bubabar

wtorek, 2 kwietnia 2024

Bieszczadzka majówka cz.3 (2007) Balnica, Solinka, Roztoki

Maniów opuszczamy boczną drogą wijącą się w stronę Balnicy. Mijamy drewnianą zabudowę.



I miłe dla oka pojazdy robotników leśnych.



W Balnicy dostrzegamy kapliczkę. Nie jest łatwo ją wypatrzeć z drogi.


Chyba na ten moment ma całkiem nowy dach. Byłam tam też 10 lat wcześniej i coś mi chodzi po głowie, że wyglądała inaczej.



Mijamy też 3 chatki typu drwalówka. Każda z nich nadawałaby się na nocleg. Szkoda tylko, że nie mają drzwi. Z drzwiami to już by całkiem była rewelacja!






Świat widziany w kałużach.



Oprócz chatek trasa obfituje też w gruzawiki. Mniej lub bardziej kompletne, na chodzie lub raczej nie. Owiane aromatem smarów, rdzy i okapującego paliwa.




Część dzisiejszej drogi tuptamy torowiskiem wąskotorówki. Nie wiem czemu, ale wędrówki torami mają w sobie jakąś magię :)


Jedyne z zabudowań Balnicy - stacyjka.


Kierujemy się w stronę Solinki. 10 lat wcześniej byłam tam w studenckiej bazie namiotowej. Prowadził ją chłopak o bardzo charakterystycznej twarzy i dziewczyna o długich, prawie białych włosach. Snuli różne opowieści, z dużą dozą tych mrożących krew w żyłach - o niedźwiedziach schodzących nocami z Matragony czy o tajemniczej parze wisielców, którzy wybrali sobie tą bazę na wspólne zakończenie swej doczesności. Było to jakoś wczesną wiosną, jakoś chyba w połowie lat 90-tych (myśmy dotarli na bazę w lipcu 97), więc wspomnienia były dość świeże. Latem, gdy baza zaczynała swoją działalność, wisielce zostały znalezione, a dzień ponoć był ciemny i mglisty.

Nie spaliśmy wtedy w bazie, wstąpiliśmy tylko na hebatkę przechodząc obok. Teraz zapragnęłam to zmienić i koniecznie spędzić tu noc. Mijane "kierunkowskazy do bazy" zdają się jednak sugerować lekkie zapomnienie...


Okazuje się, że bazy już nie ma. Od lat. Nie wiem czy nie zawędrowaliśmy tam wtedy w ostatnim roku jej funkcjonowania. W miejscu gdzie była, na rozległej polanie, stoją za to dwa barakowozy smolarzy - wypalaczy węgla drzewnego, a zaraz obok ich dymiące retorty. Smolarze znali bazę, znali również opowieść o wisielcach. Proponują, żebyśmy się rozbili koło ich baraków - teren śmierdzi człowiekiem, wszystko jest osnute dymem, więc jest mniejsza szansa, że nas nocą zeżreją niedźwiedzie. Przystajemy na ową propozycję, zwłaszcza, że smolarze zapraszają na wieczorną imprezę, gdy tylko skończą pracę :)


Wieczorna praca smolarzy polega na wygaszeniu jednej retorty i dołożeniu świeżego drewna do drugiej. Jako że mają gości to wyciąganie węgla z wygaszonej wczoraj retorty i załadowanie go w worki - zostawią na jutro. Proponujemy swoją pomoc, ale chyba nie wyglądamy odpowiednio krzepko i fachowo ;) Obserwujemy więc z daleka zmagania z retortami. Wszystko odbywa się o zachodzie słońca, którego promienie łamią się na gęstym dymie. Jest to jeden z piękniejszych zachodów jakie mam okazję oglądać - na pewno na tym wyjeździe, a i tak w ogóle wysokie ma miejsce w bubowej klasyfikacji. Lepsze dymy o zachodzie to chyba tylko 4 lata później w Donbasie ;) Ale tam "retorta" była nieporównywalnie masywniejsza ;)







Rozpalamy ognisko - takie szczególne, bo oprócz chrustu mamy jeszcze wór węgla drzewnego do dyspozycji.


Po zmroku smolarze przychodzą do ogniska. Jak to dobrze, że Grześ zachował na dnie plecaka ostatnią "kukułkę" - jest co wyjąć na taką posiadówkę. Ja w ogóle nie wiem jak to działa - bo czasem mam wrażenie, że butelczyny domowych nalewek w Grzesiowym plecaku odrastają? bo nie kończą się nigdy. Ba! Zawsze znajdzie się taka odpowiednia do okazji! :)

Noc jest niesamowicie ciemna. Mrok jest prawie namacalny. Odchodząc kilka metrów od ogniska ma się wrażenie, że przestrzeń gęstnieje i to na tyle szybko, że robiąc kilka dodatkowych kroków odbijemy się od jakiejś ściany - na której kończy się świat. Ale ani mi postoi w głowie to sprawdzać - zwłaszcza, że wyraźnie tam coś łazi, chrzęści, sapie, jakby starało się podejść jak najbliżej nas i nam przyjrzeć, ale jednak pozostać poza kręgiem światła.



W błysku flesza jednak nic nie wychodzi. Nie widać żadnej postaci przyczajonej za naszymi plecami. A może jest po prostu bardziej sprytna niż moglibyśmy ją podejrzewać?



Na którymś etapie przenosimy biesiadę do baraku. Zimno się robi, wilgoć siada, a i to coś co tam łazi, jakby nabierało śmiałości.



Smolarze w którymś momencie stwierdzają, że trzeba by coś zjeść na ciepło. A że na stanie jest jedna baba - to misja przygotowania posiłku spada na mnie. Wyjmują skądeś duży słój, a w nim... Ratunku! Co to jest? To wygląda jak preparat anatomiczny i to z jakiejś katedry patologii! Jak jakieś flaki wyprute z czegoś co samo zdechło i to już zdecydowanie jakiś czas temu. Brązowo - fioletowe, z lekka pokarbowane, na boki wiszą z tego jakieś błony i falują w mętnej zalewie. Myślę że to był ten moment w historii, kiedy byłam najbliższa przejścia na weganizm ;) Grześ szybko ocenił moją minę i ochotę do powierzonej mi pracy ;) Zakrzyknął więc, że on się tym zajmie. Kochany Grześ! Ja natomiast awansowałam na podkuchennego. O! I ta rola mi odpowiada! Razem ze smolarzem szukamy odpowiedniego garnka lub jeszcze lepiej patelni. Grześ już wyjął ze słoja te zwłoki i kroi je na deseczce. Przy każdym wbiciu noża ze środka wypływa jakaś gęsta, brązowa ciecz. Mam wrażenie, że jak wypłynie cała, to krojony preparat będzie przypominał wyduty balon. Bohater wieczoru to ponoć wołowa wątróbka (nie wiem jaki rocznik, ale może lepiej nie zadawać niektórych pytań) Czy ja już wspominałam, że nienawidzę wątróbki? Kilka razy w dzieciństwie próbowałam. Potem kiedyś naciełam się na wschodzie, wybierając z menu "pieczeń" - dobrze brzmi, nie? A przynieśli mi wątróbkę, poszerzając tym samym zasób mojego lokalnego słownictwa. Tak, tak.. Ucząć się słówek z zeszytu w szkole szybko się je zapomina. A "pieczeni" nie zapomnę nigdy ;) Tak w ogóle nie cierpie wszystkich flaków. Moim zdaniem patroszenie polega na tym, że to ze środka się wyrzuca. No może z wyjątkiem kawioru ;)
Po znalezieniu i wytarciu patelni, przystępuje do krojenia cebuli. Potem Grześ zajmuje się resztą. Woń rozchodząca się po baraku jest całkiem akceptowalna, bo cebuli było dużo ;) W końcu danie trafia na stół i wszyscy ochoczo przystępują do konsumpcji. Jakie to wspaniałe, że w takich barakach jest ciemno. Bo ja skupiam się na chlebie z cebulą. Z surową cebulą. Co cebula to cebula! Dzięki nikłemu oświetleniu nikt nie zadaje mi niewygodnych pytań ;)



Snują się opowieści... Nie brakuje takich o duchach, ale dominują takowe o życiu. O pracy np. w kopalniach pod Wałbrzychem, o problemach z prawem, oczywiście nie własnych, ale jakiegoś kolegi, który widać niezwykle dokładnie i skrupulatnie opowiedział niegdyś swoją historię. Jest też o "śpiewie potoków". Niezmiernie ta historia przypadła mi do gustu. Też z Bieszczad, ale z zupełnie przeciwległego zakątka niż ten. Jak wiadomo potoki w opuszczonych wioskach śpiewają, tzn. w dźwiękach płynącej wody można usłyszeć odgłosy dawnej wsi - jakby stłumione rozmowy, brzękanie wiader u studni, gdakanie kur. W szumie płynącej wody można usłyszeć wszystko. Kiedyś nasz smolarz pracował na innym wypale i wieczorami chodził myć się do rzeki, pod niewielkim wodospadem. I zawsze wtedy zaczynał słyszeć śpiew. A wokół tylko las, retorty i dawne cerkwisko z cmentarzem. Któregoś dnia zabrał o zmierzchu nad rzekę kumpli i oni też ten śpiew usłyszeli. Już więcej nad rzekę nie przyszli, stwierdzili, że z brudu jeszcze nikt nie umarł. Chyba rok później wydało się, że jakoś kilometr dalej, tego roku po raz pierwszy, rozbił się obóz harcerski :)


Spać kładziemy się dosyć późno, a pobudkę mamy niestety wcześnie. Straż graniczna. Oczywiście muszą nas wylegitymować, pogadać, więc o spaniu już nie ma mowy.


Grześ niestety nas dzisiaj opuszcza, musi wracać do domu. Odchodzi w mgłę, torami kolejki w stronę Żubraczego.


Retorty dymią. Po zboczach Matragony snują się mgły poranne, pomieszane z tym dymem.


Zbieramy się powoli. Nie mamy daleko. Zmierzamy dziś w stronę Roztok.

A jeszcze odnośnie ponizszego zdjęcia. Jest to jeden jedyny historyczny kapelusz. Jedyny kapelusz gigant, który udało mi się kiedyś zakupić w lumpeksie i pasował na toperza. Niestety niedługo. Kiedyś zamókł na deszczu i się skurczył. Od tego czasu mineło kilkanaście lat, a poszukiwania następcy tego kapelusza wciąż są nieudane - nigdzie nie robią dużych kapeluszy. Nawet na zamówienie. I nie jest to nawet kwestia ceny. Nie bo nie. Może wśród kapeluszników i krawców wszelakiej maści krąży jakaś przepowiednia? "Jak zrobię kapelusz w rozmiarze większym niż 63 to będzie koniec świata" ????


Zabudowania Solinki.


Mała przepierka nad rzeczką.


Stokówka z Solinki do Roztok. Okoliczne, pokryte gęstym lasem bukowym góry, mają iście niewiosenne barwy.





Tu i ówdzie stoją przy drodze lub przy domach pojazdy zrywkowe.



Rozbijamy się przy schronisku w Roztokach. Mamy dla siebie dużą, fajną wiatę. Nawet nam przechodzi przez myśl czy w niej nie spać, ale w namiocie jednak będzie cieplej i zaciszniej.




Spać kładziemy się dość wcześnie. Przypomina o sobie nocna impreza wśród retort i pobudka pograniczników. Wczorajszy zachód słońca ekstremalnie wysoko postawił poprzeczkę, ale dziś też jest całkiem ładnie! Uwielbiam "kwaśne mleko" na niebie! :)






cdn

2 komentarze:

  1. Czego jak czego, ale tych wędrówek po Niskim/Bieszczadach to Wam zazdroszczę jak nie wiem co...ech gdyby nie dzisiejsze obowiązki, to już bym się pakował ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klimatyczne to były miejsca - zwłaszcza w tamte lata. Bo niestety wielu z nich juz nie ma lub wygladają zupełnie inaczej (acz może powstały nowe?)

      A jeśli chodzi o pakowanie - to jak taka wiosna za oknem jak teraz - to tez bym się spakowala i pojechala gdzies w dal. A wrócilabym pod koniec wrzesnia ;) A tu nijak sie tak nie da...

      Usuń