Nasz tegoroczny podlaski wyjazd rozpoczynamy z eco w czwartek w Opolu. Najpierw pożeramy pyszne nalesniki ze szpinakiem. W kolejnej knajpce spotykamy sie z cezaryolem i Anią, czas milo plynie na rozmowach o sudeckich trasach na 50 i 100km, zderzaczach elektronow i ksiazkach o powstaniu swiata. Potem odwiedzamy "Staromiejska" gdzie czeka juz Michał z forum bieszczadzkiego. Pogawędka przenosi nas w czasy dawnych Bieszczadow, niezapomnianych imprez w wetlinskich knajpkach. Snujemy tez plany jakiejs wspolnej wyprawy w gory Opawskie czy włoczegi po zaułkach Opolszczyzny.
Mamy z eco jeszcze w planach odwiedzenie spelunkowatego baru "U Sąsiada" niedaleko stacji Opole Zachodnie- ale okazuje sie ze wszystkie pociagi jadace trasa wschod- zachod maja po kilkadziesiat i kilkaset minut opoznienia.. Od razu decydujemy sie jechac do Kędzierzyna gdzie dzis spimy u Michała, a jutro wspolnie ruszamy na pólnocny wschod.
Koło dworca w Kędzierzynie przysiadamy na chwile, eco przyrzadza skręciki i kontemplujemy ten miły cieply wieczor.. Lubie ten moment wyjazdu.. Ma sie jeszcze wszystko przed sobą, jeszcze prawie nic nie mineło.. Nie wiesz kogo spotkasz za zakretem, nie wiesz gdzie spedzisz najblizsze noce. Jedno wiesz napewno- ze wlasnie zaczyna sie kolejna wielka przygoda :)
Z budynku dworca wyłazi jakis wytatułowany facet z małym bagazem. Zmierza w strone miasta, ale glowa mu sie jakos sama odwraca w strone naszego biwaku na schodach. Gęba mu sie jakos usmiecha na nasz widok- wiec i my sie do niego smiejemy. Zawraca wiec i zagaduje dokad jedziemy. Mowimy ze na Podlasie. "Ja tez!". Przedstawia sie jako Waldek- ale wszyscy mowia na niego Mały. Pochodzi z Kędzierzyna ale od kilkunastu lat mieszka w okolicach Siemiatycz. Jest drwalem w Puszczy Bialowieskiej, zimą dokarmia żubry i wykonuje inne drobne prace dla parku narodowego. Puszcza to jego dom. Opowiada o prawdziwej przyjazni jaka zawiązuje sie miedzy ludzmi jedynie tam gdzie jest pusto i dziko, gdzie do sklepu odleglosc liczy sie nie w metrach a w dziesiatkach kilometrow, o zasypanych sniegiem po dach barakach i zwierzetach ktore nie boja sie ludzi. Zarabia ponoc niezle, ma zonę, dwie córeczki. Ponoc tam, na dalekim Podlasiu odnalazl swoje miejsce w zyciu, Kędzierzyn wspomina dośc milo z dziecinstwa i mlodzienczych lat, jakis czas pracowal tez w koksowni w Zdzieszowicach, ale twierdzi ze nie mogl tu zostac. Wszyscy jego dawni kumple zeszli na zła droge, siedza w pudle albo juz nie żyją. Twierdzi, ze jakby tu zostal to by skonczyl tak samo. A dziwne tatuaże z przeszlosci, rowniez na twarzy, swiadcza ze gośc dobrze wie o czym mowi..
Rozmowa schodzi tez na zespoly rockowe ktorych Mały jest naprawde znawcą. Opowiada ze za dawnych lat duzo chodzil po gorach, zwlaszcza Bieszczady byly jego ulubionym miejscem. Wspomina gorskie chatki i imprezy gdzie tydzien sie nie trzezwialo. Przez pewien czas jezdzil tez na MRU, ktorego mape ma chyba w glowie, swobodnie rzucajac numerami obiektow. Ponoc potem przyszedl czas fascynacji fortami sowiogorskimi, wyjazdami na Jarociny i Woodstocki.
Mały ma pociag do Bialegostoku dopiero o 1 w nocy wiec czas planuje spedzic w parku nad dwoma piwkami. Zegnamy sie jak starzy znajomi.
Jako ze Michal jeszcze nie wrocil z pracy idziemy z eco do baru "U Kaśki" czyli tego przy kedzierzynskim dworcu gdzie w srodku czesc siedzen pochodzi ze starych wagonów. Wlasnie tu, w Sylwestra, zostalismy obdarowani przez miła wlascicielka ogromna iloscia slodyczy!
Ledwo wchodzimy do knajpki a juz wita nas wesoła ekipa miejscowych, proponujac abysmy sie do nich przysiedli. W tym celu łączymy iles stolikow. Coz za niesamowicie imprezowy dzien,niezwykle bogaty w spotkania z nowymi, przyjaznymi ludzmi! Po chwili czujemy sie juz jak w gronie dobrych znajomych. Poznajemy Mundka, ktory probuje wytłumaczyc Czarnemu wyzszosc Dolnego Ślaska nad Opolszczyzna. Mundek pochodzi z Wałbrzycha i ogromnie sie cieszy ze ma we mnie sojusznika w "obronie praw Dolnego Slaska". Troche mu mina markotnieje jak sie dowiaduje ze tak naprawde to pochodze z Bytomia ;) Czarny natomiast uwielbia tanczyc, co zreszta co chwile czyni. Kolejny nowy znajomy- Gumiś urodzil sie i wychował pod Hrubieszowem. Jest niezwykle zdziwiony ze znam troche te tereny. Dlugo wiec gadamy o ruinie cerkwi i PGRze w Dołhobyczowie , zarosnietej cerkiewce w Mycowie, tajemnicach zamku w Kryłowie, festynach w Horodle i ojczyznie Jakuba Wędrowycza z przycerkiewna dzwonnica pelna nietoperzy. Wspolnie tez odspiewujemy piosenke, ktora zaslyszalam kiedys chyba na jakims festynie z okazji rocznicy powstania miasta: "Hrubieszów, Hrubieszów, Hrubieszów, stary czerwienski grod, szesc wiekow, szesc wiekow, szesc wiekow, historia swiadkiem juz".
Jeden z knajpkowych bywalcow wyjezdza wlasnie do pracy na budowie do Hanoweru i wlasnie wskoczyl na pozegnalne piwko z kumplami.
Jest tez Pavarotti, z zawodu chemik z kedzierzynskich Azotów, zaiste o operowym glosie. Na prosbe kolegów spiewa "Brunetki, blondynki" i jeszcze jakies inne stare piesni a szyby az sie trzesą od mocy jego glosu. Kurcze, taki wystep to by pasowal gdzies na wielkiej scenie a nie w przydworcowej knajpce!
Wogole wiekszosc ekipy ma za soba turystyczna przeszlosc- jak nie gory i licealne rajdy, to włoczege pociagami po calej Polsce, spanie po dworcach i w bydlecych wagonach na bocznicach, autostop, spontaniczne splywy kajakowe, lub zeglowanie po wielkich jeziorach lub czesciej bo bezdennych beczkach przybrzeznych mazurskich tawern.
Przewaznie koniec beztroskiego zycia, pelnego włoczegi i radosci bylo poznanie jakiejs kobiety, zwiazek z nia, małzenstwo, koniecznosc urzadzania domu i gromadzenia na ten cel funduszy.. Wiekszosc ekipy twierdzi ze kobiety nie cenia wogole szerokiej przestrzeni, prawdziwej przyjazni czy poznawnia nowych miejsc i ludzi. Lecą tylko na pieniadze i wystawne zycie. Kilku z nich zawsze rzucila dziewczyna gdy tracil prace.. Probuje oponowac i wysuwac argumenty ze nie zawsze tak jest.. Ale nie mam szans. "Buba- rozejrzyj sie chocby tu.. Zobacz ilu nas jest- a ty tu jestes jedna.
Mundek wlasnie rozstal sie ze swoja kobieta. Pragnie odkurzyc stary plecak porzucony gdzies na struchu i ruszyc w teren jak za dawnych lat. Poczatkowo umawiamy sie na wspolny wypad na Góre sw Anny jakos jesienią.
Godziny mijaja a wspolne tematy sie nie koncza. Nie ma zadnych pijackich burd, nikt nie spada pod stól. Obserwujemy spontaniczne wesole tance i wysluchujemy hymnu tej knajpy. Gdy zbieramy sie do wyjscia wszyscy sie z nami zegnaja jak ze starymi przyjaciolmi, a nawet gdy wychodzimy na ulice wszyscy dlugo nam jeszcze machaja...
Idziemy do Michała. Ja sie kłade spac a niestrudzony eco z Michałem ruszaja jeszcze do kolejnej knajpy. Jutro wstajemy o 4..
Rano leje.. Zasnute maksymalnie niebo, czarne chmury, masakra... Czerwiec mowili.. Upały, slonce, kwiaty..
Suniemy osobowkami do Katowic, potem IR do Warszawy. Jedzie z nami jakas wielka ekipa zmierzajaca na koncert metalowy wiec w sasiednich przedzialach pobrzękuje milo gitarka.
W Warszawie nie mozemy otworzyc drzwi pociagu, zaciely sie chyba czy jak. Eco kilkukrotnie probuje je wziąc z rozpedu i taranem. Za kolejna proba sie udaje, drzwi sie otwieraja a eco wypada na peron, grzęznac jednoczesnie po kostki w lepki, plynny beton.. Na peronach praca wre, swist wiertarek, pył sięgajacy chmur. W tle szkielety jakis najezonych slupow ochoczo budowanej autostrady.. W koncu za tydzien Euro ;) Piszemy palcem po mokrym betonie- ciekawe czy zaraz zamażą czy zostanie na kolejnych 30 lat ;)
Z parku przepędza nas deszcz wiec chowamy sie w holu dworca w milym barze o bogato zdobionych scianach.
Do Bialegostoku suniemy wagonem bydlecym , pelnym rowerow i dziecinnych wózkow. Kondutorka probuje przepedzic wszystkich ktorzy nie maja rowerow ale jestesmy twardzi. Zapach chmielu i ryby w oleju roznosi sie wokolo. Okazuje sie ze jeden z nieznajomych rowerzystow mnie rozpoznaje- to Idziorus z forum rosjapl.info. Niesamowite jaki ten swiat jest maly! jeszcze niedawno czytalam ich relacje z rowerowej wyprawy po Zakarpaciu a teraz jedziemy razem tym samym pociagiem! Gdzie sie czlowiek nie pojawi to sami znajomi!! :) Coz za mile spotkanie!! Idziorus wraz z kolega jada do Suwalk, a potem rowerami suna na poludnie wzdluz granicy. Raczymy sie pyszna winogronową nalewka.
Jedzie tez z nami tym przedzialem 15-miesieczna Lenka, wraz z mama i ciocia. Dziewczynka jest bardzo wesola i towarzyska, bawi sie moimi warkoczami, biega po przedziale z wielka butelka, wszystkim pokazuje swoje ksiazeczki, ochoczo podskubuje rowery. Jedzie do babci na wies poznawac przydomowy inwentarz. Byla tez tam rok temu ale w wieku kilku miesiecy miala male szanse by cokolwiek zapamietac.
W Białymstoku znane "Rybojady" kieruja sie zaraz do smazalni, gdzie pozeraja karmazyny i inne mintaje. Potem PKS do Suprasla, wszystko caly czas w potwornych potokach deszczu.. Co my zrobimy jak bedzie tak lało caly tydzien? Ogromnie sie ciesze ze wywalilam z plecaka krotkie spodenki a na ich miejsce wsadzilam takie spodnie rybackie, z podgumowanej folii.
W Supraslu uderzamy do knajpy "Jutrzenka" mieszacej sie w ładnym drewnianym budynku dawnego kina. Wystroj i klimat jak z jakiejs artystycznej galerii. Troche przypomina wnetrza stacyjki w Wolimierzu. Serwuja tu rozne dania białoruskiej i rosyjskiej kuchni- jest i solianka, i pielmieni, czanahy i rozne kiszki ziemniaczane.. A ja glupia obzarlam sie po uszy rybą w Białymstoku. Udaje sie jednak wepchnac poł porcji pielmieni. No a grzane piwo z imbirem i pomarancza uklada sie wogole znakomicie.
Namioty stawiamy nad rzeką. Chmury sie troche rozłażą, przestaje padac. Rozpalamy ognicho, acz zbieranie chrustu na bagnach to nie jest prosta rzecz... Podnosza sie niesamowite gęste mgły. Przez wyciagniete ku niebu matwe konary bagiennych drzew przeswieca ksiezyc. Z dali slychac coraz to inne dziwne odglosy, ni to kwilace ptactwo, ni to inna zwierzyna, ni to jakies jęki potępieńcze dawno zapomnianych topielców.. Na niebie pojawiaja sie ciekawe chmury- jakby takie podłuzne smugi, zbiegajace sie centralnie gdzies nad Supraslem. Rozmyslamy ze chcielibysmy kiedys zobaczyc zorze polarna.
Eco wyciaga pokazna butelke whisky.
Temparatura wciaz spada, jak stawialismy namioty bylo kolo 8 stopni, o drugiej w nocy jest juz tylko dwa.. Gdy kladziemy sie spac, mamy wrazenie ze na mokrych od mgly trawach osadza sie szron.. Czerwiec mowili...Ciezkie do wytrzymania upaly... Moja cieplutka kamizelka w domu zostala...Wlewam w siebie troche rozgrzewacza z butelki eco. Ubieram wszystkie polary, zapinam sie w spiwor.. Nie zasne!! Zimno!! Paskudnie zimno!! Gryzie jak lodem w nogi i kuper! Wkladam na siebie wszystko co mam, rajstopy, podwojne spodnie, wszystkie koszulki i skarpetki. Teraz ciezko mi sie wkrecic w spiwor, jeszcze taki z zepsutym zamkniem. Ukladam w zasiegu reki butelke z whisky jakby byla koniecznosc "dogrzewania sie" w nocy. Zasypiam sobie sluchajac spiewu nocnych bagien i rozmyslajac co musialabym na siebie ubrac na zimowym biwaku..
Rano wychodze z namiotu na kibelek.. Patrze i oczom nie wierze- przy ognisku ktos lezy w spiworku.. Czyzby Michalowi bylo za goraco w namiocie?? nie... Michal przeciez ma sakwy rowerowe a nie plecak.. Moze jakis miejscowy menelek spoczal przy ognisku? nie... oni nie sypiaja w spiworach... Grzes?!?!?!?! Jak on nas do licha tu znalazl?? Mial byc o 23 w Białymstoku, pierwszym autobusem o 4 rano jechac do Suprasla i potem dzwonic do eco aby po niego wyszedl na przystanek.. Ale komorka eco cala noc milczala.. Jak on nas znalazl? Ponoc obszedl switem caly Supraśl a wedlug mapy tu nad rzeka bylo jedyne sensowne miejsce na biwak! I sie nie pomylil! Nie rozkladal namiotu, nie budzil nas. Zaległ sobie przy dogasajacym ognisku jak prawdziwy kowboj! Naprawde jestesmy wszyscy pelni podziwu dla naszego kompana!!!
Po sniadaniu pogoda sie troche psuje- znow zaczyna lać.
Dojezdzamy stopem do Krynek. Wlasnie tu w zeszlym roku zakonczylismy nasza podlaska włóczege. Przy rondzie w Krynkach w barze "Pod Modrzewiem". Wiec zgodnie z dana sobie obietnica- tu rozpoczynamy kolejna wedrowke. A przy okazji raczymy sie babka ziemniaczana i ogladamy mecz Polska- Andora. Fajnie ogladac mecz gdzie Polacy wygrywaja ;) dawno takiego nie widzialam ;)
Na obrzezach Krynek zaczynaja sie rozlegle pola a po niebie przewalaja sie malownicze chmury.
Podjezdzamy robotniczym autobusem do wioski Usnarz. Kurcze- tu jeszcze wszedzie jezdza moje ulubione autosany!
Na nocleg rozkladamy sie kolo Grzybowszczyzny, w dawnym wyrobisku żwiru. Dzis wreszcie jest chrustu pod dostatkiem!
W dali slychac strzaly. Juz mysle ze jacys mysliwi czy klusownicy szaleja, ale zadziwia ich regularnosc. Ponoc sa to gazowe wybuchy na polach, ktorych celem jest odstraszanie zwierzyny zjadajacej uprawy.
Rano dlugo trwa sielanka przy ognisku. Pieczemy kolejne grzanki z serem wspominajac ubiegloroczne wyprawy.
Na drodze do Malawiczów spotyka nas wielka niespodzianka! Spotykamy zupelnym przypadkiem naszych znajomych z pociagu- Idziorusa z kolega! Jak to mozliwe ze bez umawiania sie wybralismy ta sama droge? Takie wyjatkowe spotkanie trzeba uczcic jakims dobrym trunkiem! Pyszna nalewka winogronowa na dlugo pozostanie w naszej pamieci!! Imprezujemy wiec jakis czas na srodku szosy, wymieniajac sie wspomnieniami z kilku ostatnich dni.
Sielanke przerywa zlapanie stopa ktory wiezie nas do Malawiczow. Tam ucinamy sobie pogawędke z miejscowymi kobiecinkami. Bylam z toperzem tu w Malawiczach w 2004 roku. Byl wtedy tu sklep, ale go zamkneli. Byl drewniany wiatrak, ale spłonał.. Tylko brukowana kocimi łbami droga z uroczymi chalupkami po bokach wyglada tak samo jak przed laty...
Tak wygladal wiatrak w Malawiczach 8 lat temu...
Kolejny stop zawozi nas do Klimowki gdzie jest sklep tylko ze zamkniety. Zjadamy przed nim wlasny prowiant i ruszamy w dalsza droge. Wychodzi sloneczko i robi sie przyjemnie cieplo. Siadamy sobie na chodniku przed kosciolem i jakos dopada nas kolektywna sennosc. Po ostatnich zimnych dniach milo sie tak powygrzewac w promieniach popoludniowego slonka.. Juz nawet zaczyna mi sie cos snic, jak budzą nas policjanci podjezdzajac autem i rzucaja pytanie: "A wy skad?". Mowimy wiec, ze z poludnia Poski, wymieniamy z jakich miast. Widac na ich twarzach ogromne zdziwienie i niedowierzanie, ze czworo ludzi specjalnie przyjechalo z poludnia Polski do Klimowki aby sobie uciąć drzemke na chodniku? Dla rozladowania dziwnej atmosfery dopytujemy o ciekawe miejsca w okolicy. Opowiadaja nam ze dzis sa dni miasta Sokółka, sa festyny i spiewa jakas lokalna gwiazda.
Częśc drogi z Klimowki idzie sie dosyc nieprzyjemnie- rowna wstęga obrzydliwie nowiuskiego asflatu wije sie wsrod pól. Dopiero po skrecie na Poniatowicze zaczynaja sie bite, pyliste drogi i drewniane chatynki. Od razu inny zapach, inne powietrze- az sie chce isc i isc przed siebie!!
Michal dzwoni do nas ze znalazl fajne miejsce na biwak przy jeziorkach dawnej zwirowni. Jako ze dosc trudno tam trafic- narysowal nam mapke i ukryl ją w pudelku po papierosach za znakiem stop przy przejezdzie kolejowym w Kundzinie.
