sobota, 4 lipca 2020

Uwięzieni w Polsce czyli szwendanie po "Ścianie Zachodniej" cz.1 - Kwietno, Osetno (2020)

Jak zwykle czerwiec to dla nas czas na dłuższy wyjazd. W tym roku mieliśmy w związku z tym różne ambitne plany - tzn. może "pokrętne" byłoby lepszym nazwaniem ;) Chcieliśmy znów wybrać się do Estonii, ale droga wodną. Z braku bezpośredniego połączenia Polska - Estonia chcieliśmy płynąć przez Szwecję - z Gdańska do Karlskrony, a potem ze Sztokholmu do Tallina. Następnie przez Estonię, Łotwę i Litwę dotrzeć do Obwodu Kaliningradzkiego, głównie celem odwiedzenia Bałtijska i Bałtijskiej Kosy, gdzie podczas ostatniego tam wyjazdu nie dotarliśmy, ze względu na moje niedoinformowanie..

No i jak zapewne można się domyślić nasze plany wzięły w łeb :( Miał być fajny wyjazd i dupa :( Wdrożenie zawsze podręcznego planu awaryjnego czyli Ukrainy - również nie było opcją... Pozostało więc wszystkie plany, mozolnie przygotowywane przez całą zimę wsadzić w teczkę i naprędce szykować zupełnie inny wyjazd - i wyruszyć gdzieś w Polskę... Ciężko jest mi sobie przypomnieć kiedy na tak długi wyjazd (ponad 3 tygodnie) jechaliśmy jedynie wewnątrzkrajowo... Zatem włóczęga będzie się odbywać niespiesznie i bardzo sporymi zakosami.. Na szwendanie się wybraliśmy lubianą przez nas ostatnio ścianę zachodnią. Nie powinno tu zabraknąć ruin, bunkrów, sosnowych lasów, kocich łbów na drogach - i wszelakich bajor, gdzie po ciekawym dniu można z siebie spłukać kurz wyboistych dróg, szlam podziemnych korytarzy i pajęczyny zapomnianych, poniemieckich pałaców i kościołów.

Pierwszy dłuższy przystanek na trasie to Kwietno. Jeszcze Dolny Śląsk. Nasze poprzednie wspomnienia z tej miejscowości nie są zbyt pozytywne. Ogrodzony prywatny pałac, gdzie cieć darł mordę nawet gdy robiłam zdjęcia stojąc na ogółnodostępnej ulicy. Spotkanie na swojej drodze bezinteresownego skurwiela zawsze zostawia negatywne wrażenia. Ale postanawiamy dać tej wsi drugą szansę. Bo nie tylko wyzamykany pałac tu mają. W leśnych ostępach kryje się jeszcze jedna budowla, ponoć dużo przyjaźniejsza dla dzikich eksploratorów. Mijamy zabudowania będące mixem bloków i baraków. Jak przystało na te pore roku wszędzie jest pełno kwiatów o cudnym aromacie, który niesie się polami w połączeniu ze śpiewem ptactwa. Jak przystało na sobotę i popegieerowską wieś, popołudnie tu mija w rytmie grilla i disco - polo.


Wbijamy w pola. W tle majaczy jeszcze fikuśne zabudowanie mające zapewne coś wspólnego w swej historii z pobliskim pałacem (o którego istnieniu wolimy zapomnieć).



Droga na pograniczu łąk i lasu wpełza w chaszcz. My wraz z nią.



Tam czai się to, czego szukamy.




Wieża widokowa z gatunku "sztuczna ruina". Coś, co w odległych czasach kazały sobie budować bogate hrabiny, posiadające gusta bubopodobne. Do okien zaglądają spętlone konary bluszczy...






Ta wieża jest wyjątkowo fajna - można wejść na samą górę! Prowadzą tam kręcone, solidne, betonowe schody, idąc którymi nie ma się poczucia, ze zaraz odpadną.



Ślimak schodów nagle się kończy w powietrzu! Bardzo mi to miejsce przypomina nieodżałowaną Włodzicką Górę... Kurde... Jak ja lubiłam to miejsce... No ale całe szczęście mam nowe miejsce do lubienia!



Bractwo czerwonych butów wyrusza na żer! ;) Kolorek jeszcze daje po oczach. Z każdym dniem będzie on szarzeć w wyniku przypylenia, przykopcenia, ubłocenia... Piach, ziemia, popiół - zawsze dążą, aby sprowadzić wszystko do jednego właściwego koloru - koloru dobrze spędzonego czasu! :)


Przy wieży jest miejsce ogniskowe, widać, że często odwiedzane przez miejscowych. Nie omieszkamy więc z niego skorzystać i sprawić, aby nasze kanapki z serem nabrały właściwego aromatu wędrówki!


Czerwononosy Krecik alkoholik oczywiście jest z nami! I zaś przytula się do butelki! Na tego kolesia to chyba nie ma rady! ;)


Na nocleg stajemy dosyć wcześnie. W końcu nigdzie się nam nie spieszy, skoro i tak dostępny "wybieg" mamy tak mocno ograniczony... Przypominają się różne piosenki - "jeśli kochasz swoją budę - to pokochasz łańcuch swój" (jedna z piosenek Kaczmarskiego...) ech... tyle piosenek człowiek znał, znał od lat... tylko ich nie rozumiał...)

Na biwak obieramy sobie okolice opuszczonego mostu kolejowego nad Baryczą. Linia kolejowa jest już tu niewidoczna, torowisko zdjęte, na mapach nieoznaczone w ogóle.. Została tylko żelazna kratownica przerzucona nad malowniczą rzeką.


Znaleźliśmy to miejsce przypadkiem, w marcu zeszłego roku. Pojechaliśmy zobaczyć brzeg rzeki, czy rokuje ogniskowo - a tu bum! taka wspaniała niespodzianka! Wracamy więc tu z ochotą. Najpierw próbujemy szczęścia od strony Kietlowa. Niestety podjazd na upatrzone miejsce jest niemożliwy. Drogę przegradza młakowaty potok, o głębokości do pół łydki, a jak życie nieraz pokazało - busio bardzo źle sobie radzi na powierzchniach grząskich.


Jedziemy więc od strony Osetna. I dopiero tu odkrywamy - że tam był szałas!



Miesiąc temu wieszaliśmy hamak NAD torami. Więc teraz dla odmiany (i równowagi) wieszamy go POD torami :)





A tak sobie płynie rzeka Barycz...


Wieczór mija na siedzeniu na przęśle...


wspinaniu się po rdzawych szkieletach...



a w końcu i klasycznie - przy blasku płomieni.



Przez kilka pierwszych dni tego wyjazdu towarzyszą nam "muminkowe herbatki". Dostaliśmy je w gratisie do zakupionego kubeczka. Bardzo smaczne np. dzisiejsza jest o smaku jaśminowym!


Księżyc błyska znad ażurowego "dachu" dawnego mostu, wodne ptactwo kląska w szuwarach, a kabak zasypia na rękach przy ognisku, nucąc jakąś dziwną, nieznaną nam piosenkę, pewnie przedszkolną (albo zapamiętaną z poprzedniego wcielenia ;) )





cdn



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz