bubabar

środa, 4 lipca 2018

Pribałtika 2018 cz. 1 - Przejazdem przez Litwe

Zaraz po wjezdzie na Litwe kierujemy sie nad jezioro Dusia w poszukiwaniu jakiegos miejsca na biwak. Brzegi jeziora stwarzają pozory dosyc pustych i dzikich, jednak prawie wszystkie drogi zjazdowe sa zamkniete szlabanikiem z numerem telefonu. Pewnie mozna sie tam osiedlic, ale za opłatą. Nie wiem czy to taki dobry interes bo wszedzie jest pusto. A lato w pelni.

Mamy jednak namiar gdzie szukac drogi bez szlabanu. Wykoszona łąka, miejsce ognisko i nieco nadgryziona zębem czasu wiatka, raczej bardziej dodająca uroku swym wygladem niz chroniaca przed deszczem. Tu sie dzis osiedlamy.







Pamiątki z Puszczy Augustowskiej.


Po wczorajszym biwaku w tłumie tu sie czujemy nieco dziwnie, tylko my i jezioro. No dobra - mamy odwiedziny. Przychodzi kot. Chyba nawykły do karmienia i czochrania przez turystow. Nie musze mowic kto z naszej trojki najbardziej sie ucieszyl z niespodziewanego, puszystego goscia ;) Kot jest tulony, głaskany a nawet zostaje mu oddany cały podwieczorek. Na pewnym etapie jednak musimy przerwac tą zażyłą przyjazn - kabak planuje zapakowac kota do wiaderka i zaniesc go do jeziora celem dalszej, wspolnej zabawy.



Odwiedzają nas tez łabedzie. Tez sa wyglodniałe ale jest problem bo wszystko juz zjadł kot...



Woda w jeziorze jest lodowata. Gorzej jak w gorskim strumieniu czy kamieniolomie. Tylko toperz zapodaje calkowitą kąpiel - biedaczek jeszcze nie wie, ze nie ostatnią dzisiaj….



Od kiedy przyjechalismy towarzyszy nam ciemny, nisko wiszący wał chmur. Długi czas stoi w miejscu, potem lekko przesuwa sie w naszą strone.


W momencie gdy zjada słonce dostaje jakiegos impetu i szybkosci kosmicznych. Ledwo zdążamy uciec do busia. Pranie w wiacie zostalo i mimo daszku jest do wykrecenia, tak samo jak jedna koszulka, ktora uleciała do jeziora. Wiatr dmuchnął na tyle solidnie, ze kabacze wiaderko zostalo rzucone chyba ze 100 metrow wgłąb jeziora i sie kołysze na falach.. (na szczescie bez kota! Kot czmychnal juz wczesniej do domu). Bohaterski toperz ratuje wiaderko!

Nad brzegiem sa tez dwa słupki kamienne o nieznanym nam przeznaczeniu. Z metalowymi “pięczęciami”, skorodowanymi w stopniu zroznicowanym.



Dzisiejszy plan dnia zaklada przejechac przez Litwe, tak zeby ominąc “via baltike”, Wilno i Kowno. Chocby i szutrami.


Nie wiem czy mają tu teraz jakies manewry wojskowe, czy jakies swieta czy festyny, ale wszedzie włóczy sie strasznie duzo wojska. Drogami jezdza wte i wewte cale kolumny ciezarowek i pojazdow pancernych, udekorowanych siatkami maskujacymi. Na polankach w lesie tez sie kręcą. Ciezko isc do kibla, zeby z krzakow nie wystawala jakas lufa!




W Jonavie spodobał mi sie jeden widoczek z wiaduktu - w klimatach industrialno - kolejowych.


Chwile sie tam kręce z aparatem, zoomujac gąsienice utrzworzone z cystern, fajne lokomotywy i dymy z kominow malowniczo rozwiewające sie na wietrze.




Jakis dwoch gosci wyłazi ze strozowki na dole i cos do mnie pokrzykuje, żywo gestykulując. Wiatr jest taki, ze nie ma szans nic zrozumiec. Dobra - brak wiatru nie pomoglby mi w skumaniu litewskiego ;) Usmiecham sie wiec tylko do nich i im macham. Odmachują mi i chowaja sie do kanciapy. Ciekawe o co chodzilo…

W Alytus jedziemy przez ciekawą dzielnice. Osiedle starych, pietrowych domow z drewna. Ni to bloki ni baraki... Wokol leżą stosy porąbanego drewna i kołyszą sie sznury powiewającego prania. Wszedzie jest duzo zieleni i dzieci jezdzacych na rowerkach po czworo naraz. Jakis gosc cos spawa tak, ze snop iskier leci na ulice i musimy przejechac pod tą świetlistą zasłoną. Chce sie zatrzymac i troche powloczyc po tej dzielnicy. Ostatecznie decydujemy zrobic to na powrocie… I to jest kolejny przyklad, ze nigdy nie mozna odkladac niczego na pozniej. Wracalismy tą samą drogą. Tak nam sie przynajmniej wydawalo. Ale tego osiedla juz nie bylo. Albo znikneło w niebycie albo my pomylilismy droge…

Granice z Łotwą chcemy przekroczyc koło Kvetkai, małą pylistą drogą. Jechalismy tak kilka lat temu i bylo bardzo miło. Jednak pamiec jest nieco zawodna. Kvetkai mijamy ale dalej cos sie nam pokiełbasiło.. Wypluwa nas na robaczywej szutrówce, ktora wije sie długimi kilometrami wzdłuz granicy, nie mogąc jej przekroczyc z racji na rzekę, a raczej bagnisty ciek bedacy wylęgarnia wszelakiego latajacego paskudztwa. Zakrecamy szyby, ktore natychmiast zostaja oklejone od zewnatrz czarnym kozuchem, ktory brzeczy i sie miota. Wedrujac w maju drogami polskiego Polesia wydawalo sie nam, ze robactwo pożera nas zywcem. Jedno jest pewne - w porownaniu - to tam nie bylo go wcale. Nie ma opcji wyjsc do kibla! Chyba przyjdzie korzystac z kabaczego nocnika ;) Ciezko sie nam nawet zorientowac gdzie jestesmy - mijamy jakies miejscowosci, ktorych nie ma na mapie - maleńkie, na wpół wyludnione przysiółki.



Ostatecznie zapodajemy odwrot do Kvetkai. Bo ta bagienna droga chyba nigdy sie nie konczy...

Warto bylo wrocic do wioski. Za drugim podejsciem zauwazamy nietypowe budki ptasie. Nieco upiorne ale malownicze w swoim nietypowym pomysle :)




cdn

3 komentarze:

  1. Buba cudownie sie ciebie czyta, jakbym jechala z wami a z kabaczka to super wedrowniczka buziaczki

    OdpowiedzUsuń
  2. Pomysł na ptasie budki niesamowity. :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Super :D. A te słupki z tabliczkami oznaczają granice gruntów :).

    OdpowiedzUsuń