujemy do upragnionej wody! :)



Niebo gdzieś coraz bliżej zaczyna intensyfikować burzową kanonadę. Mam nadzieję, że nie jebnie w wodę, bo będziemy mieć efekt chyba podobny jak łowiąc ryby na akumulator... Miałam kiedyś dawno temu okazję brać udział w takim "wędkowaniu" i zdecydowanie nie widzę się w roli tej ryby. A przynajmniej bardzo nie chcę się widzieć ;)

Kąpiel jednak przebiega pomyślnie (czego dowodem jest ta relacja ;)) a dzielna i odświeżona drużyna rusza w drogę powrotną, rozważając co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Trochę nam dolewa, ale tylko trochę. Poza tym dziwny to deszcz - jakiś taki ciepły. Wręcz cieplejszy od powietrza! Taki jakiś... nienormalny! Cieszymy oczy malowniczymi widoczkami pełgających po okolicznych szczytach chmur...


Pierwsze kolorowe liście, będące oznakami kończącego się powoli lata. Trochę smutno...



Podjeżdżamy kawałek w stronę Vidnavy. Chwila nieuwagi, a koty w busiu zaczęły dokazywać! Podsiadły kierowcę i próbują odjechać! ;) I jak tu żyć z takimi czortami na pokładzie??


Namierzyliśmy jeszcze jedną górkę w okolicy, nazywa się Smolny Vrch, a jej imponująca wysokość przekracza chyba nawet 400 metrów! ;) Po drodze mijamy takowy głaz.


I całkiem sympatycznie wyglądający ośrodek "Habina". Tak na pierwszy rzut oka, bo nie zagłębialiśmy się w jego oględziny jakoś bardziej.




Powykręcany nieco las.



No i skałka z żelaznym balkonikiem oznaczająca chyba szczyt Smolnego Wierchu.








A na koniec wycieczki, już w Polsce, idąc za ciosem odwiedzamy jeszcze jeden kamieniołom! Śmiejemy się, że to prawie jak sauna - najpierw wyprażanie w busiu, a potem chlup do zimnej wody! Rewelacyjne uczucie, gdy czuć takie pssssssss....

Tutaj to mają udogodnienia prawie jak na basenie - dwie metalowe drabinki!





No i by było na tyle. To się nazywa udany weekend! 3 miłe górki, przekąpki w 5 kamieniołomach, biwak na półwyspie i ciągły oddech burzy na plecach, ale ostatecznie uniknięcie solidnego dopuckania! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz