I znow minał rok...Nie wiadomo kiedy.. Przemknąl jak mgnienie oka.. Przewalila sie jesien, niezwykle długa zima i krotka wiosna.. Wydarzylo sie wiele istotnych i nieistotnych spraw..
Z poczatkiem lata nasza dzielna ekipa znów rusza na podboj przygranicznych polnocnych krain. Gdy stoimy z plecakami na katowickim dworcu, mimo ze znow o rok starsi, jak poprzednio patrzymy w podlaskie mapy, majac juz prawie przed oczami bezkres wiejskich drog. Mamy wrazenie ze to wczoraj uciekalismy przed wilkami koło Kondratek albo pilismy samogon z goscinnymi gospodarzami w Dubnicy, w chatce na samej granicy wsrod kwitnacych łubinow. Jakos zupelnie przestalam czuc tez bezmiar czasu dzielacy podlaskie wyjazdy. Tak jakby kazdy kolejny byl po prostu ciągloscia, kontynuacja poprzedniego. Jedno co przypomina tylko o istnieniu upływu czasu jest małe przetasowanie w składzie ekipy. W tym roku nie ma z nami Romka i Michała, jest za to toperz i Pudel.
Tegoroczny wyjazd zaczynami od wizyty w knajpie Namaste w Katowicach prowadzonej przez naszego kolege Blondiego. Czekamy tu na pociag ktory mamy dopiero o 2 w nocy. Na pozno wieczorne spotkanie dotarł takze Hefajstos, Julka i Karol oraz Grzes ktory dołacza do naszej wycieczki dopiero jutro. Fajnie ze mozna tu kupic moje ulubione ukrainskie piwo "Biłyj lew" i "Biła Nocz"
O 2 w nocy wsiadamy w pociag do Warszawy a potem przesiadamy sie na kolejny do Dąbrowy Bialostockiej. Tu, na dworcu PKP, w przytulnej poczekalni na obrzezach miasteczka, eco, Iza i Grzes nocowali rok temu przed powrotem do domu.
Symbolicznym zdjeciem na ławce rozpoczynamy nasza kolejna tegoroczna wedrowke.
Duszny upal polaczony z melancholijna atmosfera cichego dworca i odurzajacym aromatem z impregnatu do podkladow kolejowych nie zachecaja do pospiechu. Rozsiadamy sie wiec na chwile na stercie starych podkladow kolejowych. Wokol roztacza sie woń drewna polaczona z zapachem skręcików eco..
Niestety sielankowa chwila zostaje troche zaburzona. Okazuje sie ze wszyscy siedlismy w najbardziej posmołowane miejsce podkladow kolejowych i upapralismy paskudnie spodnie. Ja oczywiscie najbardziej... Spodnie wygladaja jakbym kilka razy nie zdązyla dobiec do kibelka... Juz uwazam sie za osobe najbardziej pokrzywdzona tego dnia a tu sie nagle okazuje ze eco zgubil okulary! Udaje sie je po chwili znalezc w trawie ale niestety troche sa rozdeptane. Dokladniejsze ogledziny nie wykazuja jednak powazniejszych zniszczen- tylko szkla wyskoczyly z oprawek! Czym predzej je mocujemy na miejsca. Eco je przymierza i z rozpacza w glosie oznajmia ze widzi przez nie gorzej niz bez! Okazuje sie ze szkla zostaly zalozone na odwrot ;) Po opanowaniu sytuacji opuszczamy dworzec kierujac sie w strone centrum miasteczka.
Po dwoch stronach drogi sa dwa chodniki, jakby wyrwane z roznych swiatow. Dla kazdego do wyboru. Moj wybor jest oczywisty ;)
Zatrzymujemy sie w knajpce "Na Skarpie" gdzie rok temu eco z Grzesiem ogladali mecze rozpoczynajace Euro 2012. Dzis knajpa jest oficjalnie zamknieta ale mimo to kucharka przyrzadza nam kotlety z kulkami ziemniaczanymi i kapusta. Sugeruje tez aby dobre piwo kupic w sklepie nieopodal bo oni maja tylko warke i zubra.
Miasteczko wogole mozna nazwac knajpianym rajem, co krok to jakis klimatyczny przybytek oferujacy jadło i napoj. Ale my musimy isc, daleka droga przed nami! Jednak lokal na wylotowce tak sie do nas usmiecha ze cala silna wola na nic! Betonowe zarastajace płyty, zapach starego drewna i dzwieki piosenek Czerwonych Gitar. Poza tym chyba idzie burza i warto przeczekac deszcz..
Rozdzielamy sie za Dąbrowa i w dwoch grupach probujemy złapac stopa w kierunku Sztabina. Ja i toperz, pomni na nasze autostopowe szczescie (a raczej jego brak... ) po ponadpolgodzinnych probach zlapania czegokolwiek decydujemy sie isc skrotem bocznymi drogami. Ostatecznie to 18 km i nawet jak nic nie złapiemy to koło polnocy bedziemy na miejscu. Szczescie sie jednak do nas dzis usmiecha. 3 km podwozi nas miejscowy dziadek. Z trudem upychamy plecaki do malutkiego autka. Dziadek wznosi oczy ku niebu i spiewnym akcentem komentuje nasza wyprawe z plecakami. "Oj dzieci, dzieci! Oj turysty, turysty! Po co wam to wszystko??" Ledwo wysiadamy od dziadka to z bocznej pylistej drogi wyjezdza jakis dostawczak.Wskakujemy mu prawie pod maske jak stoi na zakrecie. Plecaki wrzucamy na pake i jedziemy z nim jakies 2 km sluchajac opowiesci o bogatej miejscowej faunie ktora nieraz jest przeklenstwem dla mieszkancow okolicznych wiosek.
Dalej tuptamy asfaltem i zabiera nas starsze małzenstwo z Czestochowy ktorzy przyjechali tu na groby rodzicow. Babka pochodzi z mijanej wioski i opowiada jak za dawnych czasow czasami ciezko bylo sie dostac do szkoly pokonujac zaspy po pas. A na zziebniete dzieciaki w szkole czekalo cieple mleko i kaflowy piec na ktorym wieszali mokre czapki i skarpetki. Jedziemy z nimi tylko kolo kilometra bo skrecaja gdzies w bok aby odwiedzic kuzyna.
Pozostałe kolo 10 km tuptamy juz pieszo. W wiosce Małowista zatrzymujemy sie przy drewnianej chałupce bedacej lokalnym sklepem i barem.
Zwraca uwage ciekawy stojak na rowery.
Czuc ze nadciaga burza. Niebo granatowieje coraz bardziej. Duchota staje sie wrecz namacalna, czlowiek poci sie nawet siedzac bez ruchu. Stojace powietrze oblepia ze wszystkich stron, muchy zaczynaja gryzc jak wsciekle. Najgorszy do przejscia jest 2 km odcinek ktory musimy pokonac poboczem drogi nr 8. Podmuchy od przejezdzajacych tirow wrzucaja nas prawie do rowu, sypia sie na nas kamyki spod koł a mysl o przejsciu mostu na Biebrzy gdzie ponoc nie ma nawet pobocza zdaje sie byc czyms zupelnie nierealnym.
W koncu docieramy na miejsce. Sztabin. Gminna wies przecieta potworna, rycząca droga. Ciezko ocenic czy ta miejscowosc jest ladna czy brzydka bo wszelakie inne odczucia dominuje niepokoj, hałas i smrod spalin. Chodnik, domy, mini park- wszystko zdaje sie trzasc i podskakiwac od wibracji tworzonych przez przejezdzajace giganty.
Reszta naszej ekipy, majaca wieksze szczescie do autostopu, czeka juz w lokalnej spelunie, ktorej miejscowi nadali wdzieczne imie "Meksyk".
Ledwo chronimy sie pod parasolami piwnego ogrodka to zaczyna lać. Do naszej ekipy siedzacej tu juz od paru godzin przysiedli sie miejscowi tzw "stali bywalcy". Najbardziej rozmowny jest Adam. Opowiada o metrowych płociach zyjących ponoc w Biebrzy i ze jego marzeniem jest zostac straznikiem Biebrzanskiego Parku bo to solidna posada i jak ktos ci nie przypadnie do gustu to mozna mu wlepic mandat. Zwracaja uwage jego nienaturalnie czerwone oczy wiec opowiada nam geneze powstania ich specyficznego koloru. W jakiejs podsztabinskiej wsi pobil sie z kolega. Twierdzi ze bojka byla "tak dla jaj". Jednak matka jego przeciwnika ocenila walke jako zupelnie prawdziwa i wezwala policje. Przyjechali jacys mlodzi mundurowi z Augustowa, spałowali i rozpylili im prosto w oczy gaz. Na dodatek zniszczyli Adamowi rower wiec musial wracac do Sztabina piechota przez pola. Od innego starszego goscia dowiadujemy sie ze w Jagłowie (do ktorego bedziemy zmierzac tratwa) mozna nabyc "wyroby regionalne" tzn pędza tam bardzo smaczny bimber. Jak dla mnie opowiesci sa nawet w miare ciekawe, jednak reszta ekipy narzeka na namolnosc lokalnego towarzystwa. Zreszta troche sie nie dziwie, siedza tu od paru godzin wiec historie metrowych płoci wysłuchali juz przynajmniej pięciokrotnie. Od trzeciego razu juz nie potrafili wykazywac odpowiedniego entuzjazmu dla tej, jakze frapujacej, opowiesci.
Iza poucza kilkukrotnie miejscowych aby nie przeklinali bo ją to denerwuje. Lokalne żuliki wykazuja sie na tym etapie spora kultura osobista bo zamiast nas skląc i cała ekipe wywalic z knajpy (w koncu to oni sa u siebie a my przyszlismy w gosci) naprawde probuja artykułowac swoje wypowiedzi bez uzywania wulgaryzmów. Widac wyraznie ze niektorym nie idzie to zbyt prosto i tak skomplikowanych zdan nie budowali od czasu pisania szkolnych wypracowan. Np. jeden opowiada: "Jak mu ku...ku.... eeeeee... kurcze przy... przy.. yyyyyyyy... przywaliłem to sie zaraz wy... wy.... eeeee..... wywrócil"
Burzy nie udaje sie przeczekac pod "Meksykiem". Leje i leje a powoli zaczyna sie sciemniac. W strugach deszczu dziemy wiec na "plaze" gdzie ma czekac na nas gosc z tratwa.
Mijamy kosciol w Sztabinie. Nawet ładny kosciol. I spory jak na taka mała miejscowosc. Teraz jeszcze nie wiem jaka role odegra on na naszej wycieczce. Bedziemy go widziec codziennie ;)
Tratwa wydaje sie mniejsza niz w naszych wyobrazeniach. Z trudem ukladamy sie w piecioro z bagazami w drewnianym baraczku. Gdzie u licha upchniemy jutro jeszcze Grzesia? Chyba tylko pod stolem a to moze sie Grzesiowi nie spodobac bo tam jest ciasno no i troche mokro... W dach bebni miarowo deszcz a po sciankach zaczynaja splywac struzki wody. Rozkladamy karimaty na ławach. Niektorzy z nas (np. toperz) musza spac z podkurczonymi nogami, bo inaczej owe nogi wystaja poza tratwe tzn na deszcz. Pudel z rozrzewnieniem wspomina swoje wygodne i szerokie łozko w domu :) Eco wyciaga domowe wino jabłkowe. Uwielbiam domowe wina ale teraz, po tej wczorajszej nieprzespanej nocy w pociagu, to mi sie tylko spac chce! Zapatulam sie wiec w spiworek. Moze jutro obudzi nas slonce?
Spało mi sie cudownie! Nie wszyscy z ekipy podzielaja moj poranny entuzjazm. Moze przypadkowo wylosowalam najwygodniejsza lawe? Albo to radosc z rozpoczynajacej sie wedrowki? Ranek wstaje pochmurny ale nie pada. Tratwa od razu robi sie jakby wieksza bo nie trzeba sie gniezdzic tylko pod dachem.
Dociera do nas Grzes wiec ekipa w komplecie. Na dachu baraczku rozbijamy namiot dla dwoch osob- teraz to bedziemy miec pelny luksus! :)
Nie spieszymy sie z wypłynieciem. Dwukrotnie odwiedzamy sklep celem zaopatrzenia tratwy w jadło i napitek. W koncu przez trzy dni bedziemy z dala od cywilizacji tzn sklepu, a w odroznieniu od gorskich wycieczek nie musimy nosic wszystkiego na grzbiecie wiec i ograniczac sie nie trzeba.
Niektorzy postanawiaja sie jeszcze wykąpac a ciemne chmury spowijajace caly horyzont sugeruja ze kapieli na trasie nam nie braknie ;)
Na tratwie mamy na stanie grilla (niestety wegiel musimy dokupic sami), trzydziestolitrowy karnister z woda oraz co najwazniejsze- jest tez kibelek! Taki powinien byc na wyposazeniu kazdego autobusu- zaraz dalekie podroze tymi srodkami transportu nie bylyby dla mnie takim koszmarem!
Rozwieszamy swoje rzeczy w baraczku i w namiocie, w koncu ta tratwa bedzie naszym domkem przez najblizsze dni :)
Sa tez dwa wiosła i dwa kije do odpychania od dna. Sa nawet dluzsze od naszego dunajskiego wiosła bo maja okolo 4 metry! Ich dlugosc z poczatku nas troche dziwi ale pozniej sie okazuje ze nie docenilismy tej rzeki- w wielu miejscach kijem nie dotykamy dna....
Odbijamy!!
Tratwa niestety sama nie chce plynac z pradem rzeki. Trzeba uzywac wioseł i drągów aby odpychac sie od dna i wydostawac sie z zatoczek w licznych meandrach rzeki.
Rozlewisk jest mało. Spodziewalam sie, nie wiem dlaczego, wysepek, licznych rozgałezien i istnego labiryntu rzecznych odnóg i starorzeczy. Tymczasem pobładzic sie raczej nie da. Zwykle jeden mocno wijacy sie nurt a wokól mniej lub bardziej bezkresne podmokłe łąki.
Aha! I wysoka, smukła wieza koscioła w Sztabinie. Bedziemy ją widziec z lądu i z wody, wiosłujac i odpoczywając, wieczorem i o poranku.. Nasza trasa nie jest zbyt dluga, ma zaledwie kilkanascie km, wiec do samego konca splywu nie oddalamy sie tak bardzo od miejsca startu a płaski zupelnie teren powoduje ze nic nie zasłania widnokręgu. Zmniejszajacy sie codziennie zarys wiezy bedzie nas informowal ze jednak troche sie przemieszczamy a Sztabin, powoli bo powoli, ale jest coraz dalej...
Pogodne dni spędzamy wygrzewajac sie na dachu tratwy (no oprocz tych co wiosłuja ;)),
Nieraz przybijamy do brzegu aby odpoczac w malowniczych cichych zatoczkach wypelnionych kumkaniem zab.
To tyle z odglosow przyrody. Spodziewalam sie duzej ilosci ptactwa. Tak bylo i nad poleska Prypecią w maju, i w lipcu na Bugiem, i w sierpniu na Stawach Milickich i nawet koncem pazdziernika w delcie Dunaju. Byly tam i kaczki i gęsi, i brodzace czaple i bąki wydajace odglos jakby kto dmuchal w butelke. I sporo ptactwa ktorego kląskanie slyszalam po raz pierwszy a nazw gatunkow nawet nigdy nie slyszalam.. Tu czasem przemknie pod niebem jakis zbłąkany bocian albo cos kwaknie w trzcinach. Poza tym nic, pustka... Wędkarze mowia ze nawet ryba nie bierze... Zastepuje to brzęk komarów. Ich nie brakuje. Acz ja mam to szczescie ze mnie nie gryzą. Fakt- siadaja na skorze, łaskoczą łapkami, wkurzaja wlatujac do oczu i brzeczac nad uchem. Ale gryza sporadycznie. Reszta ekipy jest niestety smaczniejsza.
Lata wokól tez mnóstwo pieknych niebieskich ważek. Nieraz calym stadem siadaja na okolicznych trzcinach, na wioslach albo komus na ramieniu. Sa jednak na tyle płochliwe ze mimo sporych wysilkow nie udaje mi sie zadnej pstryknac zdjecia.. Tzn jednej sie udaje.. Takiej bidulce ktora wpadla w pajęczyne....
Popularne sa takze kapiele. Wieczorami, porankami i w poludnie, od czasu do czasu, rozlega sie wielki plusk i radosna mokra gęba wyłania sie z wody :) Ja tez bym sie chetnie wykąpała ale brakuje jeszcze z 10 stopni a woda tez do najcieplejszych nie nalezy. Zwykle po zanurzeniu stopy decyduje sie kapiel odlozyc na blizej nieokreslona przyszlosc ;)
Czasem zaczyna ostro lać.
Wtedy przybijamy do brzegu i zasznurowujemy nasz domek brezentem. Jest czas na pogawędki i konsumpcje za suto zastawionym stołem. Tam tez spedzamy wieczory.
Wreszcie udalo mi sie kupic swiece ktore normalnie kapią!!! To w zielonym drewnianym sklepiku w wiosce Małowista! Nielatwo dzis takie kupic.. Wszystkie jak pod sznurek wsysaja wosk gdzies do srodka. Prawdziwa swieca wyglada tak:
Miedzy jednym a drugim deszczem niebo spowijaja malownicze chmury, o ciezkich, granatowych wrecz brzuchach, postrzepionych brzegach, tworzace na niebie jakby wiry i leje a nieraz grubym wałem odkładajace sie na linii horyzontu. Czasem sie błysnie lub złowrogie mruczenie burzy rozlegnie sie z jakis dalekich stron. Do nas prawdziwa burza na szczescie nie przychodzi
Na tratwie nie głodujemy. Codziennie wieczorem zapach karkówki, boczku i kiełbasy z grila niesie sie wokoło.
Na dziennych postojach prym wiedzie jajecznica! Taka na masełku i z cebulka! To juz kultowa potrawa podlaskich wypraw!
Tak jak z ptactwem na Biebrzy jest słabo to mozna do woli uzyc na roslinach. W toni wodnej jest duzo roznej "sałaty" i pląsajacych z prądem rzeki wydłuzonych lisci. Po powierzchni pływaja rozne lilie wodne, grzybienie i grążele.
Nad woda zwieszaja sie z brzegów cale kępy żonkilów. Zawsze te kwiaty kojarzyłam jedynie z ogrodami i miejskimi klombami. Nie wiedziałam ze wystepuja dziko i to jeszcze na bagnach!
Prym wioda jednak trzciny wszelakie
Najpiekniejsze sa chyba czerwcowe łąki! A tu ciagna sie one hen! az po ciemna linie lasu zamykajaca horyzont. Wystepuja tu moje ulubione firletki oraz kupe innych roslinek, ktorych nazw nie znam i moze sa typowe tylko dla terenow zabagnionych
Raz jeden przybijamy do portu. Zwie sie Czarniewo.
Na dosyc monotonnym krajobrazie nadbiebrzanskich łąk bardzo wyróznia sie zalesiona kępa Pobojnej Góry. Teren jest tu troche wyzej polozony, wiec od razu jest bardziej suchy i porosniety lasem. Niewysoka gorka wyglada troche jak wulkan tzn brzegi wzgorza sa wyzsze a w srodku jest zagłebienie. Robi to troche wrazenie wału jakiegos pradawnego grodziska. Wał ma kolo 5 metrow wysokosci i wyglada na usypany ludzka reka. Niektorzy mawiaja ze byla tam osada Jaćwingów, inni ze miejsce pelnilo jakas obronna role w czasie szwedzkiego potopu. Sama nazwa moze wskazywac na jakies walki tu niegdys toczone. Wszystko jest chyba jednak w sferze gdybań i domysłow bo nie znalazlam zadnej wzmianki aby byly tam prowadzone i opisane jakies badania archeologiczne.
Jest to miejsce magiczne, zagadkowe i owiane wieloma ludowymi legendami. Mawiaja ze siedzac tu dluzsza chwile w ciszy albo przykladajac ucho do trawy mozna uslyszec niezrozumiale slowa nawolujace z glebi ziemi albo uslyszec dziwny spiew. Najciekawsze ze rozbijajac tu namiot ponoc miewa sie dziwne sny a takze sa podania o niezwykle energetyzującej sile promieniującej z tego wzgorza... .. Troche zaluje ze nie zostalismy w tym malowniczym miejscu na nocleg.. Wiec nie sprawdzilam czy to wszystko tylko bajki czy jest jakies ziarno prawdy w ludowych podaniach...
Zblizamy sie do Jagłowa. Wreszcie pojawia sie jakas zwierzyna. Stadko krów pije i chłodzi sie w rzece.
Tu konczy sie nasz splyw. Ostatnie zdjecia z tratwa i wyładowujemy nasz dobytek.
U gospodarza ktory odbiera tratwe mozna zamówic obiad. Wszystko naturalne, z wlasnego ogrodu, sadu, obory i chlewika. Jest waza z rosołem, klopsiki w sosie, ziemniaki, ogorki i sałata ze smietana. I kompot. Nie wiem czemu ja tak lubie kompoty! Na samo wspomnienie tej strawy robie sie strasznie glodna i dziwny scisk w gardle zmusza mnie w czasie pisania tej relacji do natychmiastowego odwiedzenia lodowki.
Pomni na informacje uzyskane w "Meksyku" niesmialo dopytujemy o "wyroby regionalne". Gospodarze z poczatku zdaja sie udawac ze nie rozumieja o co nam chodzi. Facet odsyla nas do zony, ciagle mowiac o niej "szefowa" i podkreslajac ze ona o wszystkim decyduje. Babka proponuje nam do picia kompot a z regionalnych wyrobow zastanawia sie nad domowym serem.
Ostatecznie pertraktacje koncza sie sukcesem.
Suniemy dalej lądem w strone Sztabina i Lipska. Dla niektorych wysilek zwiazany z przemieszczaniem sie z duzym plecakiem nie jest wystarczajacy :-) Trzeba jeszcze pobiegac i pokopac piłeczke :-) W zeszlym roku grali tak kamieniem, tym razem eco zabral prawdziwa piłke!
Kolo mostu na Biebrzy postoj celem odbycia szybkiej kapieli. W nurcie rzeki znajduje sie dziwna drewniana konstrukcja. Wyglada jak wiata w ktorej by mozna zanocowac pod warunkiem posiadania plywajacego dmuchanego materaca!
Do Jamin Iza lapie na stopa furgonetke ktora zabiera nas wszystkich. Jest to facet od ktorego pozyczylismy tratwe.
W Jaminach dzielimy sie na grupy. Iza z reszta idzie do knajpy, zwiedza kosciol i cmentarz i oczywiscie zaraz potem łapie stopa do Sztabina. My oczywiscie deptamy calosc z buta asfaltem, nikt nie staje a kierowcy w panice prawie wpadaja do przeciwleglego rowu..
W Sztabinie co widzimy? Oczywiscie wieze kosciola!! :-)
Z widokiem na nią zjadamy podwieczorek na chodniku.
Grzes jutro nas opuszcza wiec zostajemy w Sztabinie, stad bedzie mu łatwiej wrocic do domu. Nocujemy na plazy opatrzonej surrealistycznym napisem..
To nie byl pierwszy taki przypadek - na wycieczce sylwestrowej sfotografowalismy boisko w tym samym klimacie :shock: :shock: :shock:
Na plazy poczatkowo towarzyszy nam grupa rozkrzyczanej mlodziezy bawiaca sie przy dudniacej muzyce z aut. Na pomoscie jest tez jakas zawiedziona bardzo parka ktora chyba chciala spedzic romantyczny wieczor sam na sam
Robimy tez niewielkie ognisko. Niewielkie bo ciezko sie zbiera chrust na bagnach. Jestem pelna podziwu ze go wogole znalezli. Chlopaki z wielkim poswieceniem szukali go brodzac chyba po kostki w wodzie i po pas w pokrzywach.
Do snu graja nam nocne ptaki, ktore probuja sie przebic przez wycie drogi nr 8...
Dzisiejsza trasa zaklada przedostanie sie w strone Lipska i dalej. Dzis jestesmy w grupie z Iza wiec zatrzymuje sie chyba drugie auto i zawozi nas do Krasnobrodu. Kierowca opowiada nam ze tutejszy kosciol zostal w dawnych czasach odnaleziony w puszczy. Przez wioske przeszla zaraza, wszyscy wymarli, domy popadly w ruine. Wszystko zarosł las.. Po stu latach ponoc odnaleziono zapomniany kosciol.. W historii kosciola nie ma wzmianki o takowym wydarzeniu. Ale ludzie powtarzaja sobie taka klimatyczna legende, ktora bardzo przypada mi do gustu.
Dzis nie ma sladu po puszczy...
Chlopakom stop idzie gorzej wiec czekamy pod sklepem. Potem podjezdzamy do Lipska i tam idziemy na pizze.
W Lipsku jest ladny kosciol. Znow mamy wrazenie ze widzimy wieze w Sztabinie i to podwojnie!!! ;)
Odwiedzamy tez zapomniany kirkut.
Wychodzac z miasteczka w strone Kolonii Lipsk mijamy dwa niewielkie bunkry nalezace do linii Mołotowa. Jeden polozony jest przy cmentarzu, drugi przy ogrodkach dzialkowych.
Schodzimy na boczne piaszczyste drogi. Juz martwilismy sie ze jestesmy za daleko na polnocy i podlaskie klimaty zostaly daleko stad. Ze tu , na Suwalszczyznie juz nie ma zapomnianych wiosek, w ktorych czas zatrzymal sie dawno temu, ze nie ma juz pylistych drog i cienistych sadow.. Na szczescie pomylilismy sie- wlasnie weszlismy w ten inny swiat, ktory tu jeszcze sie zachował.
W Skieblewie mijamy mnostwo slicznych drewnianych chałupek.
Sklep niestety zamkniety wiec nie uzupelnimy zapasow.
Na obrzezach wsi stawiamy namioty.
Nasze miejsce biwakowe to wzgorze porosłe sosnowym lasem z wkomponowanych trzypoziomowym bunkrem. Tu na szczescie jeszcze nie dotarła obsesja kratowania.
Ognisko palimy na dachu bunkra.
Przy nim toczymy rozne, nieraz dosyc ostre dyskusje na rozniste tematy spiskowe, polityczne i spoleczne. Jest o pedałach, ciemnej stronie ksiezyca, podbojach kosmosu i krasnoludkach. Jest tez z nami samogon z Jagłowa ktory zapewne podnosi temperature wielu dyskusji :-)
W srodku nocy zaczyna padac wiec impreze przenosimy do bunkra
Poranek wstaje przepiekny, taki jak to potrafia bywac tylko letnie poranki w sosnowym lesie gdy zapowiada sie upalny dzien. Gdzies nieopodal odezwie sie dzieciol, kukułka i czuc zapach rozgrzanego igliwia. Czasem brzeknie mucha albo szyszka spadnie na glowe. Z pól idzie juz oddech dusznego upału ale wsrod paproci jeszcze czai sie nocny chłod.
Idziemy z Pudlem i eco sprawdzic czy jest otwarty sklep. Jakos tak wychodzi ze spedzamy pod nim kolo dwoch godzin. Przysluchujemy sie rozmowom miejscowych o ziemniakach co nie obrodzily tego roku, doplatach z unii do burakow a raczek ich braku, czy dramatycznej historii jakiegos Mariana ktory w czasie budowy domu utopil sie w betonowej wylewce.
Kolejna odwiedzona dzis miejscowoscia jest Żabinskie. Tam na bunkrze czeka na nas Iza, ktora dzis wczesniej niz my rozpoczela wedrowke.
Bunkier faktycznie wyglada na miejsce obronne, nie dosc ze jest na wzgorzu , to otoczony jest podwojnym zasiekiem plotow pod napieciem, z ktorymi mam watpliwa przyjemnosc sie zapoznac. Lokalne krowy widac ze to rozumne zwierzeta, nie podchodza do zasieku na blizej niz metr!
We wsi niektorzy maja fajne skrzynki na listy
Iza łapie stopa do Starożyńcow- w osobowym aucie udaje sie upchac w 5 osob plecakami!
Starozynce to wioska w ktorej dominuja drewniane domy,
na przyzbach wygrzewaja sie koty i buby
a spora czesc framug przyokiennych, okiennic i odrzwi jest slicznie podrzezbiana!
Zwracaja uwage przydrozne krzyze, zupelnie inne niz w drugich regionach Polski. Suwalskie krzyze sa bardzo smukle, wysokie i wystepuja zawsze parami! Wystepuja prawie w kazdej z mijanych, przygranicznych wiosek.
Mijamy tez inny krzyz, samotny dla odmiany. Stoi teraz w srodku jakiejs zwirowni. Calkiem tu nie pasuje i wyglada jak przeniesiony z innej rzeczywistosci. Nagryziony juz mocno zębem czasu, przekrzywiony, jakby zadumany nad dziwnym miejscem w ktorym przyszlo mu sie znalezc. Pewnie kiedys stał przy domu albo na rozdrozu wiejskich dróg. Teraz tylko czasem obok przemknie ciezarowka żużlu albo rzadziej zaduma sie jakis niedzisiejszy turysta z poludnia.. Moze kiedys wiejscy ludzie przystawali pod nim albo ukladali kwiaty? Zreszta nawet teraz, nawet na tym zuzlu jakas kępa fioletowych kwiatkow pod nim urosła...
Kolejnym stopem (znow osobowka zabiera 5 osob) dojezdzamy w okolice Bartnik. Kurcze, ja juz wiem czemu mamy z toperzem takie problemy z lapaniem stopa! Zapewne poruszamy sie zbyt mała grupa i mamy ze soba za malo plecakow!!!!
I znow smukle suwalskie krzyze gdzies na rozstaju drog
Teraz przed nami dwie wioski o wdziecznych nazwach Stare Lesne Bohatery i Nowe Lesne Bohatery.
Po białoruskiej stronie sa jeszcze Bohatery Polne. Ciekawe skad pochodza takie ciekawe nazwy? Poluje dlugo na tabliczke z nazwa miejscowosci zeby zrobic sobie pod nia zdjecie.. Niestety jest tylko tabliczka z napisem "Bohatery N." :(
Kazda wies w tym rejonie zdaje sie byc spotkaniem ze swiatem ktory nieubłagalnie odchodzi w przeszlosc. Co roku jest go mniej. Kolejne chatki zarastaja chaszczem, a nieuzywane juz przez nikogo furtki i ploty chylą sie ku ziemi. Na coraz mniejszej ilosci laweczek przesiaduja starenkie babcie, pamietajace przedwojenna historie tych ziem. Nie tylko ludzie i domy, ale takze wiekowe samochody, dozywaja tu w spokoju swoich dni.
Przykuwaja uwage okienka. Czesto porozsychane, krzywe, pelne szpar ktorymi zima zapewne mroz i snieg wpada do izby. Na parapetach stoja doniczki pelne wypielegnowanych kwiatkow. Czasem widac domowa grzadke zioł.
Widac ze mieszkajacy tu ludzie, moze nie maja za duzo sil i pieniedzy, ale maja bardzo cenna rzecz- czas... Czas by podlac kwiatek, by usiasc na ławce i zagapic sie w pola, az hen! po bialoruskiej stronie.. Mimo dosc leniwego tempa wyjazdu mam poczucie ze my tego czasu mamy zbyt malo. Cos nas gna w dal i w dal, ze trzeba isc, aby dalej i wiecej.. Mimo ze jestesmy w pieknej wsi cos popycha aby zobaczyc kolejna i kolejna, choc tej jednej nie bylo czasu dobrze "poczuc" do konca...
Na chwile niknie nam z oczu Pudelek. Chwile pozniej widzimy postac w jasnej koszulce zblizajaca sie biegiem od strony granicy. Okazuje sie ze pobiegł sfotografowac słupki, tabliczki i pas zaoranej ziemi. Nikogo nie spotkal wiec dolaczyl do nas i razem poszlismy dalej.
Na poczatku wioski Nowe Lesne Bohatery znajduje sie sklep z duza drewniana wiata pelniaca funkcje baru.
Przeczekujemy tu deszcz. Widac ze zbliza sie porzadna burza.
Jest dopiero 17:30 wiec czesc ekipy nie chce tu jeszcze zostawac na nocleg. Choc miejsce wydaje sie byc idealne, zwlaszcza na niepewna pogode. Duza szczelna wiata z ławkami i dechami na podlodze. Jest gdzie karimaty rozlozyc i gdzie namiot wysuszyc. Za droga stoi ogolnodostepna sławojka. Obok sklep. Wlasciciel zgadza sie abysmy tu nocowali, przestrzega tylko ze obok w domku mieszka jego tesciowa. I zeby nie halasowac w nocy za bardzo, bo ostatnio jak miejscowi zrobili tu ostra libacje to zadzwonila po policje..
Leje i leje a my siedzimy sobie na ganeczku przygladajac sie spadajacym kroplom i gwarzac na rozne tematy...
A ja w duchu probuje zaklinac pogode aby lało dzis jak najdluzej, najlepiej do rana... Wtedy tu zostaniemy..
Odwiedza nas na quadzie straz graniczna. Poczatkowo myslimy ze to rutynowa kontrola, jednak bardzo dopytuja czy ktos z nas nie zblizal sie do granicy. Pudel opowiada ze byl przy tabliczkach ale uspokaja mundurowych ze nie wchodzil na pas zaoranej ziemi ani Łukaszenki o azyl nie prosil.
Nikogo nie widzial przy granicy wiec albo wlaczyl jakies czujniki ruchu, albo kamere na drzewie powiesili a moze w krzakach siedzial jakis Białorusin z lornetka? ;)
Kolo 20 niebo sie przejasnia (psia go mać!!!). Kolektyw decyduje sie wyruszac dalej, moze trafi sie jakies jeszcze ładniejsze miejsce noclegowe, moze stodoła do spania a poza tym malo dzis przeszlismy...
Smutno opuszczac to miejsce ale coz zrobic jak sie jest w mniejszosci...
