bubabar

poniedziałek, 11 lipca 2022

Chełmiec, Trójgarb, Jagodnik i biwak w malinach (2022)

Jadąc w kierunku Sudetów pierwsza ciekawostka rzuca się nam w oczy już we Wrocławiu. Wagon. Jak stary wagon bydlęcy, ale nowiusio pomalowany na żółto i przeznaczony na rowery. Doczepiony do pociągu bodajże na Świdnicę. Po przeciwnej stronie lokomotywy niż inne wagony (nie wiem czemu - pogryzłyby się będąc koło siebie?) No więc ów wagon do pchania stoi sobie na peronie i ściąga wzrok swoim nietypowym kolorem. Skądinąd rewelacyjny pomysł, biorąc pod uwagę ile rowerów ludzie teraz w wakacje wożą tam i z powrotem. Uniknie się takich sytuacji jak z pociągu do Przemyśla, że w przedziale jest 8 haków, a rowerów 30. No i są upychane na haki, pod haki i w przejściu. Ludzie walą w nie walizami, bo nie mogą przejść. Krzywo zawieszone rowery spadają (na inne stojące poniżej), a wyciągający je w pośpiechu na stacjach pośrednich nie bardzo wiedzą, za które koło ciągnąć, widząc bezładną plątaninę siodełek, błotników, szprych i sakw. Na stacji docelowej na podłodze wagonu pozostają jakieś połamane przerzutki, fragmenty łańcucha i jeden pedał, skąd można domniemywać, że nie wszyscy turyści tego dnia będą mieć tak udaną wycieczkę jak to było w planach… Tak.. Żółty wagon to rewelacyjna sprawa! Obserwuję go więc dokładnie. Ustawia się ogonek chyba 20 osób z rowerami. Do wagonu podchodzi dwóch panów w odblaskowych kamizelkach i zaczyna majstrować przy zamku w drzwiach. Kombinują coś tam zapamiętale, ale drzwi nie chcą się otworzyć. Pociąg ma już zaraz odjeżdżać, rowerzyści więc powoli tracą cierpliwość. Większość z nich biegnie z rowerami do normalnych wagonów pociągu i tam je upycha. Drzwi żółtego wagonu wreszcie puszczają. Do środka udaje się załadować dwa rowery najbardziej wytrwałych podróżnych. Pewnie się okaże, że ten fajny pomysł zostanie zarzucony, ze względu na “nierentowność”. No bo taki duży wagon, a pojechał prawie pusty….



My tymczasem ładujemy się w inny pociąg i suniemy między innymi przez Wałbrzych, podziwiając za oknem widoki skłaniające do tego, aby i tutaj kiedyś wysiąść.


Dziś wysiadamy w Boguszowie Gorce, na malowniczej stacyjce o deseniu ścian podobnym do nawierzchni drogi.



Daleko nie zawędrowaliśmy, gdy wzrok ściąga sympatyczny sklepik, szczęśliwie nie upstrzony jeszcze żadnymi insygniami sieciówek.



Nie wypada nie skorzystać i nie zasiąść na chwilę w cienistym parczku, który kształtem swojego szpaleru drzew sugeruje, jakby kiedyś tu stał jakiś pomnik.

Mijając miłą zabudowę i nawierzchnię, wspinamy się ku górze, wspominając górniczy trud tych okolic.




A wokół szumią rozległe płowe łąki, sugerując, że już tu znalazłby jakieś miejsce na biwak.



Drzewo rozłupane w palemkę. Nie wiem czy dostało piorunem czy po prostu ułamująca się gałąź utworzyła taki fikuśny deseń?



Gdzieniegdzie między drzewami migają widoczki, obrazując falistość krajobrazu i gęste zaludnienie tych terenów.



Docieramy na Chełmiec - szczyt mocno zabudowany różnistymi obiektami. Jest więc krzyż, przypominający słup wysokiego napięcia…


W nieco innym rzucie...


Jest drewniana wiata, o architekturze charakterystycznej dla regionu - pobudowali w okolicy kilka podobnych.


Są dwa maszty i wieża, na którą okazuje się, że można wyleźć w celach widokowych.


Wnętrza przypominają nieco schronisko.




Widoki widokami, ale na kablach to serio można tu użyć! Przypominają mi się korytarze różnych hotelików czy klatek schodowych na wschodzie i te rozchodzące się na wszystkie strony kiście.




Ludzie trochę patrzą na mnie jak na ufo, zafiksowani w tym miejscu jedynie na podziwianie krajobrazów. Spotykam jednak jedną babeczkę, którą również zaciekawiły kable. No bo wież jest ostatnimi czasy multum i z każdej jest widoczek. A takie dzikie kablowisko mają chyba tylko na jednej! ;)

Mijamy tabliczkę z charakterystycznym, bardzo dobrze mi znanym znaczkiem. Symbol wbił mi się do głowy kilka lat temu w czasie szeroko zakrojonej akcji walki z masztem, który chcieli nam koło domu wybudować. Sporo wspomnień i emocji łączy się z tym symbolem...



Spodki anten patrzą na góry.



Góry w rameczce. Jak obrazek.


Część kabli wylazło z wieży i zażywa świeżego powietrza.


Nieco wykadrowane widoczki zawierające tylko góry.




Widoczki wykadrowane jeszcze bardziej, aby ziały dymiącym industrialem :P





Nie wiem czy wspominałam, że nie tylko od budynków gęsto na Chełmcu? Ludzi też jest zatrzęsienie. Wiem.. weekend… wakacje... Ale żeby taka niepozorna górka aż dla tylu osób okazała się atrakcyjna? Tak dużo ludzi kocha kable, widok na kominy i podsmażanie się przy antenie? Niesamowite! :P

Mijamy jedną smutną scenę. Babeczka prowadzi za rękę zrozpaczonego trzylatka. Krokodyle łzy leją mu się po pyszczku. Nie było lodów. Chyba miał obiecane… I nie jest to wycie rozkapryszonego bachora, któremu ma się ochotę natychmiast dać w łeb, ale najprawdziwsze nieszczęście, rozpacz i zawiedzione nadzieje. Skądinąd dziwne czemu nie sprzedają tu lodów, piwa czy innych popierdółek? Wszystko by szło jak ciepłe bułeczki! Przez taki weekend zarobili by krocie. A za “bufetem” w wieży oferują tylko jakieś folderki i miejscową pieczątkę…

Z Chełmca schodzimy zielonym szlakiem na Lubomin. Różnymi drogami się już chodziło, ale takiego śliskiego z pieca na łeb to sobie nie przypominam. Nie wiem co jest z tą ścieżką, ale w momentach, gdy nie mam okazji akurat trzymać się gałęzi - po prostu jadę…. Nogi w ogóle nie trzymają się podłoża i więcej czasu spędzam wywijając orły i jadąc na dupie niż przypominając klasyczne stworzenie dwunożne. Obiłam sobie tyłek za wszystkie czasy i cud, że żadna noga nie została skutecznie skręcona.



Tam gdzie droga się wypłaszcza mijamy zorganizowaną grupę. Jeden osobnik się miło uśmiecha, a gęba wybitnie wydaje się znajoma. Opawski! :) Kilka razy próbowaliśmy się umówić do jakiś chatek, ale ostatecznie nigdy się nie udało. Na zlotach też się mijaliśmy. A tu proszę! Spotkanie zupełnym przypadkiem! :) Jest więc bardzo miła pogawędka i wspólna fotka.


Łąki nad Lubominem.


Przy podejściu na Trójgarb szlaki chyba miały jakiś zlot. Więcej ich chyba nie mieli???


Gdzieś między drzewami (a raczej z braku drzew) przezierają jakieś widoczki na pola uprawne i niewielkie pagóry.


Na szczycie Trójgarbu wieża, wiata i potworny kociokwik.



Ludzi liczbowo jest znacznie mniej niż na Chełmcu, ale starają się nadrabiać hałaśliwością. Prym wiedzie grupa, która zasiedliła ławki ze stolikami. Kilkoro dzieci w wieku gdzieś od 4 do 10 biega w kółko i wrzeszczy wniebogłosy, używając dolnych części wieży czy stolików jako placu zabaw. Jeden z facetów drze japę jeszcze głośniej (próbując przekrzyczeć kwiki dzieciarni), aby pełnić rolę wodzireja imprezy i bawić niewiasty swoimi opowieściami. Opowieści nie są jednak zbytnio rozbudowane - przypominają raczej pohukiwania dla podkreślenia, że ekipa jest, świetnie się bawi i żeby przypadkiem ktoś tych faktów nie przeoczył.

Skoro już tu jesteśmy to włażę na wieżę. Pizga jak szlag, Karkonosze wlazły w chmury (a raczej chmury w Karkonosze ;) Zresztą aura wskazuje, że tu też nam zaraz doleje…



Lipiec mówili… Trudne do wytrzymania upały… Ocieplenie klimatu… Wiadomości ze świata kontra rzeczywistość zawsze wypadają tak samo… Olewając więc niezbite fakty na niszczące świat upały i susze, naciągam drugi polar i zarządzamy pośpieszną ewakuację z tego niezbyt przyjaznego o tej porze miejsca.

Dalej zaczyna być lepiej. Krzyki, wybuchy spazmatycznych śmiechów połączone z brzękiem tłuczonego szkła zostają daleko w tyle i zmieniają się w jednolity szum, który skutecznie głuszy wiatr… Droga leci ostro w dół wśród rudych traw, które wpadają prawie w czerwień. Jest jakoś jesiennie…



Nie chce nam się iść dalej. Na nocleg zostajemy gdzieś na zboczach Trójgarbu, na dawnych porębach, gdzie wkroczyły już maliniska darząc nas soczystym owocem. Tu, z dala od szlaku, będziemy chyba w miarę bezpieczni przed zadeptaniem. Choć kilka razy wieczorem słyszeliśmy dudniącą muzykę czy bulgoczące ujadania psów - i z wioski to się raczej nie niosło…


Trudno znaleźć dogodne miejsce na namiot. W końcu decydujemy się na takie nieco pochyłe, kamieniste i z mrówkami, ale za to bez korzeni i głębokich rozpadlin.




I koniecznie widokowe - na Ślężę, wsie i miasteczka, w odróżnieniu od naszego zbocza skąpane w słońcu.




Kilka razy zaciąga się chmurami i mży, ale na szczęście leciutko.


W takich klimatach mija nam wieczór. Z ciepłą strawą w menażce, hektolitrami zielonej herbaty i wzrokiem wbitym gdzieś w dal...




Ulewa przychodzi dopiero nocą, gdy jesteśmy już schowani w namiocie. Późny wieczór oferuje nam jeszcze malownicze czarne chmury podświetlone ostatnimi promieniami słońca.



Śpi się cudownie. Nie wiem na czym to polega, że w domu nigdy tak dobrze nie śpię. Często nie mogę zasnąć, budzę się w nocy, a rano jestem niewyspana. Sen w górach jest jak krystaliczna woda ze źródła kontra chlorowana kranówa. Toperz sugerował, żebym sobie włożyła w domu pod materac trzy cegły i używała worka na śmieci zamiast poduszki, ale nie wiem czy ta metoda by była skuteczna ;)

Poranek jest w miarę pogodny, ale dopiero gdzieś od dziesiątej. Wcześniej tłukły się nam w namiot oznaki straszliwej suszy, więc nie wychodziliśmy przedwcześnie, aby za bardzo nie wyschnąć.

Zmierzamy w stronę Jagodnika. Po drodze mijamy szopopaśnik, który awaryjnie nadałby się na nocleg, gdyby ktoś jakimś cudem trafił na atak górskiej suszy. Dach jest jest, miejsce dla 2-3 osób w pozycji leżącej. Wprawdzie sarny mogłyby obgryzać nieco nogi czy śpiwór, ale przecież wyjeżdża się w góry dla bliskiego kontaktu z przyrodą ;)



Jagodnik jest zdecydowanie szczytem, który na tej trasie spodobał nam się najbardziej.


Są skałki,których próbują się trzymać korzenie drzew...






Są widoczki wśród targanych wiatrem traw...





Drą się tylko nieliczni jagodziarze, którzy krążą po lesie z pustymi wiadrami: “Grażynaaaaa! Chodź ino tu! Albo nie! Bo tu też ni ma nic za ch…”

Inne skałki dalej, już przy szlaku.


I inne szopopaśniki. Do wyboru do koloru. Paśników to ci tu dostatek jak kabli na Chełmcu.




I kolejna wiata. Jak na nowy obiekt wyjątkowo fajnie zaprojektowana tzn. można się zmieścić w środku i daje jako takie zabezpieczenie przed deszczem czy wiatrem.






Zaczęły się tu też osiedlać osy…


...ale chyba coś im poszło nie tak, bo całkiem sporo ich truchełek zaściela stół…


Schodzimy do Witkowa Śląskiego. Widać stąd Trójgarb z wieżą.


Płotki, kładeczki…




Akuku!


Na stację docieramy z zapasem, bo jakieś półtorej godziny przed pociągiem. Jest więc czas na popas, suszenie zmokłych ciuchów, wietrzenie stóp i porobienie kilku fotek.





I do zobaczenia następnym razem! :)


2 komentarze:

  1. "Doczepiony do pociągu bodajże na Świdnicę. Po przeciwnej stronie lokomotywy niż inne wagony (nie wiem czemu - pogryzłyby się będąc koło siebie?) No więc ów wagon do pchania " - Możesz rozwinąć co masz na myśli pisząc, że jest po przeciwnej stronie niż inne wagony? Oraz wagon do "pchania"?

    Ten zielony na Lubomir faktycznie bardzo stromy. Miałem tam okazję schodzić z rowerem. Przeżycie niezapomniane ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodzilo mi o to, ze wygladalo tak, ze pociag bedzie ten zolty wagon pchac a nie ciągnac.

      A z rowerem to na takich trasach chyba zarowno w dol jak i w gore musi byc... ciekawie! ;) Zwlaszcza, ze jak trzymasz rower to brakuje ci rąk do czepianie sie gałęzi!

      Usuń