środa, 4 grudnia 2019

Armenia (2019) cz. 11 - Hankavan, bloki sekciarzy i opuszczony obóz pionierów

Zwiedziwszy Hankavan Osiedle zawracamy i suniemy w stronę przeciwną. Mijamy nasz domek nad ciepłymi źródłami i idziemy zobaczyć gdzie za wsią kończy sie droga. Bo Hankavan jest ostatnią miejscowością w dolinie - dalej juz tylko jakiś wyboisty trakt pnie się na otaczające, płowe góry.

Po wyjściu z wioski widoki są coraz ładniejsze.


Asfalt w Hankavan jest wyjątkowo dobry, aż tak troche tu nie pasuje taka równa droga. Praktycznie nie ma dziur. Namierzyliśmy tylko jedną dziure - ale za to bardzo konkretną. Poszli widać na jakość, a nie na ilość ;) Wlot ma nieduży - ale głębokość to chyba z półtora metra! Tu wreszcie widać, że pod drogą płynie wartki i miło szemrzący potoczek. Już wcześniej idąc szosą, zastanawialiśmy się - co to jest u licha za dziwny, bulgoczący dźwięk, wydobywający się niewiadomo skąd!



Mamy jeszcze jeden namiar na baseniki - bardziej przy końcu wsi. Nawet mapki z netu podrukowałam. Tylko, że tam jest coś dziwnego. Stoi jakby normalny blok, ale otoczony murem. Na wjeździe jest szlaban i budka ze strażnikiem. Brama zamknięta, a w budce siedzi jakiś kilkunastoletni chłopaczyna, z którym ni cholery nie mogę sie dogadać. Jedyne co z siebie wyrzuca (a dla nas jest zrozumiałe) to że "obóz", że "zamknięte" i że "nie wolno". Blok średnio wygląda na ośrodek wczasowy albo strzeżone osiedle dla bogaczy. Więzienie to też chyba nie jest - bo otaczający go mur jest za niski i bez kolczatek ;)




Na przyzbie siedzą babuszki, biegają stada niedużych dzieciaków, powiewa pranie, a na balkonach leżą pryzmy rzeczy sugerujące, że ludzie mieszkają tu dłuższy czas.





Przy wejściach do klatek schodowych stoją całe rzędy tajemniczych, białych worków. Worki stoją grzecznie, gęsiego, jakby się ustawiły w kolejkę.


Z tyłu za blokiem widać jakby park, latarnie. Może kiedyś był tu ośrodek ze źródłami? Szlag wie...

Więcej dowiadujemy się dopiero kolejnego dnia pod sklepem. Bloki za murem kiedyś były sanatorium. Od kilku lat teren ten kupili prywatni ludzie, ponoć związani z jakąś sektą. Przyjeżdzają tu na okres wiosenno - letni całymi rodzinami i zasiedlają bloki. Żyją we własnym sosie, nie utrzymują specjalnych kontaktów z resztą wsi. Nawet znajomość nazwy tego odłamu religijnego jest wśród miejscowych niespójna: "coś dnia siódmego" albo "jakieś pięćdziesiątniki". Znaczy - coś w nazwie było z liczbami ;) Nie są ponoć agresywni, nie próbują w żaden sposób werbować do swojej grupy, do sklepu chodzą sporadycznie, raczej zakupy dowożą samochodem z Hrazdanu.

Ale teraz nie ma to znaczenia. Po dobroci nie wejdziemy na teren, więc musimy się zadowolić naszym jednym kompleksem ciepłych źródeł - a moja wydrukowana mapa, widać od 20 lat jest już nieaktualna ;)

Zdawało by się, że na owych blokach miejscowość sie kończy. Jednak nie - nitka asfaltu idzie dalej. Wprawdzie jest on coraz bardziej wygryziony i porosły roślinnością (oraz węższy) ale wspina się w stronę porosłych gęstym kożuchem lasu górskich zboczy. Zwykle tej jakości stare drogi miały w zwyczaju dokądś prowadzić, więc tuptamy na rekonesans dalej. W dali, wśród zarosli, pojawiają sie budynki, jakby jakiegos dawnego ośrodka. Czynne to czy nie? W tych terenach nieraz ciężko to oszacować, póki nie zastukasz do drzwi. (w Tbilisi np. weszliśmy do czynnej fabryki, bo nam się z zewnątrz wydawało, że na bank jest opuszczona ;) )

Może tu też jakieś źródło namierzymy??


Stan drogi coraz bardziej sugeruje, że ludzie jednak porzucili to miejsce. Przy drodze stoi opuszczony wagonik - jakby dawnej stróżówki. W środku łóżko, dywanik i święty obrazek. Na tej wysokości drogę przegradza mocno pordzewiały szlaban.





Przy szlabanie stoi też stara tablica, pewnie jakaś informacja z czasów działania ośrodka, ku któremu zmierzamy.


