bubabar

poniedziałek, 16 września 2024

Opuszczone wioski na skraju poligonu - Stara Voda, Královská studánka (2024) - Majowe Czechy cz.2

Nie wiem jak to działa, ale mamy jakąś dziwną zdolność do odnajdywania poligonów. Czy w Polsce, czy za granicą. I w trakcie planowania, przeglądając mapy, i przypadkowo - już w czasie wycieczki. Zarówno czynnych, jak i miejsc, gdzie owe poligony były kiedyś. Musi być chyba jakieś wytłumaczenie tego magicznego procesu? No bo przecież przypadek nie może działać ciągle i niezmiennie!

Tak było i tym razem. Szukałam na mapach jakiegoś miejsca na nocleg, w niedalekiej odległości od planowanych do zwiedzania sztolni. Coby można legalnie wjechać, coby się na ognisko nadawało i żeby nie było to miejsce jakieś bardzo oblegane. I tak rzuciła mi sie w oczy boczna droga, a przy niej kaplica ze źródełkiem. Wokół puste, dzikie lasy, prawie pozbawione zabudowań. Czy to nie brzmi jak ideał? Przy bliższych oględzinach okazało się, że znów to samo. Jasne... Poligon. Czynny. A moja idealna miejscówka leży dosłownie na półwyspie wcinającym się owe wojskowe tereny. Miejsce wygląda tak, że kupę chyba będzie trzeba chodzić z GPSem, coby nie zdryfowało za daleko ;) Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałam - półwysep śródlądowy! :)


Postanowiłam sobie też obejrzeć owe miejsce na zdjęciach z googlemaps czy serio będzie dogodne na busia i ognisko. I pierwsze zdjęcie, które mi się otwarło - dosłownie mnie zwaliło z nóg! Że co???


To my! A nie, czekaj... Nas tam jeszcze nie było! My tam dopiero chcemy pojechać! Ognisko, a w tle niebieski busio... Czy to jest jakaś przebitka z równoległej rzeczywistości?? Takie przypadki chyba się nie zdarzają! Poczułam się naprawdę mocno nierealnie...

Przy dokładniejszym przypatrzeniu widać, że busio ze zdjęcia jest wyższy, że ma żółte blachy (nie wiem czy czeskie czy inne). Ale jak widać jego mieszkańcy też lubią ogniska i fajne miejscówki. Może kiedyś nasze ścieżki się przetną i ich poznamy? Skoro lubią podobne miejsca? Może kiedyś zakopiemy się w tym samym błocie? ;)

Wyżej wspomniane miejsce zwie się Královská studánka. Kaplica nad świętym źródłem powstała tu już ponad 300 lat temu. W obecnym kształcie stoi dopiero od lat kilkunastu, acz już na tyle pokryła się patyną, że wygląda przyjemnie i nie wali świeżą farbą. Zbudowano ją na miejscu ruin, które zostały po jej poprzedniczce. Na pocztówce widać, że owa "pozostałość dawnej kaplicy" to była prawie sama podmurówka.


Wypływ źródlanej wody znajduje się zarówno wewnątrz budynku, jak i na zewnątrz. Niesamowita jest cisza w takich miejscach - słychać tylko bulgot, a wokół roznosi się aromat świeżości. Czy tylko ja tak kocham leśne, święte źródełka? :)



Nie muszę chyba dodawać, że herbata z takiej wody ma nieziemsko wspaniały smak? :)

Praktycznie w którą by się stronę stąd nie ruszyć spotykamy poligonowe tabliczki. Pas terenu, gdzie mieści się kaplica, źródełko, busio i ognisko jest faktycznie bardzo wąski.





Tereny wokół przypominają mi nieco Beskid Niski. Zielone łąki, potoczek, podmyte skarpy. Wijące się polami drogi, ostatecznie gdzieś nurkujące w lasy. I pomiędzy tym małe pagórki, znaczone pojedynczymi cegłami czy kamieniami - zapewne ślady dawnych gospodarstw.






Wieczór na wyjatkową magię. Moim zdaniem, jeśli gdzieś można znaleźć Boga - to właśnie w takich miejscach, a nie w zatłoczonym kościele, gdzie ksiądz drze japę, a ludzie przychodzą z obowiązku/rutyny, a nie potrzeby serca.



Dawniej chyba też tutejsi pielgrzymi cenili sobie blask świec. Obrazek z tablicy informacyjnej przy drodze.


Nie tylko świecami człowiek żyje. Doceniamy też walory pięknej michy ogniskowej.





Zaraz obok znajdują się tereny wsi Stara Voda (w niemieckich czasach występująca pod nazwą Altwasser). Obecnie wsi już nie ma. Zachował się jedynie kościół, stojący samotnie wśród rozległych, zielonych łąk.


Jak tu wyglądało kiedyś można zobaczyć na pocztówce, będącej przedrukiem dawnych fotografii czy rysunków.


Kiedyś Stara Voda była popularnym miejscem pielgrzymkowym. Był tutaj również klasztor. Dziś na jego miejscu pozostały jedynie fragmenty muru i studnia na dawnym dziedzińcu. To chyba to miejsce:




Wieś zniknęła zaraz po wojnie wraz z wysiedleniem ludności niemieckiej i została włączona do obszaru wojskowego Libavá. Początkowo stacjonowały tu wojska czechosłowackie, po 1968 roku teren zajęła armia radziecka.

Kościół ma odnowioną fasadę, co może być bardzo mylące. Szczerze mówiąc mało brakowało, a w ogóle byśmy nie weszli do środka. Uznałam, że taki odremontowany, odmalowany - no kościół jak kościół, mija się przecież ich setki. I nie wchodzi się do każdego, zwłaszcza, że większość jest i tak zamknięta.


Ale dziwnie kabak się uparł, że skoro tu już jesteśmy to koniecznie trzeba wejść do środka i zwiedzić. Nie wiem co ją naszło, bo zazwyczaj nie ma jakieś szczególnej fazy na kościoły. I któryś raz utwierdzam się, że kabaka trzeba słuchać, bo ona ma jakiś szósty zmysł! Chyba bym była bardzo zła, gdybym dopiero po powrocie się dowiedziała jakie ciekawostki skrywa ów niepozorny budynek...

We wnętrzach kościoła i częściowo również na elewacji znajdują się podpisy żołnierzy radzieckich. Nieraz spotykaliśmy takowe na różnych dawnych poligonach, ale nigdy w takiej przytłaczające ilości! Ja pierdziuuuu! Tu się chyba pół Sajuza podpisało!

Po bliższym przyjrzeniu się widać, że i zewnętrzne ściany kościoła nie zostały w pełni odmalowane.





Wnętrza są nadal wykorzystywane w celach sakralnych, jest zrobiony nowy ołtarz. Na ścianach i sufitach zachowały się malowidła czy rzeźby z czasów przedwojennych, acz ich stan przywodzi na myśl raczej miejsca opuszczone i zapomniane.



Wszystkie miejsca, gdzie była możliwość się jakoś wdrapać, są pokryte wspomnianymi wcześniej podpisami stacjonujących tu żołnierzy. Niektóre napisy są już mało czytelne, inne jakby zrobione wczoraj. Wyraźnie dominują lata 70te i 80te. Człowiek sobie spokojnie siedział w Bytomiu, srał w pieluszkę i kompletnie nie wiedział, że tu jakiś Tadżyk czy inny Azer wspinał się po balkonach i rył nazwę swojego miasta w starym tynku.









Zwykle wykorzystywano wolne ściany, acz niektóre skubańce musiały walnąc autograf na samym środku obrazu!



Do tych jak widać dostęp był zbyt karkołomny, więc nadgryzła je tylko patyna lat.



Inni woleli się uzewnętrznić na futrynie.


Tu kolektywnie chyba pół kompanii się podpisało.



Krętymi schodami wspinamy się na balkonik, gdzie urządzono coś jakby na kształt muzeum. Są też wystawy obrazów i rzeźb.


M.in. znajdujemy tablicę z mapą całego byłego ZSRR i są tam zaznaczone miejscowości, z których zostały odnalezione napisy. Wychodzi na to, że nikt z Sachalinu i Kamczatki nie dotarł do Starej Vody ;)


Jak widać nie tylko na mnie ilość i różnorodność ściennych autografów zrobiła takie wrażenie. Miejscowi też to docenili i zrobiono z tego swoisty pomnik. Ku pamięci czy raczej ku przestrodze - grunt że jest. "Historia układa się warstwami. Nie tylko w ziemi". Może ten okres nie dla wszystkich jest przyjemny do wspominania, no ale był. I takie są fakty. Szacun dla braci Czechów za zachowanie tego miejsca w prawdziwym wydaniu. Obawiam się, że u nas by zaszpachlowali wszystko i jeszcze byli bardzo dumni z siebie, że dzieki temu mogą zacząć wierzyć i oszukiwać siebie samego, że przeszłości nigdy nie było.


Oprócz kościoła mają tu również stary cmentarz. Trawa jest wykoszona, wyraźne ktoś się nim zajmuje.




Przeważają przedwojenne nagrobki niemieckie.




Trafiają się też nowsze, takie już z okresu poligonu.


Niektóre miejsca są zaznaczone symbolicznie popularnym w okolicy łupkiem, którego sztolnie zwiedzaliśmy przez ostatnie dwa dni.


Nie wiem co to za przedmiot i dlaczego został wyeksponowany na cmentarzu.


Kawałek dalej jest też pomnik poświęcony poległym w okresie I wojny światowej.



Poligon na przestrzeni lat zmniejszych swój zasięg terytorialny. Idziemy na drugą strone szosy. Na obszar, który niegdyś był poligonem, a teraz jest już ogólnie dostępnym lasem, faszerowanym pozostałościami z przeszłości.

Droga jest taka jak lubię - nosząca ślady asfaltu.


A wokół las. Niby zwykły las, ale jak się przypatrzeć to tak jednak nie do końca ;)


Na poboczach rosną łany pokrzyw i zęby smoków.



Pomiędzy drzewami pojawiają się spore fragmenty jakiś budynków, nieznanego nam przeznaczenia. Ich ściany zbudowane są głównie z popularnego w okolicy łupka.





Gdzieniegdzie widać, że konstukcje są przetykane betonem. Tak jakby stare, przedwojenne zabudowania wsi za czasów poligonu przekształcono dla innych celów?





Można się też natknąć na głębokie, kwadratowe zbiorniki.




Czasem lisia jama....


....prowadzi do starej, całkiem dobrze zachowanej piwniczki.



Innym razem piwniczka przypomina naturalną grotę, tylko odrobinę wzmocnioną ludzką ręką. Przez chwilę nawet mamy nadzieję, że znaleźliśmy kolejną sztolnię, no ale nie tym razem ;)


Droga przypominająca bieszczadzkie stokówki z dawnych lat wychodzi z zarośli na rozległe pola. I wokół taka cudowna przestrzeń! Pustka i szeroki oddech.



Widok ze wzgórza na lasy, pagóry i ciąg dalszy bezkresnej pustki. Tam, gdzie patrzymy, wciąż jest używany teren wojskowy.


A dalej napotykamy dwa hangary. Klasyka gatunku. Duże, o okragłym przekroju i użebrowanych sufitach. Takie jak zwykle budowali na przechowalnię dla radzieckich rakiet.

Włazimy wgłąb. Otacza nas ciemność i chłodny, wilgotny aromat betonu, pokruszonego kamienia, rdzy, smarów, chwastów, zgasłych ognisk i trochę moczu ;) Może to nie brzmi jak najlepsze perfumy świata, ale zapach ów ma coś w sobie uzależniającego :) Zbyt długo nie czujesz - zaczynasz tęsknić...














Kawałek dalej, gdzieś miedzy Svatoňovicami a Budišovem, rzuciła nam się w oczy takowa droga:


Jak nic na jej końcu musi się czaić coś ciekawego!! Może to ciąg dalszy pozostałości po nieczynnym poligonie? I jak przypuszczaliśmy - znajdujemy malowniczą ruinkę! Okazuje się, że jednak miejsce nie ma wojskowej przeszłości. Są to ruiny gospody zwanej przed wojną Grafenau. Obecnie to już raczej tylko wydmuszka, ale powłóczyć się po chaszczach zawsze miło.






Miejsce za czasów swojej świetności ponoć prezentowało się tak:


To by było tyle o gospodach. Wracamy. Wokół łąki, pagórki i znów pusto.


Czasem przemknie nieopodal coś na kształt pociągu :) Czemu u nas takie śliczności nie jeżdżą?




Na kolejny nocleg planujemy wybrać okolice innego źródełka - Těšíkovská kyselka kolo miejscowości Hraničné Petrovice. I jest to jeden z dziwniejszych biwaków jakie mieliśmy okazje spotkać na naszych ścieżkach. Miejsce jak miejsce - chodzi raczej o tzw. okoliczności towarzyszące. Zaczyna się normalnie. Zajeżdżamy w okolice źrodła, którego wypływ ładnie obrosły minerały. Obok jest parking (niestety asfaltowy), wiaty, miejsce na ognisko, w tle szemrze sobie potoczek.


Gdy przyjeżdżamy stoją zaparkowane dwa auta. Jakaś parka robi sobie selfi nad potokiem. Jakiś motocyklista nabiera do butelki wody ze źródełka. Normalny sobotni wieczór na leśnym parkingu. Toperz z kabakiem rozpalają ognisko. Dość słabo tu w okolicy z drewnem, poza tym jesteśmy już zmęczeni, nie chce się nam szukać po krzakach. Bierzemy więc zapas opału, który wozimy w busiu. Ja zaczynam gotować herbatę na butli, biorę się za robienie kanapek. Nagle na parking z piskiem opon wjeżdża auto. Jedno, drugie, trzecie... Wysypują się z nich jakieś rodziny z dziećmi, które natychmiast zaczynają drzeć japy, biegać dookoła, rzucać patykami gdzie popadnie. Tłumaczymy sobie, że oni pewnie zaraz pojadą, przeczekamy - no przecież nie wygląda, żeby mieli tu nocować. Ale to nie koniec! Chwilę później pojawiają się kolejne samochody - czwarty, piąty, ósmy... Nosz k...!! O co tu chodzi?? W sumie w ciągu 10 minut zajeżdża 11 pojazdów! Są to chyba 3 niezależne od siebie ekipy. Na maskach dwóch aut jakaś młodzież rozkłada flaszki, włączają bumboksy aż znad potoku odpowieda dudnieniem. Inna, największa grupa przychodzi do ogniska, mówi coś w stylu "no to my się przysiądziemy" i zaczyna znosić skrzynki piwa - jedną, drugą, trzecią... Skrzynki z innymi napojami. Potem wjeżdzają pudła z kiełbasami, szaszłykami, pączkami. Stosy plastikowych talerzy. Jakieś sałatki. Oczy nam powoli wyłażą z orbit! Dwa busy są dosłownie po dach wyładowane żarciem! Chyba jakieś urodziny, wieczór kawalerski. Albo prędzej stypa? Bo jakoś atmosfera jest mało radosna. Biesiadnicy zdają się emanować nie za dobrą energią. Wyrywają sobie z rąk różne rzeczy, przepychają, ciągle o coś kłócą - o co, niestety nie jesteśmy w stanie rozkminić. No dobra... Starczy! Spier**** stąd! Trochę szkoda, że tyle drewna wpakowaliśmy do ogniska, ale marzymy tylko o tym, aby natychmiast znaleźć się daleko stąd. W Oławie pod Biedronką to jest mega spokojna miejscówka na biwak - w porownaniu z tym kociokwikiem. W ostatnich zdaniach skupiłam się na ekipie kulinarnej, ale to nie znaczy, że wspomniane wcześniej dzieci przestały się drzeć i biegać, a młodzież podkręcać muzykę po każdym wypitym duszkiem browarze. Wskakujemy do busia i heja przed siebie. Zgiełk zostaje w tyle. Otacza nas cisza i zmrok (który już w międzyczasie zaczął powoli spowijać świat). Wąska droga prowadząca do źródła wije się lasem. Nie ma za bardzo jak przy niej stanąć. Wyjeżdżamy więc na pobliskie skrzyżowanie i tam zatrzymujemy się w uroczej zatoczce (w sumie na tym etapie to nawet nocleg w tojtoju jawił by mi się jako szczyt marzeń). Wreszcie słychać śpiew wieczornych ptaków, które w maju nigdy nie kładą się spać bez obwieszczenia światu jakie są szczęśliwe. Coś tam jeszcze zjadamy, bo przy źródle jakoś nie zdążyliśmy.


Nie minęło pół godziny naszego pobytu na owym skrzyżowaniu - jak widzimy reflektory wyłaniające się z małej drogi w las. To auta wyjeżdżające znad źródła. Jedno za drugim. Prawie gęsiego. Kabak liczył. Było ich dokładnie 11. Wszystkie. I rozjechały się na różne strony. Znaczy przy źródle nie został nikt. A my poczuliśmy się... dziwnie... Naprawdę jak w tej teorii spiskowej, że świat, który nas otacza to komputerowa symulacja, której autor robi sobie z nas jaja! Grube imprezy, z solidną aprowizacją, z napalonymi na balangę ludźmi, nie kończą się w sobotni wieczór po niecałej pół godzinie, i to przed 22. Jak to powiedział kabak: "To jak w mojej grze. Gdzie ładują się tylko te kawałki świata, w których akurat jestem".

A tu widok na naszą miłą, przypadkowo znalezioną miejscówkę z rana. Spało się rewelacyjnie! Po eksodusie znad źródła chyba w nocy już nic nie jeździło żadną z pobliskich dróg.



Do źródła już nie zaglądamy. Szlag wie, co tym razem by nam wyświetliła symulacja ;)


Już na powrocie, w miejscowości Moravsky Beroun, napotykamy ciekawy pomnik. Nie wiem co przedstawia, ale to coś jest kanciaste i ma wytrzeszcz. No i stopy też ma!