Bez problemu ja znajdujemy i jak po sznurku idziemy w zaplanowane miejsce :)
Michal jedzie na rowerze do Sokólki po prowiant. Okazuje sie ze jest tam calodobowe tesco wiec nie ma problemow z zakupami mimo poznej juz dosyc godziny. Przywozi nam ogromny karton pelen strawy i napitku.
Obok naszych namiotow jest las- caly wysłany dywanem skrzypow. Jeszcze nigdy nie widzialam ich w takiej ilosci!
Zaraz obok przebiega tez linia kolejowa, gdzie jezdza pociagi i nasze i szerokotorowe bialoruskie. Spora czesc maszynistow widzac ognicho trabi nam przyjaznie na powitanie.
Nie wiem czemu jestem dzis jakas wyjatkowo zmeczona i o 23 klade sie spac. Do snu kołysza mnie turkoty kolejnych pociagow i radosne glosy ekipy biesiadujacej do poznej nocy przy ognisku.
Rano na spokojnie i za jasnosci mozemy sie nacieszyc ladnym miejscem w ktorym przyszlo nam zanocowac. Michał i eco decydują sie zażyc kapieli w chlodnych odmętach jeziorek. Woda musi byc wyjatkowo zimna bo kąpiel nie trwa dlugo ;) Ale tradycji stalo sie zadość!
Odwiedzamy opuszczony przysiółek Tatarszczyzna, miejsce , ktore Michal oznaczyl na mapce jako "chujnia do spania". Miejsce jak dla mnie jest dosyc urokliwe. Mala polanka, na ktorej wszystkie zabudowania sa puste, zarastajace wysoka trawa i bialymi kwiatami. Ale fakt, ze teren jest podmokly wiec malo sie nadaje na namioty a zeby przekimac w domku trzeba by dlugo sprzatac gruz i inne smieci z podlogi.
Dalej okazuje sie ze nie ma drogi, nawet sladu sciezki.. Mamy do wyboru przedziarac sie przez bagno albo powedrowac nasypem kolejowym. Bez zastanowienia wybieramy ta druga opcje majac nadzieje nie nadziać sie gdzies na SOKistow. I tym sposobem trafiamy w sam srodek terminali przeladunkowych :-D Wlasnie tu przerzucaja tony węgla, drewna i trocin z polskich pociagow na bialoruskie i odwrotnie. Leża ogromne góry beli drewna, piramidy wiórów a miedzy tym przycupnęły rozne ciekawe maszyny.
Mijamy wioske Czuprynowo, a potem dlugo ciagnace sie przysiolki, znaczone samotnymi chatkami wsrod pól i przydroznymi kapliczkami w cieniu rozlozystych drzew.
Mijamy tez szkołe. Zamknieta na glucho, mimo ze to czerwiec i srodek tygodnia. Zardzewiala furtka, nie slychac gwaru dzieci. Zagladam przez okno- ulozone w stosik dzienniki, jakis globus, zielona tablica, na ktorej pisze "lekcja 5" ,ogromne ucho i oko z kolorowego plastiku. Ład, porzadek- jakby zaraz mial zabrzmniec dzwonek.. Tylko gruby kurz na wszystkich przedmiotach przypomina, ze tak sie nie stanie... Zamiast dzwonka odzywa sie jakis duzy ptak ktory uwił sobie gniazdo na dwano nie otwieranym oknie..
Fajny bylby tu PTSM...
Jakis miejscowy z Czuprynowa poleca nam odwiedzenie sąsiedniej wioski Łososina Mała. Znajduje sie tam drewniany dworek, w ktorym byl krecony fragment filmu 'Boża podszewka". Dworek wyglada ze jest w remoncie, ale nie spotykamy tam zywej duszy.
Poznym popoludniem docieramy do Kużnicy. Zatrzymujemy sie pod sympatycznym sklepem tzn sam sklep na pierwszy rzut oka jest taki sobie, ale prowadzi go wyjatkowo miła babka. Robi nam od razu herbate, kawe, czestuje papierosami. Jako ze nie mozna kupic srajtasmy na sztuki eco dostaje w prezencie prywatna rolke. Niby to niewiele, ale kogo dzis stac na taki gest? Przed sklepem sa laweczki, jest tez w srodku pokoik biesiadny z duza kartka "zakaz picia wódki", jest kibelek... Robimy tu spore zakupy oraz spedzamy troche czasu na ich konsumpcji.
Pogoda na wieczor znow sie psuje.. Mysl rozstawiania mokrych namiotow i wpelzania do nich w ociekajacych kurtkach nie najstraja optymistycznie.. No i dzis napewno nie bedzie ogniska.. W tym momencie dzwoni do nas Michal ze zalatwil spanie w stodole!!!! :-) :-) Kiedy to ja ostatnio spalam w prawdziwej stodole? chyba w 2003 na Rajdzie Świetokrzyskim?
Po drodze mijamy dziwny dom, stojacy na obrzezach wsi. Niby opuszczony, okna zabite dechami, polamany plot.. Ale wyglada inaczej niz opuszczone podlaskie domy, zupelnie inaczej.. Na balkonie stoja dwa fotele, jest jakas drabinka prowadzaca jakby na gorne pietro.. Kurcze.. Wyglada jak dawna chatka studencka, sporadyczna imprezownia lub jakis skłot. Gdyby nie zaklepany nocleg to bysmy chyba sie tym miejscem zainteresowali. Zal mi teraz ze nawet tam nie podeszlam, nie zajrzalam czy drabiną da sie wejsc na strych... Co z czlowiekiem moze zrobic zmeczenie i troche deszczu.. :(
Nasza stodola jest ogromna. W srodku sianko w kostkach, wóz, jakies stare maszyny rolnicze.. Dokladnie obmacuje miejsce ktore wybralam do spania.. Ot taki maly uraz psychiczny po tym jak kiedys usiadlam na widły ;)
Grzes decyduje sie spac na wozie, na samytm szczycie góry siana. Smiejemy sie ze wyglada jak wodz Aztekow oczekujacy na rytualne spalenie na stosie ;)
Na dworze leje coraz mocniej. Grube krople miarowo uderzaja o betonowe dachowki stodoly. Ale to nawet ma swoj urok jak wokol suche sianko i mozna rozwiesic mokre peleryny.
Rano zjadamy przed stodola jajecznice i delektujemy sie brakiem deszczu
Gospodarze chca nam rano dac wędke abysmy sobie nalowili ryb w rzece, na sniadanie i na droge.. A tu nikt z naszej piątki nie mial w ręce wędki.. jaki wstyd!!
Tak sobie mysle potem, ze czlowiek niby wyksztalcony ale nic pozytecznego nie potrafi.. Ryby nie zlowi, świni nie oprawi, drzewa w lesie nie zetnie, krowy nie wydoi.. Jakby szlag trafil ta cala nasza dziwna cywilizacje to bysmy zdechli z glodu i chlodu, bezbronni jak niemowleta...
Podążamy w strone Saczkowców, rozsiadamy sie na poboczu i czekamy na stopa.
Poczatkowo chcemy jechac tylko do Wołyncow ale ze kierowca jedzie az do Dubnicy to szybko zmieniamy plany. Miejscowosc przed wojna liczyla kolo 70 domow, potem przeciela ja granica, po polskiej stronie zostalo kolo 30 gospodarstw. Wies szybko sie wyludniala, obecnie zostalo tu chyba 5 domow. Wysiadamy kolo kapliczki pamiatkowej przesiedlencow kurpiowskich. W latach trzydziestych za 3 hektary na Kurpiach dawano 30 w Dubnicy i okolicach. Taki byl pomysł na przesiedlenie calych rodzin z przeludnionych terenow na puste owczas Podlasie.
Rozgladam sie pod kapliczka wokolo i dopada mnie dziwne uczucie ze nagle znalazlam sie w jakims innym swiecie. Pusto, niesamowita przestrzen, jakby wieksza przejrzystosc powietrza, cisza przerywana jedynie dzwonieniem polnych skowronkow. I łubiny, wyjatkowo piekne i mięsiste łubiny w barwach od białej, przez czerwona, rozowa az po fiolet. Droga wije sie pagórkami po horyzont, tak samo zreszta jak pas zaoranej ziemii wyznaczajacy granice z Białorusia. Gdzies w oddali widac czerwony dach zamieszkanego gospodarstwa, na polance pasą sie krowy. Niby jak wszedzie na Podlasiu. Ale nie wiem dlaczego juz tam, pod ta kapliczka dopada mnie jakies dziwne uczucie niewypowiedzianego szczescia i radosci. Jakis nieznany glos podpowiada mi ze dzisiejszy dzien bedzie jednak szczegolny.
Eco i Grzes zlapali stopa tylko do Wołyncow wiec maja jeszcze kawalek drogi przed soba. Trzeba sie jakos zająć czekajac na nich, dopiero jak bedziemy razem podejmiemy kolektywnie decyzje gdzie idziemy dalej. Wsrod drzew majaczy dach opuszczonego domu. Widzielismy go juz z auta i ponoc od dwoch lat nikt tu nie mieszka. Jak sie pozniej dowiadujemy mieszkala tu babcia z dziadkiem, ale jak dziadek zmarł to babcia wyprowadzila sie sie do mieszkania w bloku w pobliskim miasteczku. Ciezko i smutno zyc na odludziu samej starszej osobie, zwlaszcza zimą. A tam i kolezanki, i do kosciola blisko i ulubione radio lepiej odbiera..
Domek ma sliczne okiennice, ganeczek i schodki porosłe mchem.
Jest zamkniety ale zagladamy do srodka przez okna. Duzy piec, stara posciel, na stole stoją naczynia, pudelko po herbacie i ciastkach, w wazonie kwiaty..
Jakby ktos wstal przed chwila zza stolu, wyszedł do obórki i zaraz wroci.. Prawie jeszcze widac cienie krzątających sie postaci.. Tylko gruba, lekko zardzewiala, porosla pajeczynami kłodka, przypomina, ze mineły juz dwa lata i daremnie czekac na powrot gospodarza.. Wokol kilka mniej lub bardziej chylących sie ku ziemi zabudowan gospodarczych. W srodku jakies sieczkarnie, wirowki do miodu i inne ciekawe urzadzenia , ktorych przeznaczenia taki miejski profan jak ja za nic nie moze odgadnac..
Omszałymi schodami schodzimy w wilgotna i mroczna czelusc piwnicy. Po drodze stoją w korytarzyku jakies beczki i pudła. Na koncu spora komora wypelniona cala przetworami! Ogorki, kapusta, kompoty z wisni, czeresni, grzybki marynowane, papryczki- czego tam nie ma! Na dnie niektorych sloikow zbiera sie juz pleśń.. Niektore wygladaja calkiem swiezo i smakowicie. Wsadzam do plecaka jeden sloik ogorkow. Widac serce wlozone w te przetwory, czas przygotowań.. Oczyma wyobrazni widze krecąca sie po kuchni babuszke, pochylajaca sie nad kapusta i rabarbarem, krojaca rowno warzywa , by w tych malych sloiczkach zamknac czar podlaskiego ogrodka..
Ogladam sobie jakas maszyne w szopie gdy slysze na zewnatrz "dzien dobry".. No tak.. Jak nic pogranicznicy przyszli zobaczyc jaki to tym razem grozny przemytnik ukrywa swoj towar w opuszczonym domu? Ale nie... pogranicznikow cos w tym roku wymiotło... przez caly wyjazd nie spotykamy zadnego.. Pilnuja stadionow przed Euro? a granice zostawili na pastwe monitoringów ukrytych w budkach dla ptakow? ;)
Przyszedl sąsiad zobaczyc kto sie kręci w obejsciu. Na poczatku ma dosyc posępny wzrok i grozna mine ale juz po chwili gadamy jak dobrzy znajomi o urokach Podlasia. Zaprasza nas na kawe do domu. Iza idzie z nim a ja czekam na rozdrozu na eco i Grzesia coby wiedzieli gdzie dalej isc..
Na kawie sie bynajmniej nie konczy! Pan Mirek wraz z zona serwuja nam prawdziwa uczte! Domowa sloninka, smazone na niej jajka, grzybki marynowane, ser ,mietowa herbata, chleb pieczony we wlasnym piecu, oliwki w zalewie czosnkowej, samogon... Maja spore gospodarstwo i prawie wszystko maja swojskie, bardzo rzadko kupuja zywnosc w sklepie.
W milej atmosferze plyna kolejne godziny za stolem. Dowiadujemy sie duzo o zyciu na tych terenach, o zwyczajach i o historii , ktora wciaz jest zywa w pamieci okolicznych mieszkancow. Gospodarze zaluja, ze nie przyjechalismy tu tydzien wczesniej- mielibysmy szanse zalapac sie na pasztet z dzika i jelenia. A ponoc najsmaczniejszy jest z łosia. Jak sie okazuje lasy obfituja w zwierzyne, ktora przychodzi tu z Bialorusi. Wystepuja tu tez charakterystyczna odmiana wilkow zwana "wilki konskie" poniewaz sa duzo wieksze od takich zwyklych. Nawet najwieksze i najsilniejsze wiejskie psy panicznie sie ich boja.. Zaraz sobie przypominamy nasze zeszloroczne spotkanie z wyjacym lasem.. Ciekawe czy tamte takze byly "konskie"? ;)
Okoliczne lasy oprocz zwierzyny obfituja tez w dzikie bimbrownie. Najwieksza zostala ponoc namierzona pod Czarna Bialostocka- znaleziono tam baniaki o łacznej pojemnosci ponad 2000 litrow. Kiedys w jakims domu znajomych miala sie pojawic kontrola. Coz wiec robic, gdzie schowac samogon? Gospodarze doszli do wniosku ze najmniej lezie w oczy to co jest na wierzchu- wlali wszystko do wiadra i postawili kolo pieca. Policjanci przetrzasneli caly dom i o dziwo nie znalezli ani kropli cennego plynu. Zbierali sie juz do wyjscia, gdy jednemu z nich zachcialo sie pic. Poprosil wiec o kubek i zaczerpnal wody z wiadra.. Woda mu widac zasmakowala bo wypil i druga i trzecia szklanke.. A na komisariacie dlugo nie mogli dojsc prawdy gdzie posterunkowy sie tak narabal.. Przeciez nigdzie nie wychodzil, zaden kolega nie widzial go z flaszka.. ;)
Jak zawsze w takich rejonach rozmowa schodzi tez na straz graniczna. Ponoc dawniej patrolowaly tu granice chlopaki z Sokólki, ktorzy bardzo dobrze znali teren. Teraz przysylaja straznikow z dalszych okolic. Kiedys dwoch takich przyjechalo i za cholere nie mogli znalezc wsi Dubnica. Naiwni szukali tabliczki z nazwa. Błąkajac sie w kólko po okolicy zaszli w koncu do jednego z domow i pytaja "Ktoredy do Dubnicy?". Babcia na to sie rozesmiala, rozejrzala sie, rozlozyla rece i odrzekla: "Panowie, toz zescie w samym centrum". Kilka lat pozniej do tej samej babci zajrzal inny pogranicznik pytajac o mozliwosc skorzystania z toalety. Babcia rozejrzala sie dookola, omiotła spojrzeniem okoliczne krzewy i las i odparła: "Toz tu wszedzie kibel! Do wyboru do koloru".
Pole pana Mirka dochodzi do samej granicy, konczy sie przy polskim slupku. Kiedys, gdzies jeszcze za stanu wojennego to czesto sobie pogawędzil bialoruskimi pogranicznikami. To papieroska razem wypalili, to kielonka wypili. Teraz ponoc juz im nie wolno nawiazywac zadnych kontaktow przez granice. Nawet jak jeden kosi trawe przy slupkach to obok stoi dwoch z karabinami...
Najtrudniej zylo sie we wsi w latach 50 tych. Radzieccy zolnierze dostawali dodatkowy urlop za kazdego schwytanego zbiega. Sasiad kiedys normalnie jak codzien wyszedl z pługiem na pole gdy przyszlo po niego dwoch sołdatów zza granicy. Chlop zostawil buty na polu- wiedzial ze juz nie wroci, a buty przydadza sie komus z rodziny...
Wogole wiele gospodarstw w okolicy po wojnie przeciela granica.. Po jednej stronie zostawalo czesc rodziny, na dziesiatki lat oddzielone od drugiej. Ludzie noca przedzierali sie przez krzaki w ta i w tamta strone by zyc w tym samym kraju co bliscy. Czesto granica przecinala pole utrudniajac jego uprawianie , a czasem wytyczona granica wypadala posrodku stodoly czy stajni. I tu nie byly rzadkoscia przypadki, o ktorych slyszelismy kiedys w Minkowcach. Stary dziadzius opowiadal nam, ze ktoregos dnia przyszli sołdaty i postawili slupki na srodku pola, przestrzegajac ze kto je przekroczy dostaje natychmiast kulke w łeb.. I jak tu teraz orac dlugie i chudy pole gdzie nawet najzwinniejszy kon nie zawroci? Noca nasz dziadek, wtedy kilkunastoletni chlopiec, wraz z ojcem i dziadkiem wyszli w pole. Wykopywali slupki i przenosili je o kilkanascie metrow dalej, wgłab kraju, ktory z nieznanych przyczyn postanowil im wygryzc kawalek gospodarstwa.. O dziwo nikt sie nie zorientowal, pewnie zolnierze popili sie na warcie.. Kilka dni pozniej przyjechalo dowództwo, wymierzylo granice, oznaczylo na mapach a slupki zalali betonem.. I mimo ze nikt o tym nie wie- kilku podlaskich chlopow z Minkowcow przyczynilo sie do powiekszenia terytorium dzisiejszej Polski. Tu, gdzies pod Dubnica zdarzaly sie podobne przypadki, az nie zawsze konczyly sie tak szczesliwie.. Dlugo krążyla opowiesc o gospodarzu, ktory uratowal swoja stodole i stajnie, ale siebie i rodziny juz mu sie nie udalo...
Ale dziwnym trafem ani wojna , ani przesladowania wczesnej komuny nie zabily zycia na tym terenie. Bardziej zabojcza okazala sie 'nowoczesnosc".Wsie zaczely najbardziej pustoszec w ostatnich latach, mlodzi nie chca tu zostawac. Nasi gospodarze maja czworo dzieci. Martwia sie czy ktos z nich zostanie na gospodarstwie. Praktycznie tylko jeden syn wykazuje minimalne zainteresowanie praca na roli i przy hodowli. A oni cale zycie poswiecili na ulepszanie gospodarstwa, zakup nowych maszyn, sprzetow, rozwoj inwentarza. Na produkcje zdrowej, nieprzetworzonej i pozbawionej chemii zywnosci, tak jak nauczyli ich rodzice i dziadkowie.
Rozmawiamy tez o urokach posiadania dzieci na wsi. Jakos jedna historia wyjatkowo utkwila mi w pamieci. Opowiadal ją eco o swoim koledze. Rodzice owego kolegi mieli duze gospodarswo. Tego dnia akurat karmili swinie ziemniakami. Trzyletni chlopczyk obserwowal rodzicow i tez chcial pomoc w pracy, uczestniczyc w codziennych obowiazkach. Nieopodal pasly sie malutkie kaczeta, tak samo zólte i okragle jak 'to cos" co rodzice dawali swiniom. Zaczal wiec lapac kaczuszki i wrzucac do swinskiego koryta.. Rodzice sie ponoc zorientowali jak polowa kaczuszek byla juz zjedzona..
No i nie wiemy kiedy zrobil sie wieczor.
Na nocleg gospodarze prowadza nas do lesnego domku. Pare metrow za domem jest juz granica. Od 18 lat nikt tu nie mieszka na stale. Przyjezdzaja tu czasem na imprezy ludzie z Bialegostoku. Jacys szanowani urzednicy, biznesmeni. Wreszcie tu moga odreagowac stresy dnia codziennego, wypic "do porzadku", drzec ryja ile wlezie i zachowywac sie bezkarnie w sposob niekoniecznie elegancki.
Domek jest polozony przy pieknej polance. Kawalek dalej jest otwarty kibelek, korzystajac z ktorego mozna jednoczesnie patrzec na zielen drzew i chlonac zapach kwiatow zagladajacych do srodka. Wokol domku, jak w calej Dubnicy kroluje łubin.
Wieczorem na wspolne ognisko przychodza tez gospodarze. Przynosza pyszne pączki i kolejna flaszke samogonu. Zagryzamy pieczonymi ziemniakami z maselkiem i skwierczaca nad ogniem sloninka. Rozmawiamy o problemach gospodarczych okolicy, upadku PGRow czy powstajacych w ich miejsce prywatnych fermach kur, ktore hodowane sa w takich warunkach, ze nasz gospodarz ich miesa by nie wzial do ust.
Niestety z gospodarzami przychodza tez ich trzy psy. Jeden malutki i calkiem sympatyczny, czuje chyba jakis szczegolny pociag do alkoholu, bo zawsze pojawia sie tam gdzie sie leje samogon i wyciaga pyszczek do kieliszka cichutko popiskujac.
Drugi pies jest duzy i mozna powiedziec ze calkiem obojetny. Problem natomiast jest z trzecim, ktorego normalnie gospodarze trzymaja na lancuchu bo jest grozny i niewychowany. Wogole jakos bardzo luzno i jak dla mnie mocno nieodpowiedzialnie podchodza do problemu. Z usmiechem na ustach opowiadaja jak to bydle pogryzlo jakiegos nielubianego sąsiada albo kogo i w jaki sposob postraszylo. Wieczorem gospodarze ida do domu a psy niestety z nami zostaja.. Jeden z nich rzuca sie na Grzesia, lekko kąsa go w reke i przegryza pasek od torby na aparat.. Wogole chodzi i warczy na wszystkich.. Od tego momentu nosze caly czas przy sobie gaz.. Eco rowniez. Szlag wie co takiemu bydleciu wpadnie do glupiego łba.. Sporym wyzwaniem sa tez nocne wyprawy do kibelka. Pies probuje sie wtedy wepchnac do domu,by pożrec moich spiacych towarzyszy a gdy przechodze kolo niego to szczerzy kły i charczy.. Kucajac pod krzakiem w jednej rece mam gaz a w drugiej spory, metalowy pręt. Madra bestia nie podchodzi na dlugosc pręta.. Przypominam sobie wtedy dowcip o "syberyjskim kiblu" i dochodze do wniosku ze to sama prawda. Jak wyglada syberyjski kibel? - tworza go dwa grube kije- jednym sie podpierasz a drugim oganiasz od wilkow. Podlaski kibel wyglada bardzo podobnie!! ;)
Spi sie bardzo dobrze. W scianach chrobocza jakies stada myszy, a moze nawet korniki? Zycie toczy sie rowniez w kanapie, ktora wybralam sobie do spania. Troche wyglodnialych pcheł zostalo nakarmionych!
Rano na szczescie psow juz nie ma. Rozpalamy ognisko, dojadamy resztki z kolacji.
Okazalo sie, ze nie tylko ja przynioslam łupy z opuszczonego domu. Grzes i eco wyciagaja kapuste, kompot i marynowane grzybki. Moje ogorki sa niestety dosyc przekiszone, ale wisniowy napoj i grzybki sa po prostu przepyszne. Acz nie wiem czy to obiektywny smak- czy klimat i aromat miejsca zaklęty w te oplecione pajeczynami sloiki o mocno juz zardzewialych wieczkach?
Michał znajduje na strychu stary list. Pisze go matka, ktora wyjechala za chlebem do Ameryki. Pracuje tam na czarno w sklepie z odzieża uzywana i sprzetem AGD. Przysyla dwom synom dolary w listach, ale niestety dosc czesto pieniadze giną gdzies na trasie. W liscie stara sie rozdysponowac ktory syn ma dostac ile kasy i na co ja wydac. Nigdy nie widzialam jeszcze tylu bledow ortograficznych np. zeby ktos napisal "fczoraj". Data listu jest zatarta.. Ale musi tu lezec juz ponad 18 lat...
Idziemy przez kolejne wioski i przysiólki, przewaznie widzimy domy gdzies daleko, pod lasem, za polem, albo za wzgorzem stercza tylko dachy i kominy.
Kierujac sie na Mikielewszczyzne schodzimy z oznaczonych drog na lesna sciezke. Kawalek dalej wpadamy prawie na opuszczony dom! Jest tak zarosniety wszelakim zielskiem, że ze sciezki, z odleglosci 5 metrow wogole go nie widac.
Wnetrze dosyc wypatroszone, rozbity piec, rozwleczone domowe sprzety. Prawdziwe skarby odnajdujemy na strychu. Tu czas zatrzymal sie 40 lat temu. Znajdujemy zeszyty szkolne z lat 70 tych, listy z tego okresu, ksiazki, gazet i czasopisma..
Kilka egzemplarzy Trybuny Ludu, ktora nieswiadoma niczego przetrwala zmiany ustrojowe na cichym podlaskim strychu.
Zeszyty szkolne Henia z 72 roku i pracowicie rozwiazane rownania. Ciekawe co dostal ze sprawdzianu? Gdzie chodzil do szkoly? chyba zima musialo zasypywac ta chalupke prawie po dach? czy zawsze zima chodzil do szkoly? Pewnie mala wiejska szkola teraz juz zarasta krzewami podobnie jak ta chatynka.. A moze dojezdzal gdzies dalej autobusem? Ciekawe co teraz robi ten gosciu? czy zajrzy czasami tu do tych lasow gdzie spedzil dziecinstwo?
Obok pelen emocji list.. Zapewne Ania, Zosia i Janek w najsmielszych snach nie przypuszczaja, ze po 40 latach ktos wspomni ich imiona w relacji..
Brnac po pas w pokrzywach mam wrazenie ze zagdakala gdzies kura, zaskrzypial łancuch wiadra przy studni, odezwala sie krowa a w domu zaplakalo dziecko.. Nie.. To tylko drzewo ociera sie konarem o lekko zapadniety dach.. tylko czemu? przeciez wogole nie ma wiatru....
Nasze drogi wija sie wsrod pol.
Grzes zostaje z tylu- i jak zwykle brak pospiechu popłaca! Widzial przechodzacego przez droge łosia! Nawet mu fotke zrobil! Buuuu!! a ja jeszcze nigdy nie widzialam łosia... I po co tak gnalam do przodu??
W wiosce Podsutki witaja nas drewniane chalupki i brukowana droga. Prawie z kazdego domu ktos wychodzi aby nam sie przyjrzec, pogadac, wskazac dalsza droge..
Czesc domow chyli sie juz ku ziemi wspominajac dawnych mieszkancow. W tej chalupce mieszkala chyba bardzo pobozna babcia. Wszedzie duzo swietych obrazow, krzyzy, medalikow na szyje.. Chyba w ostatniej chwili zdazylam zwiedzic ten dom..
Wieczorem docieramy do Sidry. Drewniane domki, przy kazdym obowiazkowo ogrodek pelen kwiatow.
Sliczne, malutkie polne bratki wystepuja w najbardziej nieoczekiwanych miejscach- takich jak pekniecia i laczenia plyt chodnika, krawęzniki. Jak mało ziemi i wody musi sie znajdowac miedzy tymi zwalami betonu.. Przychodzi na mysl stwierdzenie "zyc, na przekór wszystkiemu"
Pod sklepem poznajemy Daniela i jego kolege. Odzywiamy sie, uzupelniamy płyny ;)
Pytam w sklepiku czy moge zabrac nasze kapsle od piwa. Opowiadam ze zbieram bo mamy plan wylozenia calej sciany w pokoju kapslami. Sprzedawca daje mi ich cale pudlo. Chwile pozniej wynosi przed sklep kolejne worki i wory kapsli.
Fajna sprawa.. Ale tym razem nasza niezawodna skodusia nie przybyla tu z nami.. Wszystko trzeba bedzie niesc na plecach.. Ale sie nie poddaje. Wsadzamy male worki do jednego duzego czarnego wora. Na oko gdzies 20 kg.
Nie dam rady tego niesc łacznie z plecakiem. Co robic?? Nawet nie wiem gdzie dzis bedziemy spac. Jutro o 6:20 mamy powrotny pociag.. Postanawiam zaniesc wór na stacyjke i ukryc gdzies w krzakach. Jutro tylko zaniose go pare metrow na peron. Zatem plecak zostawiam pod sklepem , wór na plecy i musze przejsc okolo 2 km. Juz na poczatku drogi uswiadamiam sobie, ze plecak to bardzo dobry wynalazek. Jasiu Wędrowniczek ze swoim węzelkiem mial przewalone.. Co 100 m musze odpoczywac. Tuptam sobie wzdluz szosy. Zatrzymuje sie przy mnie jakies auto z dwoma rozesmianymi gosciami. "Tak sie wlasnie zakladamy z kolega co pani tam ma w tym worku?". No wiec im mowie , ze kapsle. Oni smieja sie jeszcze bardziej i jakos nie chca wierzyc.. Dziwne! jakby nikt nigdy po szosach w Sidrze nie chodzil z worem kapsli!! Dopytuja dalej, wiec im tlumacze, ze od piwa, ze zbieram na sciane.. W koncu sie zakladamy o 5 zl (szkoda bo ja chcialam o 500 ;) ) o zawartosc wora.. Otwieram wór a oni stoja z otwartymi pyskami.. Zapewne jakbym tam miala malego hipopotama to by nie byli bardziej zdziwieni. Jeden chce mi zrobic fotke komorka, ale tak mu sie trzesa łapy ze telefon upada na asfalt i rozpada sie na kawalki... 5 zl oczywiscie dostaje :-)
Ukrywam łup w krzakach i wracam pod sklep. A tam juz czeka drugi wór!!! ratunku!! jeden wystarczy! z dwoma nie mam szans sie zabrac.. Jeszcze po drodze jutro kilka przesiadek.. Worek przeciera sie na dnie, ma juz dwie dziury.. Jak mi to strzeli i sie wysypie na jakims dworcu...
Michal czeka na nas na stacji. Idziemy do niego, robimy tam mała imprezke. Grzes zostawia plecak przed dworcem. Jak wracamy za godzine to plecaka nie ma.. Chodzimy w kólko, zagladamy prawie pod kamienie.. Na koncu dlugiej, przydworcowej ulicy widzimy swiatla samochodu.. Pewnie oni buchneli placak! Auto widzac ludzi na stacji daje na wsteczny i wraca. Wyjmuja z bagaznika plecak i oddaja Grzesiowi. Mam poczucie jakiejs totalnej nierealnosci.
Ponoc widzieli ten plecak juz godzine temu. Juz dzis nic nie odjezdza z tej stacyjki. Pomysleli ze ktos pojechal ostatnim składem na Suwałki i zapomnial bagazu. Czy chcieli sobie przywlaszczyc plecak, czy oddac na policje albo do biura rzeczy znalezionych na zawsze zostanie tajemnica... Fakt jest jeden- jakbysmy wyszli z dworca minute pozniej to by byl problem...
Daniel prowadzi nas na nocleg na teren dawnego osrodka sportowego. Po drodze opowiada o koncertach, o bitwach sprzed paru lat miedzy chlopakami z Sidry i z Sokółki, wybitych zębach, przewroconych radiowozach, zwiedzonych bialostockich komisariatach.. Daniel jest tez wielkim milosnikiem muzyki metalowej. Przez caly wieczor przy ognisku puszcza nam z komorki swoje ulubione utwory, plynnie wymieniajac ich tutuly, nazwiska wokalistow, daty koncertow i gdzie byly wykonywane. Widac ze to naprawde jego pasja..
Jutro musze wstac o 5.. Klade sie wiec spac troche wczesniej niz inni.. Przez pewien czas slychac jeszcze dudnienie i charczenie komorki, potem cichnie i oddala sie, a okolice wypelnia tylko trzask gałazek w ognisku i coraz smielsze kwiki bagiennego ptactwa, przerywane czasem kumkaniem zab.
Tak sie konczy dla mnie i Michala tegoroczna podlaska przygoda, wspaniala kontynuacja wyprawy sprzed roku. Eco, Grzes i Iza jeszcze dwa dni beda wędrowac ku polnocy. A za rok, mam nadzieje, znow wyruszymy na polnoc na nieznane trakty.. By moze kiedys, jako stare dziadki zamknac pętelke wokol granic Polski...
Świetne relacje!
OdpowiedzUsuń