wtorek, 3 grudnia 2019

Armenia (2019) cz. 10 - Hankavan Osiedle








Poranek ostatecznie nas utwierdza, że trzeba tu zostać, a pomysł z wyjazdem do Arzakan, obadaniem tamtejszych źródeł i noclegiem przy klasztorku nad wsią - poczeka na kolejny wyjazd w te strony. Przychodzi burza, pierze piorunami i tak leje, że weranda zaczyna przeciekać jak sito i musimy pośpiesznie ewakuować nasze, prawie już suche, pranie. Na wszelki wypadek pakujemy rzeczy w plecaki i nakładamy pokrowce - szlag wie czy domek za chwile też nie zacznie cieknąć. Wszystko na to wskazuje, że takiego oberwania chmury Armenia nie widziała przynajmniej od miesiąca!


Deszcz przechodzi w grad. Burza nie odpuszcza, a gdzieś tak po upływie dwóch godzin przestaje padać. Chmury i pomruk grzmotów zostają już prawie do wieczora. No cóż - nie leje to idziemy zwiedzać okolice. Za pierwszym razem udaje się przejść jakieś 50 metrów i niebo znowu postanawia zrobić niespodziankę. Chowamy się więc w baraku, który jednocześnie jest kasą biletową dla ciepłych źródeł. Sierioża - opiekun baraczku, chętnie nas przygarnia. Opowiada nam kilka historyjek pomagających zrozumieć różne zawiłości okolicznych terenów, które potem przytoczę przy opisie konkretnych już miejsc. Między innymi dowiadujemy się, że ta, na oko ludna wieś, jest takową tylko przez okres letni. Wiele osób ma tu letnie domki, kupione albo częściej odziedziczone po rodzicach czy dziadkach. Na zimę Hankavan zamiera, a ludność zwiewa do Grecji, Rosji czy Erewania, gdzie jest cieplej i jest więcej miejsc pracy.

Kolejna przerwa w opadach jest dla nas szansą. Suniemy w stronę ruin, które wczoraj tak bardzo przestraszyły Wagrana - kierowcę, który nas tu przywiózł. Teraz już wiemy, że miejsce to się nazywa "Hankavan Osiedle" lub po prostu krócej "pasiołek" w odróżnieniu od "Hankavanu wsi". Tuptamy piechotą, drogą bardzo rzadko cos jedzie. Mijamy jedno sanatorium w remoncie oraz "Resort" zakupiony ponoć przez kolesia z Moskwy, który robi tu, za wielkim murem, SPA dla bogaczy.


Na górce też stoi jakiś budynek, zapewne o równie sanatoryjnej przeszłości i niewiadomym dla nas stanie obecnym.


Dalej wkraczamy w tereny puste, nad rzeką jedynie stoją rozsiane biesiadne wiaty, które po dzisiejszych ulewach w połowie zalała rzeka.


Nagle wśród stepu wyrasta wieżowiec. Idzie się przez takie NIC i nagle bum! wieżowiec! samotny wieżowiec na niewielkim wzgórzu.



Wyglada jak ufo, które tu wylądowało przypadkiem (choć raczej nie ten kształt ;) ) To dawne sanatorium, jeszcze z radzieckich czasów. 5 tysięcy kuracjuszy mogło się tu naraz cieszyć moczeniem dupki w ciepłych wodach. Obecnie jego status jest nieokreślony, tzn. nie do końca znany naszym rozmówcom - Sierioży z kasy źródlanej, Elenie - Greczynce z jutrzejszej marszrutki i Tigranowi, kolesiowi z wózeczkiem, który mieszka w blokach naprzeciw i właśnie go spotkaliśmy pod wieżowcem, na moście o bardzo ogromnych przęsłach. Wyboisty stary asfalt przegradza szlaban. Brak tabliczek czy jakiś innych informacji jakoby obiekt pełnił jakieś funkcje użyteczności publicznej. Wieżowiec po upadku Sajuza został ponoć podzielony - część apartamentów wykupiono na prywatne mieszkania, część nadal jest pod wynajem (ale gdzie, jak, u kogo i za ile - nie udaje się dowiedzieć) Część budynku wygląda na opuszczoną, acz byc może właściciela ma, tylko nie jest obecnie używane. Na szczycie powiewa ormiańską flaga. Chcieliśmy bardzo w tym miejscu legalnie zanocować. Teren jest strzeżony - jest budka z cieciem. Cieć niestety na nasz widok (gdy maszerujemy dziarsko mostem w stronę budki) gdziesik się chowa. Pozostaje tylko biegający po terenie pies (lub psy), z którymi wiem, że na bank się nie dogadamy na temat noclegu - więc zapodajemy odwrót. Pod hotelem nie stoją żadne auta, więc chyba nocujących nie ma zbyt wielu. Z tego co zdążyliśmy się wczoraj zorientować, przyjeżdżanie "do wód" stopem czy taksówką, nie jest tu zbytnio popularne ;)




Na jednym z balkonów jest grill. O długim kominie. Wygląda jakby sąsiad z góry protestował, kiedy mu dym na balkon leci - a ten dwa piętra wyżej juz nie :)


Dostrzegamy wrak autobusu leżący pod mostem. Jest na nim napis "sklep". Pewnie obwoźny spożywczak, który właśnie tu zakończył ostatnią ze swoich tras?



No i można się schronić w jego wnętrzach - a znowu zaczęło padać!



I spod autobusu, i z drogi, widać kilka bloków przylepionych do skarpy. Dziwnie tak wyglądają samotne bloki w pustej dolinie, otoczonej bezkresem obłych, stepowych gór... Jakoś tak nierzeczywiście to się prezentuje. Jak jakaś fatamorgana...






Obecnie bloki są na wpół opuszczone. Czy te napisy sugerują, że część mieszkań jest na sprzedaż?



Niegdyś mieszkali tu pracownicy do obsługi sanatorium giganta - ot hotele robotnicze z dawnych lat.



Sanatorium upadło i przeszło w stan nieokreślony. Robotnicy stracili robotę i rozjechali się po świecie. Puste mieszkania zasiedlili głównie uchodźcy z Karabachu. Kilka mieszkań zostało zasiedlone bardzo niedawno - przyjechały tu 3 rodziny z wioski Tawusz, położonej w północnej części Karabachu, tej, która najbardziej ucierpiała w czasie tzw. "wojny czterodniowej" w 2016 roku. Kuzyni ich ściągnęli - że jest dach nad głową, ściany, nikt nie strzela - a resztę to kumaty gospodarz sam ogarnie. Ponoć nikt tych mieszkań nie chce, nie potrzebuje, więc "dziki lokator" nie jest problemem. No i grunt, że tutaj (póki co) nie ma wojny.. Tigran, z którym gadamy na moście, jakoś tak podkreśla to "póki co", że sie z lekka zimno robi...

Zwraca też uwagę okratowanie okien. Nawet tych na drugiem piętrze? Czyżby jednak nie było tu zbyt bezpiecznie?



Najwiekszym obecnym problemem w blokach jest brak ogrzewania. Kiedyś było, a jakże. Teraz o tych dawnych czasach przypomina rząd kaloryferów tworzących płot.




Kaloryfery nieraz mają też inne, pożyteczne zastosowania.


A tu chyba płot ze starych łóżek!


Wspaniała jest według mnie ta lokalna umiejętność wykorzystywania starych, niepotrzebnych rzeczy i nadawania im nowego życia i wymiaru. Szkoda, że nie jest to trend ogólny i powszechny na całym świecie... Cóż... łatwiej utyskiwać, że śmieci za dużo...

Drewno ułożone starannie na balkonie mówi, że jednak co piec to piec.. W blokach mieszkają również kozy, świnki i osiołki. Gdy przechodzimy przez środek osiedla świnki chowają się pod schodami. Ludzie jakoś mniej się boją wilgoci. Grupka mężczyzn przystanęła przy skrzynce elektrycznej i dłubie w niej różnistymi narzędziami. Iskry lecą jak przy spawaniu ;) Rozumiem, że coś nie styka i wszyscy z bloku się zebrali aby naprawić awarie. Staramy się więc nie przeszkadzać - no bo pomóc to nie za bardzo umiemy..

Uśmiecha sie do nas kolorowa pszczółka!


Tabliczki sprzed lat zapewne co najmniej trzydziestu.



Kilkukrotnie mijają nas gruzawiki wypełnione po brzegi sianem.



Zwykle jednak można paradować środkiem szosy, bez obawy na rozjechanie. Tak... To jest właśnie to miejsce i ten widok, który wczoraj tak bardzo zaniepokoił Wagrana, gościa, z którym przyjechaliśmy tu z Dilidżanu.


Dalej jest jeszcze kotłownia, obsługująca sanatorium i bloki. Ona grzała te kaloryfery co teraz są płotem.. Kotłownia, jak można się domyśleć, również jest w ruinie.



Idziemy ją pozwiedzać. W tym celu musimy przejść przez rzekę, która jest w wąwozie. Koryto okołorzeczne jest bardzo rozpaciane. Na moście i w w jego pobliżu nogi grzęzną po łydki w jakiejś mazi. Co to u licha jest? Jakby wleźć na dno jakiegoś wyschniętego jeziora!




Jak sie okazuje, nasze pierwsze skojarzenie i domysły okazują się być jak najbardziej prawdziwe. Niedaleko stąd jest tama. I zbiornik. I tutaj jest ogon tego zbiornika. I ten zbiornik jest napełniony gdzieś w 1/10. Bo ponoć coś jest z nim nie tak. I od lat deliberują - napełniać go do końca czy nie.. I raczej staje na "nie". Że niby coś nie wyszło, coś nie doszacowano. Nie wiadomo czy tama może strzelić czy jakieś inne problemy? Fakt jest taki, że przy tamie jest jezioro o niskim stanie wody, a dalej przechodzi ono w gliniaste bagno. I my właśnie z nim, z tym bagnem, nawiązujemy w tej chwili bliższą znajomość :) Widać jakieś budynki wystające z błota - chyba to pozostałości dawnych, przedzalewowych czasów.


Mielimy więc nogami glinę i staramy się ze wszystkich sił nie plasnąć kuprem w ten kisiel.



W końcu docieramy do kotłowni. Budynek jest nieźle nafaszerowany różną maszynerią, kurde - u nas złomiarze pocięli by to i wywieźli w dwa dni. Tu na szczęście to tak nie działa i wszystko tkwi na swoich miejscach. Jest więc na czym zawiesić oko.















Spokojne zwiedzanie przerywa dźwięk ujadającego psa. No tak.. Tutaj obok były bacówki. Jakiś bydlak ujada u wejścia do budynku, którym wleźliśmy. Ludzi ani widu ani słychu! Toż on nas teraz zeżre jak bum cyk cyk! Nawiewamy więc oknem z przeciwnej strony i ładujemy się w wąwóz stromym zboczem. Tak stromym, że pod toperzem się ono urywa i biedny toperz jedzie w dół wraz ze zwałami gliny hamując nosem. No i cała woda, przeznaczona do picia podczas wycieczki, idzie na doprowadzenia toperza do porządku. Coby nie straszył na szosie - bo a nuż akurat pojedzie jakiś Wagran - i oprócz ruin zobaczy potwora z bagien :) To by dopiero była panika! :D
No ale sukces! Żaden pasterski pies nas nie upalił!

Potem, już z szosy, przyglądamy się bacówkom po drugiej stronie wąwozu. Jest tam kilka pasterskich osad, a psy tam biegają wielkości cieląt. Czy któryś z nich zainteresował się, że ktoś łazi po kotłowni? Fakt jest taki, że psa tylko słyszeliśmy, nie widzieliśmy ni ogona. Śmiejemy się, że może był tam megafon z nagranym ujadaniem - i to odstraszało wszystkich złomiarzy? Lepsze to niż płot, kolczatka czy kamery!

Pasterze siedzą na przyzbach, ćmoktaja fajeczki, kurki dziobią, a nad nimi wznoszą się obłe, łyse góry, po których szczytach wloką się ciężkie brzuchy burzowych chmur...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz