Na nocleg zatrzymujemy się na Polanie Kudowskiej. To chyba nasz jedyny nocleg na tym wyjeździe, gdy nie mamy żadnego daszku nieopodal. No ale dziś na szczęście pogoda jest jakby ciut lepsza. Widok też jest przyjemny, choć Tatry wciąż pozostają zeżarte przez chmury.
Znajdujemy fajne miejsce na namiot - na skraju polany, między niewielkimi drzewkami, niewidoczne ze szlaku.
Ognisko palimy w kamiennym piecyku, który ktoś wcześniej tu zbudował. Kupa roboty - tyle przytargać kamulców!
Widać wyraźnie, że to popularne miejsce ogniskowe - wszędzie w pobliżu zagajniki są wysprzątane z wszelakiego chrustu. Dla większych zbiorów trzeba isć do lasu za podmokłą łąką.
Oj te ciepłe, wakacyjne wieczory... A ludziska się pytają: "co masz buba w tym wielkim plecaku?", "Po co ci latem puchowa kurtka w Beskidach?" Nie, nie było mi za gorąco...
Samoloty zaszywają dziury w chmurach.
Zachód słońca dziwnym trafem wypada nie na południu (gdzie panoramę mamy najlepszą), a złośliwie z innej strony ;) Idziemy więc podziwiać kolory nieba za drogą - coś tam nawet majaczy za drzewami.
Po 18 już nikt nie łazi szlakiem. Pusto. Jakoś późnym wieczorem przyjeżdża jednak terenówka, która gra i świeci jak dyskoteka. Robi chyba z trzy kółka po łące. Co chwilę ktoś wysiada, rozgląda się, kręci głową i znów wsiada, jedzie kilkanaście metrów i sytuacja się powtarza. Ostatecznie parkują jakieś 50 metrów od nas. Mam nadzieję, że nie włączą tej dyskoteki co zapodawała wszem i wobec w czasie jazdy. Ale nie.. Wysiadają i rozbijają namiot na środku łąki. Namiot zostaje podświetlony od wewnątrz jakimiś lampami, że świeci jak latarnia. Obok namiotu wbijają rosochaty kij i wieszają na nim trzy kociołki. Po czym stawiają dwa statywy z wielkimi aparatami, a dodatkowo dwie osoby biegają wokół z kamerami, wznosząc okrzyki jakby ich goniło stado wściekłych jenotów. Później zostaje jeden koleś siedzący przed namiotem, jeden statyw i koleś przez pół godziny coś bla bla bla - popełnia przydługi monolog. Po czym wszystko chowają do auta (łącznie z namiotem) i... odjeżdżają. Chyba byliśmy więc świadkami powstawania jakiegoś mrożącego krew w żyłach filmu pt: "zagubieni w głuchej puszczy" ;) Ostatecznie głucha puszcza pozostaje tylko dla nas, z czego cieszymy się niepomiernie, bo nie po to jedziemy w góry, żeby co chwilę dostawać po oczach szperaczem i słuchać jakiejś idiotycznej, pompatycznej paplaniny.
Pijemy herbatkę z dziurawca i liści malin. Oglądamy gwiazdy, które dziś pięknie i masowo wylazły (chyba dwa takie dni były na tegorocznym wyjeździe).
A tak się prezentuje nasz biwak o poranku :)
Dalekie horyzonty przedstawiają się nieco mniej chmurzasto niż dnia poprzedniego.
Toperzowe gacie suszyły się na drzewie, a przez noc pająk w nich zamieszkał.
Idziemy dalej czerwonym szlakiem przez Runek, a potem w dół do Ochotnicy. Czasem nietypowe wiewiórki zasiedlają tutejsze dziuple ;)
Czasem przysiądziemy i zagapimy się w dal.
Schodzimy ścieżkami w stronę wsi. Ciężko się idzie, występują tu strasznie chybotliwe kamienie, co chwilę się przewracamy, a z ciężkim plecakiem człowiek ma bardzo zaburzoną równowagę i z byle powodu leci na pysk jak worek kartofli.
Mam w planie zobaczyć wystepujące tu dwa niewielkie jeziorka - Zawadowskie i Iwanowskie. Niestety bajora wyschły, nie ma nawet młaczki, tylko łąki w tym miejscu. Ponoć w 2018 roku była tam woda - tak nam powiedzieli panowie-smakosze pod sklepem.
W Ochotnicy odwiedzamy sklep i fajny bar, gdzie zjadamy rybkę i po trzy lody włoskie.
Nieopodal sklepu, nad rzeką, jest super miejsce, żeby się umyć czy zrobić drobną przepierkę. Stoi tu też menelska ławeczka. Jak widać jest to nieco nietypowe, oddalone podsklepie, gdzie można sobie w spokoju spożyć zakupione wiktuały, patrząc jak płynie woda. Za rzeką stoją dwa domki, jakby przeniesione żywcem ze starych kempingów.
Ścieżka łącząca sklep z ławeczką.
Potem idziemy doliną zwaną Jaszcze. Czasem ucieszy oko jakaś stara, drewniana zabudowa, ale nie ma tego za dużo.
Spotykamy też ogromny, zorganizowany rajd Słowaków. Wszyscy mają podobne koszulki. Chyba ze 100 osób. Idą i śpiewają :) Mam wrażenie, że ci na początku śpiewają zupełnie co innego niż ci na końcu, ale i tak prezentują się nadwyraz sympatycznie :)
Zielone łąki pną się pod górę.
Gospodarstwo położone wysoko nad doliną.
Jeden z pogodniejszych wieczorów dziś mamy!
Podchodząc w górę mijamy bacówkę należącą do "Szlaku Kultury Wołoskiej". Teraz to każda buda czy każdy kamień musi być fragmentem jakiegoś szlaku - czy papieski, czy ptasi czy wołoski. Wszystko trzeba upstrzyć tablicami. Im tablica bardziej zasłania krajobraz - tym lepiej.
Tu dla odmiany - "szlak porzuconej infrastruktury łazienkowej". Dla koneserów.
A wracając do chałupy. Z plusów - jest bardzo ładnie położona. Z minusów - jej obecny stan jest mocno ażurowy. Z plusów opiewanych na tablicy - ma ponoć jakąś wyjątkową formę przestrzenną, stąd znalazła się owym szlaku i jest obiektem zachwytów różnych etnografów.
Z braku laku pewnie na nocleg by się nadała, acz pewnie większość jej wnętrz cieknie jak durszlak.
Z jednego z pomieszczeń raczej by się nie udało podziwiać gwiazd (z racji na w miarę solidny sufit pięterka), więc może i przed deszczem by się tu ukrył. Szczęśliwie nie musimy dziś tego sprawdzać.
Tuptamy dalej, a kolory krajobrazu robią się przyjemnie ciepłe wieczornie...
cdn
jabolowaballada
bubabar
czwartek, 11 grudnia 2025
wtorek, 9 grudnia 2025
Przez Sądecki i Gorce (2025) cz.3 - z Kotelnicy na Lubań
Rozległe łąki opadają w dół, ale też ciągna się kawałek dalej wzdłuż szlaku. Poszukiwana chatka okazuje się być tak schowana, że nie wiedząc o niej można by przejść zaraz obok i nie zauważyć. To chyba dawna bacówka, ale nie mam pewności.
Położona jest w całkiem widokowym miejscu.
Acz siedząc na progu raczej nie uda się paść wzroku górskimi krajobrazami ;) Gęsty chaszcz, który otacza chatkę ma jednak pewne zalety np. spore ognisko palone za chatką będzie niewidoczne ze szlaku.
Po wejściu do wnętrz mamy "przedpokój", dosyć wąski i przewiewny, z racji na pewną niekompletność ścian.
Po lewej stronie jest niewielki pokoik, który niegdyś ktoś próbował ocieplać/uszczelniać obijając ściany za pomocą linoleum.
Widać też ślady jakiegoś piecyka/kominka.
Z wyposażenia został tylko święty obrazek.
Okienko.
Jest tu pięterko z fajnym, równym miejscem do spania, ale tylko na jedną osobę. Poza tym nie ma drabiny.
Dolny pokoik jest nieco wilgotny - wyraźnie zacina przez okno albo cieknie coś w innym miejscu. Namiot się nie zmieści. Z żalem, ale jednak postanawiamy rozbić się na łące nieopodal. Plus taki, że będzie zaciszniej niż w bacówce, a noce w tym roku są bardzo chłodne.
Ale napewno zrobimy dobry użytek z tutejszej przyzby z tyłu bacówki. W razie deszczu jest tu daszek.
I co najważniejsze - możemy popalić ognisko w fajnym, ukrytym miejscu. Nawet trochę suchego drewna jest schowane pod ławką. Miło nam więc mija wieczór na wędzeniu się w dymie, pieczeniu grzanek i podsuszaniu mokrych ubrań. A z lasu dobiega kląskanie nocnych ptaków, które stopniowo przechodzą w pohukiwania sów.
Namiot stawiamy kilkanaście metrów dalej, na skraju łąki.
Kolejnego ranka suniemy w kierunku Lubania. Po drodze spotykamy domorosły drogowskaz kierujący na "Zbójnickie Stoły".
Zaintrygowało nas to, więc idziemy kawałek w tamtą stronę. W sumie nie znajdujemy nic bardzo spektakularnego. Jest skałka.
Jest stos kamieni.
I kilka drzew, na których ktoś 30-40 lat temu rył napisy.
Jak potem wyczytałam w internecie - chodziło o ten stos kamieni, że niektóre z nich przypominają swoim kształtem stół. I że były legendy, że w tym miejscu niegdyś spotykali się rozbójnicy, a pod skałami są wydrążone tunele, gdzie owi zbójcy ukrywali łupy. Dowiedziałam się o tym dopiero po powrocie, więc skarby zostały nietknięte, a my nie staliśmy się obrzydliwie bogaci. Korytarze z dobrem wszelakim wciąż czekają na swój dzień ;)
Idąc dalej mijamy wiatę z miejscem ogniskowym.
Im wyżej tym ładniejsze widoczki rozpościerają się przed wędrowcami.
A wierzbówki urozmaicają krajobraz.
Mijamy bazę namiotową z przyjemną wiatą kuchenną obwieszoną kubeczkami.
Ciekawe, że teraz rozbijają wszędzie na bazach te małe namioty. A nie te duże wojskowe z łóżkami polowymi. Tu ostał się tylko jeden taki jak dawniej.
Czemu? Łatwiej przywieźć? Albo tamte już się całkowicie rozpadły ze starości? Te duże były trochę jak chatka. Nie miały w sobie namiotowej klaustrofobii i umożliwiały np. w czasie deszczu wstanie z łóżka i zrobienie kilku kroków w suchym miejscu. Wygodne przebranie się czy spakowanie plecaka. Rozwieszenie mokrych łachów. Pewnie jakby takie stały to byśmy nie raz zdecydowali się na nocleg na bazie. Ale w małych? To już lepszy własny i rozbity w miejscu, który sobie sam człowiek wybierze...
Baza widziana z nieco innego rzutu.
Na zbliżeniu.
A te zabudowania na prawo od bazy to schronisko. Przeszłe i przyszłe. Występują tam kamienie po przedwojennym schronisku, spalonym przez Niemców bo się partyzanty w nim osiedliły. No i teraz budują tam ponoć nowe schronisko.
No i jest jeszcze wieża na Lubaniu.
Widoki z niej są całkiem akceptowalne, tzn. widać okoliczne pagóry a nie tylko mgłę.
Oj tam na górze straszliwie pizgało!
Idziemy też do źródła uzupełnić wodę i tam robimy sobie zupki, coby potem mniej nosić.
Źródełko położone jest dużo niżej niż baza. Sporo trzeba zjechać na tyłku po stromym zboczu. Nie jest przesadnie wydajne, ciurka z niego bardzo delikatnie. Cały czas więc stoją tu bazowe kontenery, do których po malutku kapie woda. Od czasu do czasu ktoś z bazy przychodzi i wnosi na górę dziesięcio czy dwudziestolitrowy bukłak. Dziwimy się, że nie przychodzą po nie z plecakiem, bo nieść w łapach śliskie, obłe coś o tej masie - nie brzmi zbyt zachęcająco. A jak wyślizgnie się z rąk i wyrżnie o kamienie (co mamy okazję obserować dwukrotnie) - to chyba łatwo może się przedziurawić?
Jak na środek tygodnia i niezbyt rewelacyjną pogodę, kręci się tu całkiem sporo ludzi. Więcej podchodzi tu tym stromym zboczem niż wali czerwonym szlakiem (który zawsze myślałam, że jest najbardziej popularny). Podchodzi do nas jakaś rodzinka: "przepraszam, gdzie tu jest źródełko?". Pokazujemy więc gdzie. Koleś tam idzie, patrzy na baniaki, wraca. "Nie mogę znaleźć". Poszłam więc te kilkanaście metrów z gościem i mu pokazuje palcem, że tu woda płynie. Koleś staje się z lekka agresywny: "Pani sobie jaja ze mnie robi?? Ja o źródło pytam! Pani wie i nie chce mi powiedzieć! Gdzie ono jest????". Dwójka dzieci zaczyna płakać, a babka, która z nim przyszła mówi: "Lepiej już wracajmy. Nie podoba mi się tutaj!". Ja też się oddalam. Mi się też nie podoba. A oni chyba nie poszli na szczyt, zawrócili w dół.
Wędrujemy dalej.
Szukamy chatki, której już chyba od dawien dawna nie ma, bo nie został ani ślad. Fundamenty pewnie zarosły. Już nawet nie pamiętam z kiedy i od kogo miałam ten namiar. Nie widziałam jej też nigdy na żadnym zdjęciu, więc to może w ogóle nie chatka-widmo, ale jakaś zupełna ściema? W sensie - nie że jej teraz nie ma, ale nigdy nie było?
Dużo malin się pojawia, więc nie omieszkamy skorzystać. No i rozglądamy się za noclegiem.
cdn
Położona jest w całkiem widokowym miejscu.
Acz siedząc na progu raczej nie uda się paść wzroku górskimi krajobrazami ;) Gęsty chaszcz, który otacza chatkę ma jednak pewne zalety np. spore ognisko palone za chatką będzie niewidoczne ze szlaku.
Po wejściu do wnętrz mamy "przedpokój", dosyć wąski i przewiewny, z racji na pewną niekompletność ścian.
Po lewej stronie jest niewielki pokoik, który niegdyś ktoś próbował ocieplać/uszczelniać obijając ściany za pomocą linoleum.
Widać też ślady jakiegoś piecyka/kominka.
Z wyposażenia został tylko święty obrazek.
Okienko.
Jest tu pięterko z fajnym, równym miejscem do spania, ale tylko na jedną osobę. Poza tym nie ma drabiny.
Dolny pokoik jest nieco wilgotny - wyraźnie zacina przez okno albo cieknie coś w innym miejscu. Namiot się nie zmieści. Z żalem, ale jednak postanawiamy rozbić się na łące nieopodal. Plus taki, że będzie zaciszniej niż w bacówce, a noce w tym roku są bardzo chłodne.
Ale napewno zrobimy dobry użytek z tutejszej przyzby z tyłu bacówki. W razie deszczu jest tu daszek.
I co najważniejsze - możemy popalić ognisko w fajnym, ukrytym miejscu. Nawet trochę suchego drewna jest schowane pod ławką. Miło nam więc mija wieczór na wędzeniu się w dymie, pieczeniu grzanek i podsuszaniu mokrych ubrań. A z lasu dobiega kląskanie nocnych ptaków, które stopniowo przechodzą w pohukiwania sów.
Namiot stawiamy kilkanaście metrów dalej, na skraju łąki.
Kolejnego ranka suniemy w kierunku Lubania. Po drodze spotykamy domorosły drogowskaz kierujący na "Zbójnickie Stoły".
Zaintrygowało nas to, więc idziemy kawałek w tamtą stronę. W sumie nie znajdujemy nic bardzo spektakularnego. Jest skałka.
Jest stos kamieni.
I kilka drzew, na których ktoś 30-40 lat temu rył napisy.
![]() |
![]() |
|---|
![]() |
![]() |
|---|
Jak potem wyczytałam w internecie - chodziło o ten stos kamieni, że niektóre z nich przypominają swoim kształtem stół. I że były legendy, że w tym miejscu niegdyś spotykali się rozbójnicy, a pod skałami są wydrążone tunele, gdzie owi zbójcy ukrywali łupy. Dowiedziałam się o tym dopiero po powrocie, więc skarby zostały nietknięte, a my nie staliśmy się obrzydliwie bogaci. Korytarze z dobrem wszelakim wciąż czekają na swój dzień ;)
Idąc dalej mijamy wiatę z miejscem ogniskowym.
Im wyżej tym ładniejsze widoczki rozpościerają się przed wędrowcami.
A wierzbówki urozmaicają krajobraz.
Mijamy bazę namiotową z przyjemną wiatą kuchenną obwieszoną kubeczkami.
Ciekawe, że teraz rozbijają wszędzie na bazach te małe namioty. A nie te duże wojskowe z łóżkami polowymi. Tu ostał się tylko jeden taki jak dawniej.
Czemu? Łatwiej przywieźć? Albo tamte już się całkowicie rozpadły ze starości? Te duże były trochę jak chatka. Nie miały w sobie namiotowej klaustrofobii i umożliwiały np. w czasie deszczu wstanie z łóżka i zrobienie kilku kroków w suchym miejscu. Wygodne przebranie się czy spakowanie plecaka. Rozwieszenie mokrych łachów. Pewnie jakby takie stały to byśmy nie raz zdecydowali się na nocleg na bazie. Ale w małych? To już lepszy własny i rozbity w miejscu, który sobie sam człowiek wybierze...
Baza widziana z nieco innego rzutu.
Na zbliżeniu.
A te zabudowania na prawo od bazy to schronisko. Przeszłe i przyszłe. Występują tam kamienie po przedwojennym schronisku, spalonym przez Niemców bo się partyzanty w nim osiedliły. No i teraz budują tam ponoć nowe schronisko.
No i jest jeszcze wieża na Lubaniu.
Widoki z niej są całkiem akceptowalne, tzn. widać okoliczne pagóry a nie tylko mgłę.
Oj tam na górze straszliwie pizgało!
Idziemy też do źródła uzupełnić wodę i tam robimy sobie zupki, coby potem mniej nosić.
Źródełko położone jest dużo niżej niż baza. Sporo trzeba zjechać na tyłku po stromym zboczu. Nie jest przesadnie wydajne, ciurka z niego bardzo delikatnie. Cały czas więc stoją tu bazowe kontenery, do których po malutku kapie woda. Od czasu do czasu ktoś z bazy przychodzi i wnosi na górę dziesięcio czy dwudziestolitrowy bukłak. Dziwimy się, że nie przychodzą po nie z plecakiem, bo nieść w łapach śliskie, obłe coś o tej masie - nie brzmi zbyt zachęcająco. A jak wyślizgnie się z rąk i wyrżnie o kamienie (co mamy okazję obserować dwukrotnie) - to chyba łatwo może się przedziurawić?
Jak na środek tygodnia i niezbyt rewelacyjną pogodę, kręci się tu całkiem sporo ludzi. Więcej podchodzi tu tym stromym zboczem niż wali czerwonym szlakiem (który zawsze myślałam, że jest najbardziej popularny). Podchodzi do nas jakaś rodzinka: "przepraszam, gdzie tu jest źródełko?". Pokazujemy więc gdzie. Koleś tam idzie, patrzy na baniaki, wraca. "Nie mogę znaleźć". Poszłam więc te kilkanaście metrów z gościem i mu pokazuje palcem, że tu woda płynie. Koleś staje się z lekka agresywny: "Pani sobie jaja ze mnie robi?? Ja o źródło pytam! Pani wie i nie chce mi powiedzieć! Gdzie ono jest????". Dwójka dzieci zaczyna płakać, a babka, która z nim przyszła mówi: "Lepiej już wracajmy. Nie podoba mi się tutaj!". Ja też się oddalam. Mi się też nie podoba. A oni chyba nie poszli na szczyt, zawrócili w dół.
Wędrujemy dalej.
Szukamy chatki, której już chyba od dawien dawna nie ma, bo nie został ani ślad. Fundamenty pewnie zarosły. Już nawet nie pamiętam z kiedy i od kogo miałam ten namiar. Nie widziałam jej też nigdy na żadnym zdjęciu, więc to może w ogóle nie chatka-widmo, ale jakaś zupełna ściema? W sensie - nie że jej teraz nie ma, ale nigdy nie było?
Dużo malin się pojawia, więc nie omieszkamy skorzystać. No i rozglądamy się za noclegiem.
cdn
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)




















































































