niedziela, 26 stycznia 2020

Ukraina (2019) cz.12 - Primorskie








Dziś jedziemy z Katranki do Primorskiego. Większa część trasy to malownicza płytówka. Mijamy kilka rybaczych przystani, śluz, tam, grobli czy wraków łódek...



Parkujemy gdzieś na mierzei i sobie idziemy w stronę morza. Przebijamy się przez łany czerwonych porostów i potwornie śliskie błota. Czegoś tak śliskiego w środku lata to ja jeszcze nie widziałam! Raz po raz lądujemy kuprami w bagnistej mazi.









W taki oto sposób docieramy na dzikie plaże. Nikogo prócz nas nie ma aż po horyzont. Jak widać błotna fosa zadziałała! ;) I znów można pływać na waleta, nie przejmując się jakimiś zasadami co sobie ludzie wymyślili! Tak wygląda prawdziwa wolność! :)





Droga, którą jedziemy, jest cała przechylona w stronę limanu. Czasem przechył jest niewielki i prawie nieodczuwalny.









A czasem na tyle spory, że trzeba ową “drogę” porzucić i jechać polem.




Bo to ponoć w ogóle nie droga, a umocnienie mierzei. Ale że droga naokoło byłaby koszmarnie długa - to ludziska sobie jeżdżą tędy bo wygodniej.

Docieramy do Primorska, które nie robi na nas dobrego wrażenia. Pełno ludzi, aut, tłoczno jak diabli, a wszystkie miłe bazy pozamykane na głucho. Cóż… chyba Rasejka i Katranka wysoko postawiły poprzeczkę klimatyczności. Nie mamy zamiaru nocować w barakach obitych sajdingiem, z klimą, kafelkami na podłodze, ale za to z widokiem na szosę.. Uciekamy więc w nadmorskie chaszcze, klucząc po łąkach sprawiających wrażenie dna dawnego zbiornika wodnego. Mamy nadzieje, że w nocy nie przyjdzie ulewa i na naszej drodze nie powstanie kolejny liman!

Zawsze sobie myślę, że to jest jakaś masakra - żyć w kraju z dostępem do morza i aby doświadczyć takich biwaków musisz wyjeżdżać za granice... Tak jak Mołdawianie czy Białorusini, którzy morza u siebie nie mają... My niby morze mamy, ale w teorii, bo guzik z tego wynika...




Tu plaża jest dosyć ludna. Można biwakować na samym brzegu, co czyni wiele osób. Wiele aut się tu zagrzebuje - o czym świadczy stojący na środku plaży traktor z napisem “holowanie”. Z podobną kartką na szyi też przechadza się jakiś koleś.


Niedaleko jest mini zalewik, gdzie chyba odcięło ryby. Jest od nich gęsto i wędkarze wybierają je rękoma. Są różne zatoczki, półwyspy, zamulenia. Grzęzną ludzie , grzęzną auta, wszyscy się dobrze bawią! :)








Brzegi zalewu pokrywa błotna maź.. Taka pełna bąbelków! Jedne z nich pękają, a obok tworzą się nowe. Wygląda więc jakby to jeziorko oddychało!




Za busiem mamy łachę piasku, która łączy się z wydmami i plażą. Czy tylko ja tak uwielbiam robić ognisko na piasku? Palimy głównie suchoroślami i małymi kolczastymi krzaczkami. Nie wiem co to za gatunek. Generują krótki i jasny płomień. Trzeba więc ciągle dokładać, acz nie jest to problem - owego opału jest tutaj zatrzęsienie! Nasze ognisko zapach ma… hmmm… specyficzny! Taki trochę jak lizol do mycia podłóg? Trochę jak stajnia w ZOO?? Nie taka gdzie konie i krowy, tylko jakby nosorożec i żyrafa! Takie stajnie pachną nieco inaczej! Ten zapach jest okresowy. Więc może to nie ognisko? Może go skądeś przywiewa? Dzisiejsze ziemniaki nabierają dziwnego, słodkiego aromatu. Są pyszne! Mam nadzieje, że te suchorośla nie są jakieś trujące!






Koło północy przestajemy dokładać do ogniska. Zaraz przy brzegu zaczyna pływać niewielki stateczek, który jasnym reflektorem oświetla plażę i wydmy. W tle wyje jakaś syrena. Zastanawiamy się czy to może patrol straży przybrzeżnej? Granica tu blisko.. A to pływadło tak się bełta w kółko. Zakradam się wydmami, aby mu się przyjrzeć. Rybacki kuter, albo tym bardziej kłusownicy, by tak chyba nie walili światłem po plaży jakby czegoś szukali? Niby wiemy, że tu można biwakować, wszyscy to robią - ale są jednak pewne urazy psychiczne z Polski, w stylu “na biwaku lepiej się schować, bo jak cię zobaczą to ktoś przylezie i będzie sapał, że nie wolno"...

O takimi suchoroślami wczoraj paliliśmy w ognichu!



A tak nasz chrust wygląda jak jest jeszcze żywy, niewyschnięty i porasta wydmę.


Poranek na wybrzeżu...


Dziś ostatnia przekąpka tego wyjazdu.. Tegoroczne pożegnanie z morzem...




W oddali widać zatoczkę pełną kamieni. Gdy podchodzę, rzekome kamienie okazują się być... kolonią zdechłych meduz! Są ich dziesiątki! Czy sztorm je za bardzo pobełtał i tym samym ubił?


Można się więc na spokojnie przyjrzeć rozmiarom, kolorom, kształtom kapeluchów i macek. Smutny widok… A za parę dni będzie też chyba porządnie śmierdzący!










Przy śniadaniu do busia podchodzą krowy. Cudem udaje się uratować pranie dyndające na gałązi. Już trzy mordy wyciągały się do kabaczego kostiumu z syrenką! Z krowami przychodzi upierdliwy pasterz. Siada metr od busia i zaczyna komentować wszystko co robię. “O! Czemu smarujesz chleb majonezem? Majonez przecież kładzie sie obok na talerzu”, “A to co? (wskazuje na palnik) Zupę to też podgrzeje?”. Zapuszcza żurawia do busia. “A co jest w tej skrzyni?”, “A czemu macie podarte siedzenie?” Prym wiodą pytania o kase. “Ile kosztuje taki bus? Ile stoi u was dolar? Ile zarabiasz? Ile kosztuje u was krowa?”. Wszystko byłoby w miarę akceptowalne, często pasterze przychodzą do turystów, pogadać, poopowiadać, podopytywać. Z nudów, z ciekawości.. No bo ile można patrzeć jak się krowa ogonem od much ogania. A tu taki turysta. Nie ma ogona - ciekawostka! No ale tu jest jakoś inaczej niż zwykle... Mam wrażenie, że koleś zaczyna normalnie, ale z każdym kolejnym pytaniem skraca dystans i zaraz będziemy go mieć w busiu, w śpiworze, z naszym śniadaniem w gębie.
“A to twój mąż? To chyba nowy? Bo rok temu byłaś tutaj z takim chudym blondynem. A to twoja córeczka? Taka niepodobna! To chyba od tego nowego męża, co?” Pytania zaczynają być coraz bardziej wkurwiające, a moje delikatne sugestie do pasterza aby poszedł w cholere - zdają się w ogóle do niego nie docierać. A miało być takie spokojne, sielskie śniadanko na wydmie... Rozważamy już zamknięcie mu drzwi na twarzy i odjechanie na śniadanie gdzieś w dal - koniecznie silnym zygzakiem, bo podejrzewam, że będzie się czepiał lusterek… Ostatecznie sytuacje ratują krowy - bo sobie gdzieś idą i znikają z pola widzenia. I pasterz, chcąc nie chcąc, ociągając się, idzie ich szukać.

Mija nas też jeszcze Murzyn. Tzn. koleś o barwie czarnej - dokładnie co do milimetra wysmarowany błotem. Widziałam już dziś kilka takich łaciatych osób, ale tamte nacierały się tylko fragmentarycznie. Też nas kusi się wysmarować! Ciekawe czy się z tego domyjemy w morzu, ale jakoś żal się nam zrobiło… Dziś ostatnia szansa... Koleś znalazł kałuże tego błota kawałek dalej. O tam! Za drzewami i w lewo. W tym roku jest bardzo sucho, więc ciężko z błotnymi maseczkami. Ponoć trzeba uważać, żeby nie nasmarować się piaskiem, bo to podrażnia skórę i powoduje alergie. Błotko musi być “jedwabiste”. Tak, zapisałam sobie to słowo w notesie, aby sprawdzić w domu w słowniku - jakie dokładnie musi być idealne błoto :) Kurde, facet jak mówi o tym błocie to jakby jakiś wiersz recytował! W jego oczach też widać uduchowienie!

Koleś przyjeżdżał tu w latach 80 tych na jakieś obozy pionierów. I tu wszędzie były błotne jeziora. A tu gdzie biwakujemy dochodziło morze. Morze się cofnęło, jeziora wyschły.. Jakoś woda ucieka i wszystko stepowieje…

Przed odjazdem szukamy błotnego źródełka, ale niestety bezskutecznie. Może ta kałuża ukazuje się tylko tym, którzy z odpowiednią dozą szacunku, uwielbienia i natchnienia o nim myślą i mówią???

cdn


4 komentarze:

  1. Macie nowego kibica, świetnie się czyta♥️

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniałe wakacje, wspaniała opowieść. Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń