Poczatkowo nie planowalam jechac w tym roku na Podlasie. W wielu miejscach trasy bylam już w latach 2004-2006. Zwykle staram się nie wracac w odwiedzone miejsca, skoro tych nieznanych jest tyle , ze zycia nam nie starczy. Ale nagly przyplyw duzej ilosci wolnego czasu oraz chec spedzenia tych kilku dni w wybornej ekipie, pozwolily na podjecie wlasciwych decyzji :-)
Wyjazd zaczynamy z Eco i Grzesiem od zwiedzania opolskich knajpek.
Udaje się poznac kolejnego forumowicza z forum.sudety.it- odwiedza nas Cezaryol. Eco zabiera nas na pyszne nalesniki z serem i szpinakiem. Na dworcu PKP wpadam przypadkiem na Krymke z rosjapl.info/forum. Kolejka do kasy dluga więc jest czas na pogawedke. Babka w kasie, gdy kupujemy bilety do Warszawy, kwituje to jednym słowem: „Szaleńcy”!! Dowiadujemy się, ze nasz pociag jedzie okrezna trasa, bo pod Piotrkowem miala miejsce katastrofa kolejowa- wykoleil się pociag jadacy do Katowic, są zabici, ranni, zerwana trakcja, rozwalone szyny.. Faktycznie, pociagi z Warszawy maja po 250 min opoznienia..
Nasz pociag przyjezdza nabity jak szlag. Ciezko się wbic nawet do korytarza więc zakladamy oboz pod kiblem.
Eco trafia na wyjatkowo pechowe miejsce, kazdy kto przechodzi kopie go w nerki. Ludzie cała noc łażą po pociagu jakby mieli owsiki. Przepychaja się przez tłum, skacza po bagazach, rozdeptuja dzieci i psy, kopią Eco i zmierzaja w dal, ku nastepnym wagonom, bo pewnie tam będzie dużo miejsca i konduktorzy beda podawac szampana. Po dluzszej chwili wracaja, ze zwrokiem wbitym w dal.. Zawsze intryguja mnie te pociagowe„wedrowki ludów” pt: „jak pieknie wiatr układa piach, tam gdzie nas nie ma”. Daje się tez we znaki wprowadzenie zakazu palenia w pociagach. Dawniej jak ktos chcial, to sobie ćmił fajeczke w przedziale dla palacych albo w korytarzu. Dziś, nałogowi palacze dołączaja do „wedrowek ludów” i chodza palic do kibla. Kazdy delikwent delektuje się tam chwila przez co najmniej 10 min, co powoduje tworzenie się kolejek (glownie innych palaczy) i ktos, kto ma potrzebe skorzystac z kibla zgodnie z przeznaczeniem, ma niemały problem aby się dopchac.
W nocy jakiś podpity koles męczy Grzesia: „skad wasza ekipa się zna”?? I drąży temat, kołuje i nawraca, bo za nic nie może zrozumiec grzesiowej odpowiedzi , ze poznalismy się na wyjazdach.
„Bo ludzi się zna ze szkoly, z pracy, z podworka albo z wojska. Nie ma innej opcji. A wy skad się znacie???”
W Warszawie mamy ponad 3 godziny opoznienia więc szlag trafil wszystkie zaplanowane przesiadki. Okolice dworca Warszawa Zachodnia robia bardzo dobre wrazenie- jak jakieś małe, senne miasteczko przy bocznych szlakach. Sniadanie zjadamy w parku, przy gorce pachnacej siankiem.
Do Siedlec wiezie nas nowy, malo sympatyczny szynobus, nabity ludzmi do granic mozliwosci. Ech.. Tęskne marzenia lecą ku przestronnym wnetrzom ukrainskich elektriczek.
Pociag do Czeremchy to tez szynobus, ale dużo milszy. Jest przedzial bydlecy, zwany obecnie rowerowym. Czeka tam na nas usmiechnieta geba Romka.
Można zajrzec również do kabiny maszynisty, z której jazda pociagiem prezentuje się zupelnie inaczej :)
Temat rozmowy schodzi jakos na grzyby- czy kanie można pomylic z muchomorem? Sympatycy tego grzyba zapewniaja ze nie.. I oblizuja się prawie na wspomnienie czarujacego zapachu. A marynowanie maslaków? A rydze w jajecznicy? A tu nawet pociag wyczuł klimat i wjezdza na stacje „Borowiki” :-)
W Czeremsze czeka na nas Iza.
Pod domem kultury spotykamy imprezujacych emerytów, którzy zapraszaja nas na impreze, ale z zastrzezeniem , ze bez jedzenia i picia. Jeden z nich opowiada cos o swojej młodosci oraz:
emeryt: „Bo teraz jestem stary, podłysiały, siwy ale nie impotent”
iza: „Reklama dźwignią handlu”
Z racji braku knajpy w Czeremsze obiad zjadamy pod sklepem.
Eco gotuje upragniona kawę. Jej smak jest specyficzny i niespotykany, taki jakby landrynkowy.. Odkrywamy, ze zakupiona woda mineralna miala aromat cytrynowy!!
Michał jedzie na rowerze obadac teren i znajduje nam super miejsce na nocleg w Opace Wielkiej kolo świetlicy wiejskiej. Skoszona , pachnaca trawa, stół z ławeczkami, za domem sławojka i Białoruś.
Romek idzie z nami prowadzac rower. Bierze na bagaznik mój plecak! Kochany Romek!! Na lekko idzie się zupelnie inaczej!
W lesie, już o zmierzchu, spotykamy patrol strazy granicznej na hiszpanskich motorach, które są podobno do d... Spisuja nas, przestrzegaja przed chodzeniem po zaoranej ziemi (są ponoc czujniki ruchu). Uczulają , aby nikt z nocy, po pijaku nie polazł za chałupe bo wpadnie w łapki znudzonych , białoruskich pogranicznikow.
Już po ciemku mija nas auto. Nie zatrzymuje się na stopa. Jednak za chwile wraca- specjalnie aby nas podwiesc do wsi. Przeprasza, ze nie zabral nas poprzednim kursem, ale wiozl rodzine.
Wieczorne ognisko urzadzamy w iście kowbojskim kanionie, kolektywizujac przywiezione przez eco winko pigwowe.
Rano ponownie odwiedza nas straz. Pewnie chca sprawdzic czy zgadza się stan liczebny grupy- czy ktos noca nie przemknal się przez granice, by prosic Łukaszenke o azyl ;) A tak serio to chca sobie pogawedzic. Opowiadaja , ze tu na wsiach to same nastolatki mieszkaja : „17 lat do setki”. Ponoc kreci się po okolicy dużo oszustów, naciągajacych staruszkow na kupno drogich dekoderow. Strasza , ze inaczej odetna im telewizje i nie beda mogli ogladac ulubionych seriali.
Nasze miejsce noclegowe
Zwiedzamy lesna cerkiewke i cmentarz
Łapiemy z Iza stopa do Policznej. Chłopaki ida dalej pieszo. Romek jedzie na rowerze do sklepu po piwo dla eco i Grzesia, by umilic im długa droge asfaltem! Co za piekny gest!! :-)
Pod sklepem w Policznej spedzamy kolo 3 godzin, przysłuchujac się jak miejscowi przeplataja w rozmowach białoruska mowę z polska oraz obserwujac lokalna imprezownie pod jabłonka. Przysiada się do nas miejsowy mysliwy, poczatkowo tłumaczac krotsza droge do Topiła. Opowiada tez o bagnach, żubrach, porożach. Poczatkowo wydaje się, ze ot, zwykly miejscowy facet.
Rozmowa schodzi na tematy dalekich podrozy. Nasz nowy znajomy opowiada o wyprawach nad Bajkał, do Murmańska, Krym Ural, Mongolia... Aby nie być gołosłownym zaprasza nas do domu i pokazuje albumy pełne zdjec.
On w tajdze z ogromna rybą, przy armenskiej knajpie, na Wołdze, w zagubionej zauralskiej wiosce.. Dostajemy od niego pęczek żubrówki i bukwicy- gdyż jest zapalonym zbieraczem ziół.
Z dalekich wypraw przywozi nie tylko zioła, ale tez całe rosliny, które sadzi w ogrodzie. Jego dumą jest sosna syberyjska , która przyjechala w doniczce kilka tysiecy kilometrow. Grzes mial okazje widziec jego domowa kolekcje poroży, skór, zdjec i setek innych pamiatek z podrozy.
W drodze do Wiluk goni nas burza. W dali widac wielkie oberwanie chmury- a na nas nawet kropla nie spada.
Iza łapie stopa do Topiła- i siada w rozlany soczek koło kierowcy. Ja o mały włos nie rozgniatam niemowlaka plecakiem... Nasz kierowca poleca nam na nocleg pensjonat i ostrzega by nie rozbijac się na dziko, bo wlepiaja mandaty. Mówi tez, ze w Topile brak zasiegu, ale dwie kreski można złapac na dachu lokomotywki.
Namioty stawiamy nad jeziorem. Wieczór spędzamy w pobliskiej wiacie, rozmawiajac o dawnych hipisowskich chatkach i wyjazdach do Jarocina w latach 80 tych.
Noc jest przepiekna, ksiezycowa, a znad jeziora podnosza się opary i mgły. Na pomoście nie jestesmy sami- dzielimy teren z duza iloscia malowniczych pająkow.
Michał rozpala ognicho po drugiej stronie jeziora. Dołaczamy szybko do biesiady. Są nocne kapiele w ciemnych odmętach jeziora, a na rozgrzewke dziwny, miodowy napój alkoholowy, składajacy się prawie z samych „E”
Ja uczestnicze w nocnych kąpielach z brzegu, w dwoch polarach. Niestety...Mam inny zakres tolerowanych temperatur.
Ryby pluskaja, swierszcze graja prawie jak cykady, słychac kwik nocnego ptactwa. Jakos w ta ksiezycowa noc, w klimatycznej ekipie, można poczuc magie wolnosci i na chwile zapomniec o tych łanach tabliczek, okalających jezioro i wieś, zabraniajacych chyba wszystkiego oprócz oddychania..
Ogolnie Topiło to komercha totalna: pensjonaty, płatne miejsca ogniskowe i knajpa, do której nie można wejsc w brudnych butach, tylko trzeba je zostawic przed wejsciem, w przedsionku. Prawie jak do meczetu- a ja myslalam , ze tatarski szlak zaczyna się dopiero w Kruszynianach... ;-)
Rano upał, więc idziemy się kąpac. Pływaja wszyscy oprócz Michała, który chyba poszedł do kibelka.
Kapiel nie trwa specjalnie dlugo- pojawia się postawny gość, zmierzający ku nam zdecydowanym krokiem. Mówi o obowiązujacym zakazie kąpieli i chce nam wlepic mandat 200zl. Wydaje się być nieugiety, ale jak kilku golasów wychodzi z wody to troche mięknie i spuszcza z tonu :-) Mówi, ze tu jest niebezpiecznie, bo jakies patyki stercza z dna i jak pływamy to mogą nas złapac za majtki i utoniemy... he he.. za co nas maja złapac? Nam to nie grozi ;-) W koncu chowa mandatowe karteczki i dzie sobie w cholere.. No to zarobilismy 1000zl. Tzn. 3 tys, jak brac pod uwage kapiele nocne, ognisko, biwak... Jedynie zal Michała! Biedaczek nie zdążył się wykąpac!!!
Pod sklepem gawędzimy z dwoma turystkami- jedna jest z Żywca a druga z Podlasia. Jedna jezdzi rowerem a druga autem z bagazami. Rozmowy schodza na tematy gorskich schronisk i splywy kajakowe. Dziewczyny opowiadaja , ze kiedys poznaly starsza wiejska babke, taka od krów, ze skopkiem w rece i chustce na glowie. Okazalo się, ze jezdzi ona co roku z synem na długie pielgrzymki rowerowe, dziennie pokonują ponad 100km- były już w Czestochowe, Wilnie, Licheniu..
Jedna z poznanych dziewczyn, niesamowicie załadowanym po dach autem zawozi nas do Hajnówki. Dostajemy tez sms od Michała, ze do Białowieży nie ma co jechac. Brak pól namiotowych, potworne ceny, same zakazy i komercha lejaca się strumieniami. Zatem będziemy się dziś kierowac na Narewke, ale poki co idziemy do knajpy „U Wołodii”. Miejsce to jest istnym muzeum eksponatów związanych z komunizmem i Zwiazkiem Radzieckim. Leninki w różnych pozach i kształtach, mundury i dyplomy, plakaty i proporczyki, flagi i tabliczki oraz niezliczone , kojarzace się z tematem rekwizyty, jak czapka uszanka czy harmoszka. Wojtek, wlasciciel knajpy, latami zbieral i skupywal rozne eksponaty, glownie jezdzac po Białorusi, po domach, nieczynnych kołchozach, wybierajac i restaurujac przedmioty wyciagniete z ruin i smietnikow, pozyskane od miejscowej ludnosci i drobnych kolekcjonerow. Teraz ponoc już trudniej cos znalezc, ale jeszcze 15 lat temu Białoruś była mekka dla tego rodzaju poszukiwaczy. Przegladamy ksiegi pamietakowe z wpisami z minionych imprez w knajpie, zdjecia Wojtka z roznych podrozy na wschod.
Wogole przychodzimy tu jak do dobrych, starych znajomych. Od razu pojawia się na stole piwko i przyjacielskie rozmowy. U Wojtka jest kilkoro ludzi: narabany masazysta i kilkoro innych. Jednego wkrecaja , ze ja jestem z Azerbejdzanu i nie rozumiem po polsku. Jeden dziadek chyba się nabral, bo zaczepia mnie i mowi cos po rosyjsku ;-)
Smutne jest to, ze to klimatyczne miejsce nie dziala już jako oficjalna knajpa. Wyglada na to, ze odebrali Wojtkowi koncesje na sprzedaz alkoholu. Mimo, ze knajpa ta rozsławiła Hajnówke w calej Polsce, a nawet świecie. Dopadły ją absurdy dzisiejszych czasów...Władze i mieszkancy nie są Wojtkowi przychylni. Ponoc mieszkancy okolicznych bloków skarża się na hałas i sikanie po krzakach. Inni dopatrzyli się łamania prawa w eksponowaniu „symboli zakazanej ideologii totalitarnej”. Niektórzy zarzucaja wlascicielowi, ze nie sciaga haraczu ze wszystkich zwiedzajacych jego minimuzeum, ze nie porzucil dawnych ideałow i bierze „co łaska”. Inni mowia, ze się rozpił albo ze przez ciągłe walki z władzami stracil serce do tego interesu.
Dlugo nie mozemy się rozstac z tym sympatycznym miejscem i jego bywalcami. Pozegnania trwaja chyba godzine, podsycane kolejnymi łykami piwa z puszki. A gdy odchodzimy Włodzimierz Ilicz odprowadza nas wzrokiem, az nikniemy za horyzontem..
Na obiad polecono nam sympatyczny „lokal gastronomiczny” gdzie mimo braku odpowiednich ozdób duch minionego systemu jest również obecny ;-) Przy wejsciu ktos pyta znienacka: „Ty jestes buba?”. Wszelki duch! Toz ja tu pierwszy raz jestem! Okazuje się , ze to „Hajnówka” z rosjapl.info/forum! Jak milo poznac osobiscie kolejnego forumowicza! I to jeszcze takiego, który mi polecil klimatyczne hoteliki na listopadowy wypad do Lwowa! Cała grupa, wraz z nowymi znajomymi, zasiadamy za stolem.
Z Krzyskiem wymieniamy się wrazeniami z Woodstocku. Opowiada nam tez o pracy w Holandii- w szklarniach przy hodowli róż i Bułgarach, którzy niezwykle szybko ucza się obcych jezykow.
Robi się pozno, więc plan dotarcia do Narewki wziął się i zdechł... Docieramy jedynie za Dubiny. Rozbijamy się na jakiejs działce budowlanej, koło „skały” z cegieł.
Obok wielka budowa drogi, chodniczków, rozjazdów i cholera wie czego jeszcze.. Pewnie po raz ostatni szumi tu sosnowy młodnik, a miejsce sluzy za nocleg przypadkowej grupie wedrowcow. Pewnie za rok, za dwa zapanuje tu nowy ład, z zasiekami, płotami i bramami, a zalany swiatlem ksiezyca skwerek, pelen swierszczy i przyjacielskich rozmow, pozostanie już tylko w naszej pamieci.
Poranek budzi się deszczowy, leje gdzies do 13. Budowa drogi ma jeden niezaprzeczalny plus- latwo lapie się na stopa auta stojace na swiatlach. Zabiera nas pierwsze zaczepione auto- dziadek w polonezie zawozi nas pod sama knajpe w Narewce.
Z Narewki jakos gubimy droge i zamiast na Mikłaszewo schodzimy na Olchówke. Po drodze cmentarz żydowski i tabliczka informacyjna w dwoch jezykach- hebrajskim i angielskim. Dlaczego nie dali wzmianki po polsku- w języku obowiazujacym w kraju, w ktorym ów obiekt się znajduje? Przypadek? Lenistwo? Czy celowe okazanie pogardy dla naszego kraju? Cmentarz niby nawet ładny, ale opuszczam go z duzym poczuciem niesmaku..
W Zabrodach siadamy na ławeczce przy PKSie i w ostatnich promieniach słonca delektujemy się ciszą. Rozmawiamy tez z babuszką- ofiara wspolczesnych mediów. Biedna kobiecinka panicznie się boi wszystkiego: o losy wnuczki studiujacej za granica, niepokojem napawa ja nawet droga do sąsiedniej wsi. W telewizji pokazuja burze, huragany, wypadki, bandytow i terrorystow! Dziwi się, jak by mamy odwage podrozowac w takim zlowieszczym swiecie.. Babcia tez wykazuje duza dociekliwosc wypytujac nas o rozne koligacje rodzinne.
Do Siemianowki wiezie nas facet, który opiekuje się dewizowymi mysliwymi, ale z romowy wynika, ze nie darzy ich specjalna sympatia. Pod nogami w czasie jazdy mamy statywy na strzelby.
W Siemianówce pod sklepem już na nas czekaja Eco, Grzes i Michał. Dzielne chlopaki zdążyly już pobratac się z miejscowymi. Lokalsi opowiadaja nam o załozeniu zbiornika siemianowskiego w latach 80 tych, o zalanych wsiach np. Łuka, gdzie na brzegu został 1 dom, krzyż i ruina sklepu. Inny wspomina, ze buduje dom, a dziś z kumplami robili wodociag. Wszystko się udalo zgodnie z planem, podłączyli, zamocowali- ale wody jak nie było, tak nie ma.. Coz robic w takim momencie? Ano trzeba się isc napic z kumplami ;-)
Żegnamy się już po zmierzchu i ruszamy na groble. Nocleg wypada nam kolo mostu, na wąskim, małym przesmyku. Z jednej strony jezioro, z drugiej kanał, grobla z torowiskiem i dalsza część jeziora. Prawie jak Arabatka- tylko brak chrzęstu rakuszecznika w zębach! ;-)
Wieczorne kapiele w jeziorze (tym razem się zdecydowalam popływac), wysoka fala, skalisty brzeg, zapach wodorostu, rakija przywieziona przez Michała z Turcji, orzechówka, dobre jedzonko, gwiazdy, krótka lekcja astronomii... Totalna wolność, spokój i luz..
Dziś żegnamy Romka i Grzesia :-( Michał jedzie fotografowac kolejowe terminale. Zatem w trojke, z eco i Iza ruszamy torami w strone granicy. W Cisówce wygrzewamy się na peronie. Domek przystacyjny otwarty- pilnuje go wielkie gniazdo os. Spotykamy tu tez dwoch miescowych chlopaczkow, którzy probuja nas namowic by isc z nimi do sklepu do Szymek na piwo. Pokusa duza, ale pozostajemy przy naszej trasie. Dowiadujemy się od nich, ze przysiółka Zawinłdażnik już nie ma, zostaly tylko podmurowki domow, które o tej porze roku nie są do odnalezienia. Mija nas białoruski pociag.
Idziemy torami do granicy, gdzie na metalowych wysiegnikach wisi napis: „МИР”. Hmmm..”brama na swiat”?
Dalej odwiedzamy przysiolek Brzezina- nomen omen- polozony w pieknym, brzozowym zagajniku
Nabieramy wody u babci. Przy studni stoi zuraw- ale studnia jest na guzik- naciska się i z wężyka sika woda.
Dla babci to spore ulatwienie ale tez narzeka że żre dużo pradu. We wsi mieszkaja dziś już tylko 2 osoby- ona, pani Franciszka oraz jej szwagier. Zaprasza nas do sadu abysmy nazbierali sobie jabłek, doradza, które odmiany są smaczniejsze. Opowiada o korekcie granic w latach 50 tych, gdy jej rodzina stracila sporo pola w Zaleszanach, o zimowych wyprawach do kosciola w dawne lata, gdy brneli po kolana w sniegu. Pani Franciszka miala kiedys duza rodzine: siostre, brata z dziecmi, męża..ale wszyscy już dawno nie zyją. Ma dwoje dzieci, które mieszkaja w Hajnowce, ale nie zalozyly wlasnych rodzin, więc nie doczekala się wnucząt. Chyba bardzo ubolewa nad tym faktem- ma tyle jabłek i aronii w ogrodzie, a nie ma dla kogo robic przetworow. Dzieci ma dobre- często przyjezdzaja, pomagaja w domu i sadzie. Widac bardzo zadbane obejscie, niemozliwe aby kobiecinka kolo 80tki sama to wszystko ogarnela. Pani Franciszka jest osoba niezwykle radosną, pogodna, pogodzona z zyciem. Z twarzy jej nie schodzi usmiech i serdecznosc dla otoczenia. Rozmawiamy tez o grzybach, przetworach i nawłoci, rzekomo sprowadzonej z Ameryki, która zarasta okoliczne pola. Zegnamy się z mila babcia, obiecujac wysłac list i zdjecia. Ruszamy w trase, a zabudowania milej Brzeziny nikna w oddali za zasłona drzew.
Idziemy przez łany nawłoci, fioletowych kwiatow i „kaszek” o czerwonych łodygach, a w dali majaczą luzno rozsiane zabudowania przysiolkow.
Widac, ze lato powoli chyli się ku koncowi- na rozleglych łąkach zbierają się całe sejmiki bocianów i o czymś tam rozprawiają przed odlotem. Naliczylismy ich kolo 50, a napotkany rolnik zarzeka się , ze wczoraj widział 300.
Łapiemy z Iza stopa do Jałowki. Eco idzie pieszo i spotyka babcie, która jako 13 letnia dziewczynka malowala slupki graniczne. Jej ojciec slabo już widział więc jej zadaniem było malowanie orzełkow. Mieszkali wtedy razem z rodzina w straznicy WOP. Babcia wspomina, ze dziecku to niesamowice zapadaja w pamiec zapachy, smaki, ulotne chwile. Wopisci robili czarna mocna kawe, dziewczynke tez nia czestowali. Ponoc tego smaku i aromatu owej kawy sprzed lat, na dalekiej, kresowej straznicy, nie zapomni do konca zycia.
Z eco spotykamy się pod sklepem, Michał dołaczy do nas dopiero jutro bo poluje na białoruskie pociagi.
Pod sklepem jakos wyjatkowo malo przyjaznie- zwykle lubie takie miejsca- ktos zagada, cos opowie. Tu mlodzi patrza jakos wilkiem, chodza nabuzowani, co chwile wybuchaja między nimi kłotnie a nawet male bójki. Wszyscy strasznie krzycza, klna, co chwile przed sklep zajezdza jakieś rozpedzone auto i hamuje z piskiem opon. Jeden, dość mily facet, poleca nam nocleg kolo ruin kosciola, ale to w centrum wsi. My wolimy ruszac dalej, w pola i lasy, gdzie przy ognisku pod gwiazdami można poczuc „powiew dzikosci”.
Zmierzcha już.. Ruszamy droga na Kondratki. Co chwile mija nas rozpedzone auto wznoszące na szutrowej drodze tumany kurzu. To samo auto jezdzi w tą i z powrotem. Mija nas chyba z 5 razy. Śledzą nas czy co? Jakos czujemy się z tym odrobine nieswojo.
Krajobraz robi się pagorkowaty. Ścielą się piekne mgły nad rozlewiskami, a „Łysy” podnosi się znad młak wielki, pomaranczowy i chyba lekko zawstydzony, bo przyslonil się chmurka. Przed PGRem skrecamy w bok. Droga pnie się w góre. Krajobraz prawie jak w Beskidzie Niskim. Wychodzimy na porosła sosnowym lasem gorke. Rozbijamy namioty. Wreszcie daleko od wsi, łupiącej techniawy w pędzących autach i miejscowej złotej młodzieży. W dali tylko szum gazociagu. A tak tylko gwiazdy, mgły, zapach igliwia... Sielanka...
Gdy zaczynamy już wnosic dobytek do namiotow, slyszymy wycie. Poczatkowo mysle , ze to jakas syrena, ale po chwili już nie mam watpliwosci , ze bylam w błędzie. Do glownego wyjącego , tubalnego głosu dołączaja inne i kolejne, bulgoczące, przepełnione agresją.. Z dali odpowiada pisk i skomlenie wiejskich psów..Wilki!! Jakas wataha musi przechodzic. Są w miare daleko, ale ja i Iza już jakos straciłysmy serce do tego miejsca.. Eco jednak nie chce się stad zbierac, pakowac namiotu. Postanawiamy nocowac w trojke w jednym namiocie. Po chwili wycie się powtarza- dużo blizej i wyrazniej. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, ze w okolicy panuje wscieklizna. Wytapetowane są wszystkie slupy, tablice, ploty. Miejscowi powtarzaja informacje , ze kolo Jałówki spotkano wsciekle lisy, więc, zeby nie chodzic po lesie jak ktos nie musi..