Mijamy drewniane domki wsi Wołkusz, fajny stary znak PKSu
W zapadajacym zmierzchu skrecamy w strone wsi Sułojewszczyzna. Mijane wsie sprawiaja wrazenie wymarłych. Jest godzina 21 i chyba wszyscy mieszkancy juz spia. Wygaszone okna, puste obejscia, tylko spuszczone psy ujadaja u furtek. Zdjec nie mam bo bylo juz za ciemno. Za wsia juz zaraz granica... Na koncu wsi pytamy w gospodarstwie o mozliwosc noclegu w stodole albo gdzie mozna postawic namioty. Gospodarz nie radzi sie krecic w nocy przy granicy, mowi ze po deszczu wszedzie na polach stoi woda. Proponuje aby zanocowac na jego polu za belami z sianem. Idziemy tam ale teren przypomina zryty oponami traktorow smietnik- wszedzie pelno mokrej folii do owijania snopkow. I jeszcze rano nas jakis traktor rozjedzie... A tam pod sklepem byla taka sucha cudna wiatka...ech.... Moze poszukamy jakiegos suchego miejsca w pobliskim sosnowym lesie?
Podjezdzaja do nas kolejni pogranicznicy, inni niz wczesniej, tym razem terenowka. Zbieraja dokumenty i zamykaja sie z nimi w aucie. Dokladniej niz poprzedni o wszystko wypytuja, skad idziemy, dokad zmierzamy. Sprawa sie przedluza bo najpierw kontaktuja sie z tymi na quadzie a potem chca jeszcze zadzwonic do tych z Rudawki, gdzie idziemy jutro, coby nas juz nie meczyli kolejnymi kontrolami. Bardzo ich interesuja gdzie teraz pojdziemy i gdzie dokladnie bedziemy spali. Mowimy ze tu chyba nie, ze poszukamy moze jakiegos noclegu w lesie. Ze myslelismy tez o wiatce kolo sklepu ale tam troche daleko sie wracac. Straznikom twarze sie rozpromieniaja i oznajmiaja ze autko male ale jak chcemy to jedna osobe i plecaki moga zawiesc pod sklep i ze na lekko bedzie nam duzo latwiej tam wrocic. Zaraz przypomina mi sie patrol pograniczny znad Morza Azowskiego ktory mnie z toperzem zlowil wieczorowa pora kolo rosyjskiej granicy. I ich propozycja nie do odrzucenia ze nas zawioza spowrotem do Siedowa bo szkoda nog zeby isc pieszo.. I nie chcieli nas zostawic w centrum miejscowosci tylko zawiezli pod sam dom Jury. I czekali przed domem, az otworzymy furtke i wejdziemy do ogrodu. Specjalnie chwile stalismy przed domem i gadalismy z Jura. Odjechali dopiero jak zamknely sie za nami drzwi domu..
Nie wiem czemu teraz mi sie to jakos dziwnie przypomnialo.. ;)
Eco pakuje sie do auta pogranicznikow a na nim ukladamy plecaki. Poczatkowo wszyscy chca tam wpakowac mnie ale jakos nie usmiecha mi sie jezdzic samej po nocy z jakimis obcymi ludzmi a potem czekac godzine w ciemnej wiacie w wymarlej wiosce gdzies na koncu swiata..
Wracamy z latarkami spowita juz ciemnoscia szosa. Smiejemy sie co jak teraz jakis przyjazny gospodarz zaprosi nas na samogon? I jakbysmy przyszli do wiaty, zabrali plecaki i poszli spac do jakiejs stodoly? No bo niby dlaczego nie? Nie jest to przeciez zabronione! ;) A straz za godzine zaglada do wiaty gdzie zawiezli eco a tam pusto... Ciekawe czy by machneli reka i zajeli sie czyms innym czy raczej by zwolali posilki z calego powiatu i zaczeli przetrzasac okoliczne lasy?
Nie mamy okazji tego sprawdzic. Nikt nas nie zaprasza na nocleg...
Wracamy do naszej milej i przytulnej wiatki.
Nie mija 15 minut jak droga przez Nowe Lesne Bohatery przejezdza, zapewne calkiem przypadkiem, nasz patrol. Przejezdzajac kolo wiaty znacznie zwalniaja i widac ze zagladaja do srodka. Moze probuja policzyc do pięciu?
Zapalamy swiece , rozpijamy winko i rozmawiamy sciszonymi glosami aby nie rozdraznic groznej tesciowej.
Wczesnie rano, tzn kolo 6 ruszamy z toperzem szukac mleka. Widzielismy tu krowy wiec mleko tez byc powinno. Łazimy od domu do domu, ale albo krow nie maja albo radza po mleko przychodzic rano, jakos wczesniej.. To znaczy u licha o ktorej jest tu rano? o czwartej? Wszyscy kieruja nas do domu soltysa. Tam faktycznie maja mleko. Soltysowa przynosi nam butelke cieplutkiego jeszcze mleka. Nie chce za nia pieniedzy. Mowi zebysmy pili na zdrowie. Chłeptamy juz kolo furtki. Kiedy ja ostatnio piłam takie pysznosci? Rok temu na Ukrainie? w Bieszczadach kolo Sianek? A potem juz tylko to kartonowe g... Bo wiejskim babom zabronili sprzedawac "produkty wlasne" przy targu w Oławie... :(
Bocznymi drogami idziemy w strone Rudawki. Tam sie okazuje ze najblizszy PKS do Augustowa mamy za... 3 dni!!! Zreszta jesli tu jezdza takie modele autobusow to i tak bysmy sie nie zmiescili...
Mijamy budynek skupu runa lesnego- ciekawe czy jeszcze dziala w sezonie?
Postanawiamy zwiedzic śluze Kurzyniec, bedaca jedynym wodnym przejsciem granicznym miedzy Polska i Białorusia. Przeprawiaja sie tedy rozne splywy kajakowe podrozujace po Kanale Augustowskim. Sluza niedawno zostala wyremontowana i moze pelnic swoje funkcje. Na gablotce jest kilka zdjec starej sluzy- fakt wygladala klimatyczniej ale niestety zupelnie nie nadawala sie do uzytku majac przegnile i rozpadniete wszystkie mechanizmy do spietrzania wody.
Pogranicznik wpuszcza nas na teren, pokazujac wszystkie linie ktorych nie mozemy przekraczac.
Sluza wyglada dzis tak:
Rozne napisy z zalozenia mialy byc chyba po białorusku i w jakims drugim tajemniczym jezyku ;)
Poczatkowo planowalismy sie dzis wykapac w Kanale Augustowskim kolo drugiej sluzy ale widok grubej pokrywy gęstej piany mocno zniecheca do kąpieli. Zdjecie nie oddaje w pelni atmosfery tego miejsca. Woda w sluzie falowala co powodowalo ze piana poruszala sie jak jakis zywy pełzajacy organizm.
W Rudawce jest tez malutki drewniany kosciółek a przy nim kapliczka z zadumanym świątkiem
Do Gruszek idziemy pieszo. W srodku wioski przystanek autobusowy przypominajacy domek- z oknami, drzwiami.
W takim chyba milo czekac na autobus w jesienne szarugi. A jeszcze milej jakby te autobusy tu jezdzily... Iza łapie nam stopa ale tylko do Mikaszówki. Jedziemy z jakas ekipa lekko juz podpitych miejscowych. Siedzacy obok mnie chlopak opowiada mi cos o lokalnych zabawach i rodzajach muzyki techno ktorej jest zagorzalym milosnikiem. Niestety tak juz bełkocze ze rozumiem co piate slowo. Chyba lepiej rozumiałam Gruzinów ;) Muzyka właczana na pelen regulator nie pomaga w dogadaniu sie.
Za Mikaszówka mija nas reszta ekipy.. Iza oczywiscie złapala auto od razu do Augustowa! Suniemy lesnym tunelem kolejne kilometry, mijaja nas auta na rejestracjach chyba z calej Polski.. Warszawa, Kraków, Łodz, Tarnowskie Gory.. Sa tez miejscowi ale tez sie nie zatrzymuja.. Wahamy sie co robic. Siasc na poboczu i łapac? Jak sie nic nie zatrzyma to nas tu chyba zima zastanie.. Pieszo to moze jutro wieczorem dowleczemy sie do Augustowa.. Zle sie lazi z plecakiem takim asfaltem z rolki, oj zle... Maly kawalek podrzuca nas jakis koles z Suwałk. Byl bardzo malomowny a w pamieci mi zostalo ze mial na szyi łancuch ze zlotym dzwoneczkiem na koncu. Potem zaś tuptamy asfaltem, obiecujac sobie ze w przyszlosci zdecydowanie bedziemy unikac miejsc gdzie nie da sie dojechac pociagiem , autobusem ani skodusia. W koncu zatrzymuje sie wójt gminy Przewięź, mowiac ze musi udowodnic swiatu ze w tej gminie mieszkaja pozytywni i goscinni ludzie. Daje nam mapki rejonu i opowiada o roznych inwestycjach ktore sa planowane w rejonie. Jedna z nich jest przekopanie jakiegos 40 kilometrowego kanalu ktory ma sprawic ze spory kawałek Europy stanie sie splawny srodlądowo i bedzie mozna sobie zapodac rejs z Niemiec az na Litwe i dalej. Opowiada tez o splywie w ktorym ostatnio brał udzial wraz ze swoimi nastoletnimi corkami. Płynal jachtem po delcie Wisły, ogladajac Malbork i Gdansk ze strony wody. Nawet nam podal namiary gdzie mozna znalezc jego relacje ale jeszcze nie czytalam
W Augustowie spotykamy sie zreszta ekipy. Zjadamy obiad w hałasliwym centrum i strugach deszczu suniemy przez miasto w strone dworca kolejowego polozonego totalnie na peryferiach.
Tak jak centrum Augustowa zrobilo na mnie nienajlepsze wrazenie to przydworcowe okolice przypadaja mi bardzo do gustu! Bocznice, sklady drewna, plytowe drogi i zachodzace slonce odbijajace sie w kałuzach, nieraz ogromnych jak jeziora.
Namioty rozstawiamy w parkolesie nad jeziorem. W zapadajacym zmierzchu, wsrod kropel znow nasilajacego sie deszczu plywamy wsrod starych zbutwialych pomostow. Woda jest niezwykle ciepla a pobyt w niej jest mily tez z tej racji, ze przy pelnym zanurzeniu tylko twarz trzeba oganiac od komarow.
Wieczorem jeszcze krotka impreza w namiocie eco przy "wyrobach regionalnych".
Wstajemy niedlugo po swicie. Jest 4:30. Otacza nas jeszcze wczesnoporanna mgielka unoszaca sie znad mokrego lasu i tafli jeziora. Okolica jest rozspiewana i pachnie swiezoscia.
Nie chce sie wracac. Bijemy sie z myslami czy nie zostac nad tym jeziorem jeszcze jeden dzien. Ale zawsze weselej wracac w grupie.
I jeszcze niezwykle mily akcent na koniec wyjazdu. Na wyposazeniu kasy biletowej w Augustowie jest dorodny, puszysty kot. Czuje sie tam jak gospodarz, łazi po klawiaturze komputera, wyleguje sie pod piecem albo wyklada na cała długosc w samym okienku. Czekajac na wypisanie biletu mozna sobie umilic czas podskubywaniem miekkiego futerka a dzwiek drukarek miesza sie z radosnym melodyjnym miauczeniem.
I znow kolejna podlasko-suwalska przygoda przeszla do historii.
Mam nadzieje ze za rok znow potuptamy wzdluz granicy na przeciw kolejnym przygodom. Moze w krainie jezior tez odnajdziemy miejsca z innego czasu, przyjaznych ludzi i dziwne sploty okolicznosci ktore na zawsze pozostaja w pamieci. Moze uda sie wyskoczyc na litewskie piwo, isc do bani albo pokosztowac miejscowych specjalow. A moze na przyszlej trasie los szykuje nam niespodzianki o ktorych dzis nawet jeszcze nie mamy pojecia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz