bubabar

wtorek, 20 grudnia 2016

Czas nie goni nas cz.46- Gruzja, Ahalkalaki

Jedziemy do Ahalkalaki. Na obrzezach wreszcie sie udaje zatrzymac przy pewnym mostku. Most ten jest wyjatkowy bo zostal wykonany z kolejowego wagonu.
Kawalek musieli go przytargac- linia kolejowa konczy sie kilka km stad, po drugiej stronie miasta. Co mysmy sie tego mostu naszukali 4 lata temu. Krazylismy kilka godzin, wszedzie rozpytujac i nikt nie byl nam w stanie wskazac wlasciwej drogi. Znalezlismy kilka innych mostow, w tym ciekawa i widokowa kladke nad wąwozem ;)
A wagon mignal nam za oknem gdy juz miasteczko opuszczalismy- stopem, wiec glupio bylo prosic o zatrzymanie sie z tak blahego powodu. Dzis mozemy parkowac gdzie chcemy i delektowac sie czym mamy ochote. Niestety most nie stanal na wysokosci zadania i przez te lata zdazyl na tyle przerdzewiec, ze pokonanie nim rzeki stalo sie niemozliwe. Albo przynajmniej “mocno utrudnione”. Ciekawe jak wygladal 4 lata temu?

Zaraz obok jest zrodelko i kosciolek na skarpie.
Wnetrze swiątyni wypelniaja obrazki tematyczne w ilosci duzo, chyba przynoszone tu przez wiernych. Sa wiec puzzle z ostatnia wieczerzą, trojwymiarowy Chrystus mrugajacy oczami i rozni swieci opisani w przynajniej trzech jezykach. Jest tez rozowa osmiorniczka z plastiku o wielkich zdziwionych oczach. Wygalada na to, ze trafila tu przypadkiem i chyba czuje sie nieswojo. A moze wlasnie ona ma do opowiedzenia najciekawsza historie? Musze nastepnym razem zabrac jakies swiete obrazki z Polski- i bede je zostawiac w takich gorskich kosciolkach!
W Ahalkalaki jestesmy umowieni z Ryzanna. Poznalismy sie dwa lata temu gdy biwakowalismy wsrod ruin lokalnej twierdzy, a ona przyszla tam z rodzina na spacer. Dzis idziemy do niej w odwiedziny, ale dopiero po 15 gdy wyjdzie z pracy. Poki co jedziemy odwiedzic okolice przykolejowe i zobaczyc co tam slychac. Stacyjka jest opuszczona, tory zarasta trawa a nieopodal budynku zgromadzono stare wagony.
Najbardziej mi zal, ze jest juz nieczynna “chinkalnaja” - wyglada na knajpe z gatunku takich, jakie lubie najbardziej.
Po drodze mijamy bloki z kominkami gigantami ujetymi w cale kiście. Wiele razy widzialam bloki gdzie ludzie dogrzewaja sie piecykami a rura przebita jest na zewnatrz. Ale czemu te rury ida az tak wysoko nad dach? Czyzby sasiedzi z wyzszych pieter skarzyli sie na np. okopcone pranie?
Z Ryzanna umawiamy sie przy twierdzy. Bo chyba nie ma szans abysmy odnalezli jej dom w platanie uliczek. Wsrod starych murow bez zmian- krowy sie pasą, atmosfera przyjemna.
U Ryzanny w domu czeka juz stol zastawiony pysznosciami- jest tolma w ciescie, bakłażany nadziewane mielonymi orzechami, chlebek faszerowany kapusta w przyprawami, ktorego smak powoduje, ze czuje sie zupelnie jak na Wigilie, sa kawalki roznych grilowanych mięs, owoce i dzbany domowego soku z malin. W knajpie nigdy jedzenie nie jest tak dobre... Co dziwi nieco w tych regionach- nie ma na stole zadnego alkoholu.
Akurat trafilismy w taki termin, ze nie jestesmy jedynymi goscmi u Ryzanny- przyjechala na tydzien rodzina z Rosji- z Krasnodaru. Jest wiec nas spora gromadka- my w trojke, Ryzanna z synkiem Wadikiem, dziadek i dwojka dzieci z Rosji i dwie babki, odnosnie ktorych nie połapalam sie czy sa miejscowe czy przyjezdne. Sprawe identyfikacji utrudnia fakt, ze gdy spotkalismy sie poprzednio- rodzina z Krasnodaru tez byla w Ahalkalaki. Wszyscy oczywiscie sa Ormianami, co w tym miescie nie powinno nikogo dziwic. Najbardziej rozmowny jest dziadek, emerytowany wojskowy, ktory pol zycia sluzyl w Niemczech, w Magdeburgu, a po 90- tym roku zostal przeniesiony na Bialorus. Przez Polske jezdzil pociagiem tranzytowo setki razy. W pamieci zostal mu glownie drobny handel, rozne wymiany z lokalna ludnoscia w czasie dluzszych postojow. Swiat dziadka jest prosty i jednoznaczny. Nie ma w nim miejsca na inne spojrzenia i odcienie szarosci. W jego swiecie wszystkie kraje (z Ameryka na czele) pragna skrzywdzic Rosje, oslabic ją i podbic. Kraj ten jednak nie poddaje sie nikomu i niczemu i na dodatek jeszcze wszystkim bezinteresowanie pomaga (rowniez swoim oprawcom). Jedna jedyna Armenia poznala sie na rosyjskiej dobroci i jest wdziecznym i wiernym przyjacielem. Jakakolwiek dyskusja oczywiscie nie ma racji bytu. Co ciekawe przy probie rozmowy dziadek sie nie denerwuje, najwyzej wpada na wyzsze poziomy uduchowienia.

Wszyscy probuja zabawiac kabaka, ktory jest dzis wyjatkowo niegrzeczny. Zwlekaja dziesiatki zabawek- misie, migajace swiatelkami samoloty, nakrecane myszki i klocki, ktore robia "bip" jak sie na nich usiadzie. Babcie nosza na rekach, Wadik probuje brac na barana. Kabaczę interesuje sie tylko pełzaniem po dywanie w kierunku gniazdek elektrycznych w scianach, przyspieszajac na zakretach.

Zostajemy tez wciagnieci w rozmowe na temat piekna Batumi, ktore wszyscy tu zgromadzeni odwiedzaja kazdego roku. Na tym etapie nie mamy wyjscia i tez musimy potakiwac, bo wyjawienie prawdziwych naszych odczuc na temat tego miasta (jak i calego gruzinskiego wybrzeza) byloby sporym nietaktem i moglo zwazyc mila atmosfere ;)
Z racji na duza ilosc przyjezdnej rodziny nie mozemy zostac na noc u Ryzanny bo w domu totalnie nie ma gdzie nas polozyc a ogrodek nie nadaje sie do rozbicia namiotu (albo kwiatki albo grzadki). Nie krzywdujemy sobie bo od dwoch lat mamy juz upatrzony hotelik, w ktorym koniecznie musimy zanocowac. Polozony jest na obrzezach miasta przy wylocie na Ninoncminde. Co najsmieszniejsze - Ryzanna wogole nie wiedziala o jego istnieniu i polecala nam jakis 5 razy drozszy, twierdzac ze jest najtanszy w miescie :) Najpierw zegnamy sie przed domem a potem jednak cala rodzinka postanawia nas odeskortowac pod hotelik.
Po drodze zagaduje nas jeszcze policja, chyba sa zdziwieni, ze po ciemku w plataninie malych uliczek wlocza sie dwa auta na zagranicznych blachach.

Nasz hotelik to pietrowy budynek z dlugim balkonem. Boczna sciane ma udekorowana starym napisem "slawa trudu". Po korytarzu buszuje maly kotek, babka, ktora dosc nachalnie oferuje swoja pomoc przy kabaku i chlopak, ktory chcialby wyjechac do Polski do pracy i bardzo dokladnie wypytuje nas o rozne szczegoly zycia w naszym kraju a spostrzezenia notuje w kieszonkowym zeszyciku. Kreci sie tez wlasciciel, ktory przyjezdza czarnym merolem, na ktorym nie ma nawet pyłka czy plamki i caly blyszczy sie jak psu... nos ;)
O 6 rano budzi nas hymn ZSRR dudniacy z korytarza. Ja rozumiem, ze napis na scianie budynku zobowiazuje- ale dlaczego u licha o tak nieludzkiej godzinie?? Wylaze na korytarz. Przed wlaczonym telewizorem siedzi ekipa w komplecie- wlasciciel, babka, chlopak i kotek. Leci jakis film historyczny gdzie akurat odbywa sie defilada. Wszystko ladnie pieknie ale z ta pobudka to odrobine przegieli.

W Ahalkalaki odwiedzam tez apteke. Wogole na tym wyjezdzie odwiedzam duzo aptek- mozna tam kupic gotowe i niepsujace sie zarcie dla kabaka. Biorac pod uwage specyfike wyjazdu to jakbym zaczela sie bawic w gotowanie na marusi- to na zwiedzanie juz by czasu braklo ;) A wiec gruzinska apteka zwykle wyroznia sie tym, ze jest swiezo wyremontowana a wnetrze wyglada bardzo nowoczesnie. (z wyjatkiem tej jednej na trasie Anaklia-Zugdidi, gdzie sprzedawano tez chleb, wodke i plazowe piłki a babka siadywala na fotelu dentystycznym ;) ) Apteka przewaznie jest polaczona jakby ze sklepem dla dzieci i mozna kupic smoczki, nocniki, wózki, zabawki itp. Za okienkiem zwykle uwija sie 5 do 7 osob, ktore biegaja w kolko i ciezko jednoznacznie stwierdzic czym sie zajmuja. Zwykle nie wiecej niz dwie z nich podchodza do komputera i wbijaja tam zakupy. Proces sprzedazy lekarstw trwa kilka razy dluzej niz w Polsce, bo kazdy produkt musi byc kilkakrotnie podany z rąk do rąk, odstawiony i ponownie podniesiony. Leki dostaje sie bez recepty wedle uznania. Antybiotyki, antykoncepcja, silne leki na depresje a nawet psychotropy sa wylozone na polkach. Wiekszosc lekow pochodzi z importu z Rosji i Ukrainy i jest opisane cyrylica, najwyzej ma naklejki gruzinskie. Kilkakrotnie widzialam naklejone odreczne opisy, wykonane chyba przez personel apteki. Zakupy jednak zwykle przebiegaja bezprobemowo, tylko trzeba uzbroic sie w cierpliwosc i poswiecic na nie wiecej czasu niz w Polsce czy na Ukrainie (w innych krajach nie korzystalam z uslug aptek wiec nie mam porownania). Apteka w Ahalkalaki jednak przeszla wszelakie wyobrazenia. Dzis wyjatkowo oprocz kabaczego zarcia chce zakupic nurofen i tabletki na gardlo. Obsluga przynosi mi zupelnie co innego- zamiast nurofenu dostaje lek na potencje, jakis tez na "N". Wlasciwe tabletki musze sobie sama wyszukac w szufladkach, obsluga nie ma problemu aby mnie wpuscic na zaplecze i pozwolic buszowac po polkach. Wystarcza ustna deklaracja, ze ja tez pracuje w aptece i "sobie sama znajde". Naprawde wiara w drugiego czlowieka i zaufanie do niego jest wrecz rozczulajace. Znalezione dwa lekarstwa klade na ladzie a babka pakuje je do dwoch osobnych reklamowek, w ktorych zmiesciloby sie pol swini. Ja grzecznie staje w kolejce. Chwile pozniej dostaje metr paragonu. Moje siatki dalej leza za okienkiem. Na prosbe dostaje siatke z lekarstwami ale inna (wciaz staram sie nie utracic kontaktu wzrokowego z moimi siatkami). Skoro nie odpowiada mi siatka, ktora otrzymalam, prosza mnie o pokazanie paragonu, ktory juz odruchowo zdazylam zmiąć i wywalic do kosza. Nie mam w zwyczaju trzymac tego gownianego swistka gdy kupuje drobne rzeczy, ktorych nie planuje reklamowac i uwazam go za jeden z bardziej idiotycznych wymyslow dzisiejszych czasow. Dla gruzinskich aptekarzy jest to "dokument" i jest bardzo wazny. Mam teraz w rece siatke psychotropow i musze udowodnic, ze ich nie chce. Ide grzebac w koszu. W jego wnetrzu jest juz kilkanascie paragonow, wszystkie metrowe jak moj, wszystkie zmięte. I wszystkie oczywiscie w lokalnych robakach! Ratunku! Chyba gardlo mnie juz przestalo bolec.. Rozwiazaniu calej sytuacji nie pomaga fakt, ze w aptece jest tez Rosjanka, ktora kupila swojemu dziecku 20 jogurtow. Jednym z nich probowala nakarmic synka juz aptece ale jogurt wybuchł. Nie wiem jak kto wygladalo bo w czasie "eksplozji" kopalam za nurofenem na zapleczu. Moge ogladac tylko skutki - w jogurcie jest matka, dziecko, dwie panie z obslugi, szybka ekspedycyjna i spory kawalek podlogi. Na jogurcie poslizgnal sie dziadek. Rosjanka krzyczy, ze ona tych jogurtow juz nie chce, chce je oddac i żąda zwrotu pieniedzy. W dwoch okienkach drukują wiec płachty papieru, ktorymi mogliby sie okrecic (przypuszczam ze sa to protokoly zwrotu na jogurty). I wlasnie wtedy konczy sie tusz we wszystkich drukarkach... Udaje mi sie zakrasc i podmienic siatki, gdy wszyscy sa zajeci wspolnymi probami otwarcia drukarki. Poszkodowana jogurtowo dostrzega we mnie niemiejscową wiec automatycznie staje sie powierniczka jej żalow zwiazanych ze "zmarnowanymi wakacjami". Bo tu ani knajpy, ani stacje benzynowe, ani apteki, ani traktowanie kobiet nie odpowiadaja standardom, do ktorych przywykla w Moskwie. Dlatego dzis jest ich ostatni dzien w Gruzji. Zaraz wjezdzaja do Armenii, z nadzieja ze tam bedzie lepiej.. Coz.. kiwam tylko glowa po przekątnej i tylko sie zastanawiam ile czasu minie zanim zatęskni za Gruzja ;)
Nie wiem czy w tej aptece byl monitoring, ale jesli tak - to duzo bym dala za mozliwosc dostania w swoje rece nagrania z tego dnia!

Sniadanie zjadamy w nowej knajpce "Kavkaz", ktora powstala w budynku obok dobrze znanego nam burdeliku na wylocie z miasta na Turcje.
Zjadamy tam odżachuri jako ze takiej nazwy potrawy jeszcze nie spotkalismy. Okazuje sie to byc grilowanym miesem z zapiekanymi ziemniakami i warzywami. Smaczne acz nie jakies unikatowe. Zapewne wiele razy w zyciu juz jadlam "odżachuri" nie majac tego swiadomosci ;)
Potem jeszcze wracamy do centrum gdzie mamy sie spotkac z Ryzanna, ktora na chwile urywa sie z pracy aby nam pokazac cerkiew ormianska. Dzis przy niej trwaja jakies "prace spoleczne". Dzieci szkolne zamiataja, grabia rabatki.
Jest oczywiscie tez chaczkar
Przechodzimy tez kolo kasyna, na schodkach ktorego stoi babuszka i widac, ze sie waha czy oddac sie hazardowi czy tez nie.
Ciekawe bylo jeszcze ogloszenie. Ktos mial mocne parcie na wynajecie tego mieszkania, bo napisal az w trzech jezykach. A moze tutaj to normalne i wlasnie tak sie robi?
Ahalkalaki jest jedynym miejscem w Gruzji, ktore odwiedzilam juz po raz trzeci. I wciaz nie zmienilam zdania, ze to moje ulubione gruzinskie miasto i zawsze chetnie bede do niego wracac- do pylistych zaułkow oplecionych pajeczyna kabli i rur, do widokow na Gory Samsarskie, do pelnej krow twierdzy i oczywiscie do zapoznanych tu znajomych.
wiecej zdjec z miasteczka

2012

2014

2016

cdn

2 komentarze:

  1. Stacja kolejowa pewnie wkrótce zatętni życiem jak w przyszłym roku otworzą magistralę Baku-Tbilisi-Ahalkalaki-Kars, choć sama magistrala idzie pod miastem.
    W ogóle aż się chce tam pojechać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamietam ze 2 lata temu w okolicach Calki i Paravani widac bylo "ruch w interesie" przy torach, jakies remonty, pociagi techniczne sie krecily. W Ahalkalaki nie bylo widac nic takiego...

      Fajnie jakby chinkalnaje reaktywowali! :D

      Usuń