Dogadaliśmy się z Wagranem, że za opłatą zawiezie nas dalej, za Hrazdan, do którego jechał. Jest już mocno po południu, a do naszego Hankavan jeszcze spory kawałek drogi. Jadąc boczną drogą za Hrazdanem, utwierdzamy się, że nasza decyzja była dobra - tu jakoś nic nie jeździ! Słabo byłoby liczyć na stopa, jak jedziemy pół godziny i nic nas nie minęło.. Przepraszam! Była jedna krowa! Ale też wyglądała na zabłąkaną. Wagran nigdy nie był w Hankavan. Coś słyszał kiedyś o tamtejszych źródłach i sanatoriach, ale ani on, ani jego znajomi/rodzina tam nie jeżdżą. Nasza droga wali w puste, stepowe góry. Wagran robi sie nieco nerwowy. Raz po raz pyta, czy my naprawdę wiemy gdzie jedziemy, czy nam się napewno nazwy wsi nie pomyliły i czy my mu napewno zapłacimy za benzynę tą umówiona sumę. Proponuję mu zapłatę z góry, co, nie wiedzieć czemu, powoduje u niego jeszcze większy niepokój. W końcu dojeżdżamy do jakiś zabudowań. Jest opuszczona fabryczka, dziwny, wysoki i chudy wieżowiec wśród głuchego stepu i kilka na wpół opuszczonych bloków. Wagran drżącymi rękoma wyciąga ze schowka GPS, długo w niego stuka, a po dłuższej chwili maszynka pokazuje białą plamę w miejscu gdzie planujemy dojechać ;) Nasz kierowca twierdzi też, że teraz sobie przypomniał, że ktoś mu mówił, że na końcu tej doliny czai się zło i jest tam miejsce, do którego pod żadnym pozorem nie wolno jeździć - jeśli ci życie miłe. I on tam za skarby świata nie pojedzie, chce połowę umówionej kasy, tu nas wysadzi i spiedziela w podskokach z powrotem w stronę miłego i bezpiecznego miasta Hrazdan. I nigdy w życiu nie chce mieć nic więcej wspólnego z turystami ;) Mam pewne podejrzenia, że od samego początku nie do końca mu grało to, że ja usiadłam na przednim siedzeniu, a toperz z tyłu. Jest w Armenii w zwyczaju, że kobiety, dzieci, kozy i świnie wozi się na tylnych siedzeniach. A tu buba się wpakowała na przednie - ze swoim głupim uśmiechem. Mnie jest tak wygodniej - bo to ja z tymi ludźmi rozmawiam, więc przekrzykiwanie silnika z tylnego siedzenia jest dosyć niedogodne. Poza tym wtedy kierowca często się do mnie odwraca, a ja jednak wole, żeby patrzył na drogę. Póki jechaliśmy normalną drogą, przez ludne i znane Wagranowi tereny - to jakoś to przełknął. Ale im bardziej wjeżdżamy w pustkę, im mniej rozumie nasze motywacje poszukiwania jakiś urojonych nibyźródeł, tym bardziej ten toperz na tylnym siedzeniu mu dolega. Kręci sie, ciągle zerka z niepokojem - to w lusterko na toperza, to przez okno na kolejne mijane ruiny, które nie są opatrzone banerami "witamy zagranicznych turystów". Naprawdę muszę stawać na głowie i wzbijać sie na wyżyny elokwencji aby przekonać Wagrana do dalszej jazdy. Że tam dalej NAPRAWDE są te nasze źródła. Nie mamy ochoty dymać ostatnich trzech czy 5 km asfaltem pod góre, tylko dlatego, że nasz kierowca ma jakieś manie prześladowcze. Kilka kilometrów dalej mijamy dość wypaśny hotel. Jego widok Wagrana nieco uspokaja. Tam się oczywiście zatrzymujemy i Wagran biegnie do ciecia, upewnić się czy aby turyści nie szykują na niego pułapki. Stróż przybytku potwierdza - jeszcze 500 metrów i są ciepłe źródła. Tak, turyści tam jeżdżą. Są termalne baseny, jest normalna wieś. Wagran oddycha z ulgą. Widać jak mu schodzi z twarzy napięcie. Znowu jest tym wesołym kolesiem, który nam opowiadał o tureckich tirach, przeklinał, machał rękami i śmiał się do rozpuku z własnych kawałów. Żegnamy się, płacimy, wyciągamy plecaki. Uffff... polscy turyści łapiący stopa pod Dilidżanem jednak nie zjedli swojego kierowcy, nie zakopali kości w rowie i nie wrócili do Polski zdobycznym autem na ormiańskich blachach! Cud! ;)
A do dziwnej stepowej osady, która, trzeba przyznać, że nie tylko na Wagranie zrobiła wrażenie, to my sobie jutro wrócimy na własna ręke, na spokojnie...
Początkowo mamy plan wykąpać sie w źródłach i wbijać na pobliska górkę na nocleg. Jednak wszystko toczy sie nieco inaczej. Same źródła nie są już niestety takie klimatyczne jak w internetowej relacji, gdzie kiedyś o nich czytałam. Nie są to już pamiętające czasy Sajuza korytka, obrosłe pomarańczowym osadem mineralnym w postaci kilkudziesięcioletnich sopli i stalagmitów. Mieli tu niedawno remont. Acz na taki stan - nie jest bardzo źle. Można wynająć basenik na wyłączność na pół godziny albo tego wielokrotność. Można też za darmo wykąpać się pod rurą - co czynią miejscowe dzieciaki.
My zapodajemy akcje "burżuj" i wybieramy basenik. Nie chce nam się przepychać z chmarą podrostków. Poza tym milej wleźć w ciepłą wode, a nie tylko się nią polewać. Od zawsze preferuje moczenie się w wannie, a nie modny ostatnimi czasy "szybki prysznic". Boksy basenikowe są przystosowane pod biesiady. W środku są stoliki, ławy i tak miejsce to wykorzystują wypoczywający tu Ormianie. Moczenie gnatów w ciepłych minerałach należy łączyć i przeplatać z napychaniem brzucha pysznościami, rozmową lub śpiewami z przyjaciółmi i raczeniem się trunkami rzecz jasna. My się póki co tylko odmaczamy. Miło! Zwłaszcza, że ostatni kontakt z bieżącą wodą mieliśmy 3 dni temu pod wodospadem w Lastiver, a z ciepłą wodą to hmmm.. jeszcze w Polsce! ;)
Baseniki troche zaczynają już tu i ówdzie obrastać malowniczymi osadami lokalnych minerałów. Na razie jeszcze troche śmierdzi wszystko świeżą farbą - ale widać, że idzie w dobrą stronę, a czas będzie chyba działał na korzyść tutejszych wanienek.
W największym budynku jest knajpa. Można tu nawet coś zjeść, ale mamy swoje zapasy lawaszu, sera i warzyw, więc skupiamy się tylko na piwie, którego juz dawno nie piliśmy. A w tle widać tą górke, gdzie początkowo mieliśmy plan się wydrapać i postawić tam namiot.
Teren wokół źródeł to dużo baraczków i rur. O tak! Miłośnik rur nie będzie tu zawiedziony! :)
Przy moście jest przyspawana łódka. Nie wiem do końca jakie jest jej zastosowanie - jest zamknieta na kłódke, a wnętrza sugerują jakby można w środku spać - jest coś na kształt pryczy.
Bardzo nam się tu podoba! W baraczkach można zamieszkać - co ochoczo czynimy! Nasz jest ten domek o ścianach wyłożonych jakby plastrami drewna.
No i widoki! Gdzie się nie odwrócić to pełno gór.
Wnętrza naszego domku są wyłożone dywanami (jak jest dywan to od razu jakoś tak przytulnie, jak w domu!)
Ze ściany przygląda nam się kaczka w sitowiu.
Na wyposażeniu są też te lokalne warcaby (nardy to się chyba nazywa?)
Jest też weranda, pełna składanych krzeseł chyba z jakiejś klubokawiarni.
Bardzo miły domeczek! I jest prąd w gniazdku (bo żarówka to świeci tylko ta na werandzie ;) wiec mogę naładować bateryjki do aparatu. Lece już na ostatniej i trochę się bałam czy mi wystarczy na jutrzejszy wypad do tych stepowych ruin!
Włóczymy się troche po wiosce, której zabudowania są rozsiane po wzgórzach.
Stryszek zrobiony z materiałów wtórnych. To się nazywa prawdziwy "recykling", a nie tak jak sobie to wyobrażają na zachodzie. Czym to kiedyś było? Do czego prowadziły pierwotnie te drzwi? Jaki "ogrzewacz" siedział za tymi płytami?
To właśnie na wschodzie można by się uczyć jak niepotrzebnym juz rzeczom dawać nowe życie, a nie po prostu wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać.. nawet dobre i przydatne jeszcze przedmioty...
Źródełko przy drodze. Z wmontowaną felgą chyba.. :)
Na uwagę zasługuje też lokalny sklepik, pod którym miło posiedzieć z piwem. Co chwile się przewija ktoś miejscowy, coś zagada, coś opowie. Tu właśnie dowiadujemy się sporo o miejscach, w które jutro się wybierzemy. Dawny kurort Hankavan tutaj opowiada swoją historie. Zresztą w wielu miejscach tak jest, że lokalny sklepik czy knajpa speluna - to najlepsza "informacja turystyczna".
Jest też we wsi mały kościółek...
A obok zarośnięty z lekka cmentarz.
Wieczór jest chłodny. Niesamowicie chłodny. Wszędzie, póki co, były bardzo ciepłe noce. Czy to w wąwozie przy wodospadzie, czy dosyć wysoko w górach. Tu ciągnie chłodem jak diabli! (tej nocy po raz pierwszy na tej wycieczce zapinam się w śpiworze). Wieczór spędzamy na werandzie, z winem z dzikiej róży z lokalnego sklepiku. Jest dziwnie różowe i przezroczyste, ale smak ma fajny. Są miejsca, które jakoś emanują dobrą energią. Miejsca, w których chciałoby się zostać na dłużej. Jakiś taki spokój, urok i poczucie bycia na swoim miejscu. Tu właśnie tak jest. Zapada więc decyzja, że nie jedziemy do Arzakan szukać kolejnych ciepłych źródeł, przynajmniej nie na tym wyjeździe. Tam następnym razem. Co będziemy szukać szczęścia gdzie indziej - jak tutaj nam tak dobrze? I tyle tutaj jest do zobaczenia, zwiedzenia, poznania i wyszperania w różnych zaułkach doliny..
Śpi się wybornie... Trochę tylko martwi przybierający na sile stukot deszczu, którego w środku nocy skądeś przywiało i równomiernym rytmem bębni w blaszany dach... Cóż... dobrze, że nie w namiot na górce.. ;)
Wieczorem odwiedza nas kot. Po raz pierwszy mam wrażenie jakby kot mówił. Jakby mówiły jego oczy. Najpierw przychodzi i jakby zagajał: "hej, macie cos do żarcia? kot jest głodny, a wy przecież lubicie koty". Rzucamy mu ser. Kot spogląda na ser i potem na nas, i znowu na ser - i jakby mówił: "ok, szanuje, ale ja bym jednak wolał mięso". Mówimy mu, że mamy tylko ser, sami od tygodnia nie mieliśmy mięsa w pysku. Źle się nosi mięcho w plecaku na upale. Tzn. nosi sie dobrze, ale potem się okazuje, że się nosiło za mało srajtaśmy. Kot kiwa głową, zjada ser i odchodzi. Na koniec się ogląda i jakby mówił: "Ser był średni, ale dzięki za fatygę".
cdn
Jak zawsze ciekawie i super fotki. Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy slonecznie! :)
Usuń