Droga idzie dalej. Za wagonikiem - stróżówką okolice zaczyna wypełniać cisza. Dziwne wrażenie mamy po przekroczeniu szlabanu. Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Wcześniej też hałasu nie było, ale w górach dźwięki się niosą. Tu zawył silnik samochodu gdzieś na podjeździe, tu jakieś dziecko nie dostało lizaka i rozdarło jape, tu szczękneła upadająca beczka, a trzask był ubogacony stekiem lokalnych przekleństw, tu ptak zakwilił, tu wiatr zawył w koronach drzew lub w obluzowanym kawałku eternitu. A tu nagle bęc! Cisza. Tłumaczymy to sobie zwężającą się doliną. Bo wiatr też ustaje. Powietrze staje się nieruchome, chłodne, ale jakby troche duszne.


Potem jest zwalony w połowie most i jakby domowym sposobem pobieżnie naprawiony i uszczelniony gliną. W końcu busz roślinności tak zarasta wstęgę asfaltu, że człowiek musi się solidnie schylać, aby kolczaste krzewy nie zdzierały czapki i nie targały za włosy. Żadne auto chyba dawno tędy nie jechało... W końcu busz się przerzedza i wychodzimy na przestronny plac. Oczom ukazuje się ośrodek - ponoć obóz pionierów, gdzie dawniej wypoczywała radziecka młodzież.




Tutaj, po wyjściu z buszu, po raz pierwszy pojawia się nutka dziwnego niepokoju, póki co na tyle niewielka, że ją ignorujemy. Miejsce obiektywnie jest bardzo urokliwe i każdy miłośnik miejsc opuszczonych powinien być tym miejscem zachwycony. Ruiny sporej ilości budynków położone są na polanie otoczonej zboczami, porosłymi gęstym, liściastym lasem. Gdzieś daleko nad nimi majaczą połoninne łąki na szczytach gór. Nieco poniżej słychać szemrzący potok - ponoć mieli tu wodospad - którego nie znaleźliśmy... no bo zabrakło chęci do szukania ;) ... Włazimy dalej, mijamy budynki, boisko, punkt sanitarny.




Błyska wśród zarośli gwiazda na słupie, kiedys chyba była podświetlana? Skoro sterczą z niej kable?



Daleko na skale jednego ze zboczy przyczaiło się dziewczę z dzbanem na ramieniu. Wyglada jakby nosiła wino spragnionym pionierom.



Blaszane parasole z dawnych lat. Nieraz się ten typ spotyka - w poradzieckich bazach oddycha nad morzami i jeziorami, na przystankach autobusowych, a nieraz i na biesiadnym miejscu pod lokalnym sklepikiem.



Jakiś zatarty juz nieco malunek w jednym z korytarzy.


Kolejne budynki, kolejne placyki z popękanego już nieco asfaltu.



Za budynkami - łączka. Równo, trawka, miejsce ciche, spokojne, otoczone przyrodą. Sielanka?


Tak sobie myślę - idealne miejsce na biwak! I natychmiast na samą tą myśl robi mi się nieprzyjemnie - kurde! za żadne skarby! No właśnie... Bo z tym miejscem jest cos nie tak.. Nie wiemy co.. Ale to odczucie narasta.. Stopniowo... Staramy się je odsunąć od siebie, zignorować, wyśmiać.. Nie udaje się.. Wszystkie budynki są otwarte.. Ale póki co nie weszliśmy do żadnego.. Dlaczego? Dlaczego dziś rano ładowaliśmy się ochoczo w stronę wieżowca sanatorium, do klatek bloków, do kotłowni, błotnistego wąwozu, wraku autobusu...i ani nam na myśl nie przyszło, aby z czegoś zrezygnować, w jakąś dziurę nie zajrzeć.. Tu jest inaczej.. Od delikatnej niechęci i zaniepokojenia po wyjściu z krzaków, do wyraźnego wewnętrznego krzyku: "spierdalaj stąd! natychmiast!" To chyba trzecie takie miejsce z Armenii ;) Po Zvaravanku i wąwozie pod mostem w Erewaniu. Z tym, że w erewańskim wąwozie niepokój i chęć ewakuacji był zupełnie realny - narkomanie, dziwne typy, tajemniczy pożar wielkiej rury, gdzie rozważaliśmy czy to zaraz wszystko nie wybuchnie.. Tak... W Erewaniu wiem co nam nie grało... Natomiast dwa pozostałe miejsca są kwestią jakiś irracjonalnych uprzedzeń. Nadmienię tylko, że tu potrzeba szybkiej zmiany lokacji jest chyba dziesięciokrotnie silniejsza niż w Zvaravanku - gdzie po prostu nie mieliśmy ochoty zostawać na biwak i na noc..

Ostatnie miejsce jakie zwiedziliśmy w bazie pionierów..



Toperz początkowo chce iść jeszcze na kolejny mostek, skąd dochodzi szum potoku, ale ja za cholerę nie chce tu zostawać ani minuty dłużej. Na dodatek jeszcze w tej chwili właśnie sobie coś przypomniałam.. Co? Ano słowa Wagrana, który nas tu przywiózł. Który się bał i nie chciał jechać dalej i szukać z nami ciepłych źródeł - bo mu się przypomniało, że "jacyś ludzie mówili, że na końcu tej doliny czai się zło i tam się pod żadnym pozorem nie jeździ". Nieuzasadnione były strachy Wagrana. Ani "pasiołek" pełen ruin, ani wieś Hankavan, ani źródła, nie stanowiły żadnego zagrożenia i są bardzo przyjaznymi miejscami. Ale one nie leżały na końcu doliny. Na końcu doliny jesteśmy teraz my. Droga nie idzie nigdzie dalej, kończy się pionierskim placem. Wokół tylko zbocza gór. Tutaj jest zdecydowanie koniec owej doliny..

Szybkim krokiem zawracamy. Miałoby się ochotę biec, ale jakoś mam poczucie, że lepiej tego nie robić, że biegnąc mogę się bardziej rzucać w oczy. Coraz silniejsze wrażenie ciężkiego wzroku na plecach. I to wzroku skrajnie nieprzyjaznego oraz zdumionego i wkurwionego naszą tu obecnością. Wręcz jakby na tych plecach był juz nie tylko czyjś wzrok ale oddech. Jakby coś się do nas zbliżało. Oczy dookoła głowy wprawdzie niczego nie dostrzegają. Ale na tym etapie dopada nas prawie pewność, że nie jesteśmy w tej chwili tu sami. Jednocześnie po raz pierwszy chyba w życiu mam poczucie jakby ktoś celował do mnie z kałacha.

Ścienny Krecik zdaje sie być posrany jeszcze bardziej ode mnie... Może on wie?? On tutejszy..


v

Z radością zagłębiamy się w kolczaste krzaki targające za włosy i ubranie. A tak na nie klęliśmy jeszcze pół godziny temu. Teraz bym chętnie uściskała każdy z tych krzaczyn, że nas osłania swoimi splątanym buszem gałęzi. Pionierski obóz zostaje za nami, razem z niewyjaśnioną zagadką naszych irracjonalnych lęków... Pełny spokój ducha odzyskujemy dopiero po przekroczeniu zardzewiałego szlabanu.

Co złego siedziało w górskich ruinach za Hankavanem na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą... Na szczęście..

Ułaziliśmy się dziś po tych asfaltach. Nogi włażą nam w tyłek bardziej niż po górskich wycieczkach w poprzednie dni. Z radością więc wskakujemy ponownie do ciepłego źródła, dziś dodatkowo z butelką wina w dłoni - jak nakazuje tutejszy zwyczaj i czynią zawsze miejscowi. Woda jest mętna, aromatyczna i taka cieplutka. Znów zaczyna lać. Przez niepełny dach deszcz spływa w gorące baseniki. Woda na styku ciepłego i zimnego paruje, buchają kłęby. Grzmi.. Jakaś rosyjska rodzinka w sąsiednim baseniku puściła mocne dicho i chyba zabawa się rozkręca, bo panie śpiewają już razem z artystą z głośnika, słychać, że każda z nich stara się być głosem prowadzącym. Cykady tak drą ryja, że zagłuszają nawet ten bumboks. Woda szumi.. Deszcz dudni w falistą blachę dachów, pioruny walą w góry otaczające dolinę Hankavanu... Ja pierdziele.. jakie to szczęście, że my tu teraz możemy być.. Że nic nas nie zeżarło w tej cholernej bazie pionierów...


P.S. O bazę pionierów pytałam kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu ludzi w okolicy. Już się na mnie dziwnie patrzyli - o co mi właściwie chodzi? Czy ja ją może chce kupić? Może podobnie jak ten koleś z Moskwy - ona też planuje tu zrobić SPA dla bogaczy? Pytałam przy źródłach, w knajpie, w sklepie, na przystanku, zaczepiałam ludzi na szosie czy w marszrutce do Hrazdanu.. Prawie z każdym napotkanym w Hankavan człowiekiem próbowałam zagaić ten temat. Wszyscy wiedzieli, że "baza pionierów tam jest". I od lat nie działa. Że ponoć kupiła ją jakaś prywatna osoba, ale nic tam nie robi, a nawet nie odwiedza tego miejsca. Nikt jednak z zaczepionych osób nie był na terenie bazy od wielu lat. Ponoć wynieść stamtąd już nie ma co - miejsce zostało rozszabrowane z cennych rzeczy już w latach 90 tych. Biesiadki i dogodne miejsca na ognisko, imprezę i upicie się z kumplami - są ciut wcześniej, jeszcze przed szlabanem. Wygodniejsze - bo z wiatami, ławeczkami, grillami i dogodnym, legalnym dojazdem. Droga w góry, wykorzystywana przez terenówki, traktory czy pasterzy - odbija z asfaltu chwile przed biesiadkami. Po kiego diabła więc leźć dalej? To jest ślepy zaułek. Teraz też uświadamiam sobie, że w obozie pionierów ściany nie były zmalowane sprejami, nie widziałam ani jednego śladu po ognisku. Śmieci również nie było...

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz