bubabar

środa, 16 stycznia 2019

Połoninami ukraińskich Karpat - Borżawa (2009)









Pewien czerwcowy piątek. Jeden z tych dni, gdy od rana gęba ci sie śmieje i kompletnie nie potrafisz skupić sie na pracy. Gdy tylko patrzysz na zegarek i odliczasz godziny, minuty i sekundy, gdy wreszcie zamkniesz za sobą drzwi codzienności i ruszysz w szeroki świat. Świat, który nie wiesz jeszcze jakie niespodzianki i przygody ci szykuje..
Jak można domniemywać nasze drogi wiodą na wschód. No bo gdzie by indziej? Ten wyjazd był pierwszym, gdy odkryliśmy bezpośredni sypialny pociąg relacji Wrocław - Lwów. Drogi jak skurwysyn, ale bedący jedyna opcją, aby byc we Lwowie sobotnim wczesnym porankiem i nie mieć za sobą zarwanej nocy. Może inni ludzie mają inaczej, ale mnie nieprzespana noc potrafi skutecznie spierdzielić cały kolejny dzien i odebrać radość ze wszystkiego.

Wygłupy w pociągu. Skadinad pierwszy raz wtedy jechałam pociągiem sypialnym - innym nic plackarta, a wiec takowym co ma łóżeczka trzypiętrowe.




Z Wrocławia ruszamy w trójkę - ja, topeerz i Kuba. To był chyba ostatni długi wyjazd, gdzie był z nami Kuba. Kolega toperza ze studiów i wspaniały kompan wszelakich wyjazdów. Ale jakoś pożarła go codzienność i uroki dorosłego życia. I jak wielu znajomych z czasów studenckich przepadł gdzieś w niebycie. Była taka piosenka - "Stary Album". Kiedyś była dla mnie tylko fajną piosenką o rajdowych klimatach. Dziś, po latach, jest czymś wiecej - bo ja tez mam takie własnie albumy…

Myśle, że na tym wyjeździe byśmy mogli wygrać konkurs na najdurniejszą i najmniej potrzebną rzecz targaną ze sobą w góry. Toperz po karpackich połoninach niósł ze sobą komputer! Nie, nie laptop. Nie taki komputer co sie wyciąga 5 razy dziennie wśród lasu, aby odpocząć od widoku tych obrzydliwych drzew i choc wirtualnie znaleźć sie w upragnionej cywilizacji, w miedzyczasie wrzucając pierdylion fotek na fejsika, aby znajomi szybko widzieli jacy z nas prawdziwi, leśni ludzie. Nie taki. Komputer stacjonarny. Bez klawiatury i ekranu. Samo pudło :) Juz nie pamietam jak to dokladnie bylo, czas nieco zatarł niektóre szczegóły - wiem, że jeden z lwowskich kolegów toperza z pracy (ich firma miala tam swoj oddzial), przyniósł tą skrzynke na dworzec. I toperzowi ją dał, sprzedał, wymienił na wódke. Coś sie nie dogadali.


We Lwowie oprócz komputera pozyskujemy Ize i Piotrka, pozostałym kompanów naszej tegorocznej, karpackiej wycieczki.

Dalej, do Wołowca, równiez suniemy pociągiem. Elekriczką, która funduje (a przynajmniej w owe lata fundowała) niezapomniane klimaty. Ciągle ktoś coś sprzedawał, od słodyczy i skarpet po parasole i gumowce, co chyba niezbyt zapowiadało pozytywnie spodziewaną pogode w Karpatach ;) Kręcili sie też po pociągu wieszcze, prorocy i grajkowie. Był jakis nauczyciel Pisma Świętego, który rozdawał prezerwatywy. Miały one przed czymś chronic - i nie chodzi tu jedynie o kwestie, do których są fabrycznie przeznaczone - chodziło o jakies zło metafizyczne. Nas jako obcokrajowców ominął. Nie wiem czy uznał, ze jesteśmy uświadomieni czy nie zależało mu na naszych duszach?

Wśród grajków przeważali Cyganie z harmoszkami, snując czasem smętne i urokliwe pieśni a czasem tocząc jedynie ponurym wzrokiem po pasażerach, jakby chcącym powiedzieć “lepiej wrzuć coś do koszyczka bo być może wysiadamy na tej samej stacyjce!”


Były też występy artystyczne sztuki nowoczesnej. Tu np. aktor wędrownej trupy w worku na głowie i z widelcem w nosie. I z działajacym mikrofonem w dłoni. Przesłania nie załapałam. Ten akurat zebrał niewiele kasy, ale sprawiał wrażenie osoby, dla której pieniądze nie są tak ważne jak sława!


Wołowiec wita nas stukotem kół pojazdów zaprzegowych oraz rżeniem i muczeniem innych uczestników drogowego ruchu.




Puszyste kulki strzegą płotów i pryzm makulatury.



W przydworcowej kafejce po raz pierwszy na tym wyjezdzie robimy uzytek z grubych kufli.


Kawałek dalej znów postój. Tym razem pod sklepem, który na poważnie szykuje sie do przetrwania kolejnej zimy.


Ku uciesze miejscowej, jak i przyjezdnej gawiedzi, Iza prezentuje jakieś figury jogi.


Pogoda niezbyt nas rozpieszcza ale cóż zrobić. Góry jeszcze widać, wiec kierujemy sie w ich strone. Ścieżki jakieś są, ale krótko. Potem jest jedynie wiatrołom i chaszcz. Ale ciśniemy pod góre, wiec chyba nie możemy iść źle?




W końcu wyłazimy na upragnione połoniny! Jest ładny widok - no i akurat nie leje! Cóż można chcieć wiecej??



Na jakiejś stromej skarpie stawiamy namioty.



Rozpalamy też ognicho, które w tych okolicznościach raczej dymi niż płonie. Okadzamy sie wiec, nabierając raz na zawsze właściwego zapachu wędrówki.


A tu kolektywna akcja suszenia skarpet! Ja akurat za bardzo skupiałam sie na uwiecznieniu na zdjeciach tej wzniosłej chwili i jedna skarpetka mi spłoneła… :(


A gdzieś tam w dole snują sie mgły..




Ranek nas wita słoneczny ale cholernie wietrzny. Wyłazimy na pierwszy szczycik naszego pasma.



Tu dopiero wiatr atakuje z prawdziwą mocą! Izie próbuje zdjąć skalp i ja z moim chybotliwym i dziesięć razy za ciężkim plecakiem łatwo ulegam przewróceniu w borówki.



Gdzieś wśród zieloności traw i bezkresu obłych łąk.







Wielkie góry przed nami.


Więc trzeba odpocząć.




Na Borżawe dotarliśmy kilka lat za późno. Nie zdążylam zobaczyc tutejszych opuszczonych kul - kopuł nieistniejacej stacji radarowej. Kopuły runeły kilka lat przed naszym tu przyjazdem. Drugie takie są na Tomnatyku - i tam wybierzemy sie rok później. Nie wiem czy to prawda, czy tylko legenda powtarzana przez miejscowych, ale ponoć te “pieczarki” na Borżawie były tylko przykrywką, tylko makietą aby “wróg sie zmylił”, o nich sie dużo mówiło i ludzie wiedzieli. A te z Tomnatyka to były “te prawdziwe” i bardziej utajnione. Nigdy nie udało mi sie ani jednoznacznie potwierdzic ani zdementowac tej “karpackiej legendy”

Kopuły mi sie przypomniały jak docieramy pod meteostacje na Płaju. Pogoda sie pogarsza, ciemne chmury nadciągają, zaraz nam dopucka za wszystkie czasy! A od dawna marzył mi sie nocleg w takowej kopule albo choc innych ruinach na połoninie. Na chwile obecną wydaje sie pociągające wszystko co ma dach!





W budynku meteostacji prosimy o wode. Wychodzi jakis gość i pokazuje nam bez slowa kranik przy zlewie, z ktorego cos tam pokapuje. Po czym znika. Tzn. gość - nie kran ;) Oględnie mówiąc nie należał do ludzi przesadnie wylewnych i towarzyskich. Ciche nadzieje na nocleg w meteostacji ulatniają sie wiec w oka mgnieniu ;)






Nie smuci nas to jednak jakos wyjątkowo, bo namierzamy całkiem przytulną ruinke nieopodal, w której przeczekujemy nawałnice.



Gotujemy sobie herbatke, żarełko, jest gitarka i wygłupy z kotłem na głowie :D





Gdy sie nieco rozpogadza, nieopodal naszej imprezowni stawiamy namioty.



I co najwazniejsze - odkrywamy w jak komfortowym miejscu bedziemy miec okazje dzis biwakować! Dysponują tu nawet salą telewizyjną! :)



Poranek jest bardzo malowniczy. Wita nas słoncem nad chmurami, ktore przepełzają przez grzbiet nieopodal.




Niedługo jednak trwa ta radość z niecodziennego widoku - chmura do nas przychodzi i nas pożera.



Pogoda tego dnia jest przemienna, bardzo sucho nie było, ale na iles miłych widoczków rozległych połonin równiez sie załapalismy.















Daleko daleko widac ruiny powiązane jakoś z nieistniejącymi juz kopułami stacji radarowej. Budynki leżą jednak na innym ramieniu Borżawy, wiec niestety nie są na naszej trasie. Obiecuje sobie wtedy, ze niebawem do nich zawitam. (cóż… postanowienia… poki co przez 10 lat sie nie udało ;)


Odpoczynki wśród falujących traw..




Wieczor znów gdzies na połoninie, tym razem przy blasku ognia..



A poranek znów nad chmurami…





Łąkami pełnymi firletek schodzimy w strone wsi Reczka.



Góry górami ale w Karpatach najbardziej kocham doliny - wiejskie przysiółki wspinajace sie wyboistymi drogami na obłe łąki i przełęcze. Koleiniaste wąwozy gdzie przemykają chybotliwe wozy i poradzieckie auta w obłokach benzynowego aromatu. Domowej roboty pojazdy o wyłupiastych oczach reflektorów, drewniane domki, ganeczki, powiewające pranie i cieniste podsklepia.




U mlekopoju.


U piwopoju.


O dziwo sraczki nikt nie dostał - mimo że oba postoje były od siebie w niewielkich odstępach czasowych a ilość przyjmowanych płynów ze względu na upał była znaczna. Widać magia karpackiego powietrza! ;)

Wieś Tiuszka. Zaobserwowana przelotem z nieco przydymionych kurzem okien marszrutki.


Leniwe popołudnie w Miżhirii. Knajpy, zaułki, drób osiedlowy i dziwne pajęczyny. Kablowiska i plątaniny rur. Zapach niskooktanowej benzyny i wyboistego asfaltu po czerwcowym deszczu. Smak piwa mieszający sie ze zgrzytaniem w zębach pylistości. Lekko rozcięty pysk malowniczo uszczerbionym kuflem. Mieszanina wspomnień i planów. Bo nasza karpacka wycieczka dobija gdzieś do połowy. Za chwile mamy marszrutke do Kołoczawy. A stamtąd ruszamy na Połoninę Krasną.






cdn

2 komentarze:

  1. Witam uwielbiam twoje reportaże z górskich wędrówek ,jak zawsze świetne .Pozdrawiam gorąco i czekam na więcej

    OdpowiedzUsuń