Co robic? Fakt- można by traperskim zwyczajem rozpalic ognisko! Dziki zwierz (o ile nie jest wsciekly) nie powinien podejsc do ognia. Ale trzeba by zebrac chrust.. Sporo chrustu -jak ma na cala noc wystarczyc..Ale chrust jest tam...w lesie...skad właśnie dochodzi wycie.. Kto wie czy w swietle latarki predzej się nie znajdzie swiecacych oczu niż gałęzi i patyków..
Wycie trwa dluzej niż poprzednie i jakos się przybliza. Eco coraz przychylniej podchodzi do wizji przenoszenia namiotow. Gdy jestesmy już spakowani wycie nagle ustaje. Eco rozsiada się i niepospiesznie zaczyna skrecac papieroska. Nagle w najblizszych krzakach slychac wyrazny szelest, jakby się cos skradalo i to z kilku stron naraz. Porzucajac mysl o skręcikach raźno schodzimy w dol, ku drodze.
Podążamy z powrotem do Jałówki. Jakos ten świat zwartej zabudowy, latarni i krzyżujących się szos zdaje się być pożądana, bezpieczną przystanią. A krzykliwe menelki spod sklepu- oazą sympatycznosci. Niesamowita jest wzglednosc tego swiata.
Rozbijamy się niedaleko ruin kosciola, na górce wygladajacej na fragment czyjejs posesji. Jakie to piekne gdy psy ujadają zamiast skomleć, jak ładnie świeci w nasz namiot latarnia. Jest mi troche wstyd przed sama sobą, ze nawialismy jak dzieci, ale mówia, ze ponoc czasem dobrze jest na czas się wycofac...
Mamy jeszcze wieczorem zrobic impreze, wypic winko, ale szybko padamy ze zmeczenia. I tez pozno się jakos zrobilo- jest grubo po polnocy. Dopiero teraz czuje , ze bolą mnie nogi, rece, plecy..Pod namiotem nierówno jak szlag. Pod krzyżem mam wielka mulde, pod szyja drugą. Ale jak tu pięknie nierówno! ;-) Zawijam się szczelnie w spiwór, noc dziś wybitnie chlodna i szybko zapadam w sen.
Śnią mi się lokalne menelki spod sklepu w Jałówce, którzy za dnia grzecznie ciągną wino, a nocami spadają na 4 łapy, obrastaja wilczym futrem i wyruszaja na żer....
Kolejny dzien można spokojnie nazwac „Dniem malowniczych stopów”
Sniadanie zjadamy pod sklepem w Jałówce. Przepyszna jajecznica z 10 jaj, z cebula, papryka, kielbasa.
Mijamy przepiekne ukwiecone ogrodki i drewniane chałupki
Potem sielanka nad stawami w Kondratkach, gdzie wypijamy wino a ja łapie ogromnego kleszcza i pijawke. Zdecydowanie wolę pijawki! Nie wiem czemu, ale czuje do tych stworzen nawet pewna sympatie. Eco i Iza widzac pijawke na mojej nodze natychmiast wyciagaja swoje nogi z wody! :-)
PGR w Kondratkach to już zwykla ruina, jakich setki w kazdej czesci Polski.
To już nie to niesamowite miejsce do którego trafilismy z toperzem, Kuba i Zosia w sierpniu 2004. Wygladalo wtedy jak dryfujacy statek widmo. Puste, otwarte na osciez budynki, hale pelne ogromnych pordzewialych maszyn, tysiace skrzynek pod sufit z butelkami po coli i oranzadzie. Ale prawdziwy szok to były pomieszczenia biurowe. Zakurzone, zarosłe pajeczynami. Pelne szafy i sejfy dokumentow, swiadectw, indeksow, dyplomow, listow. Imienne wezwania do sądów i szpitalne historie powaznych chorób. Sprzed lat pieciu i trzydziestu. Kompletne umeblowanie, firanki, lampy. Brak pradu, ale woda w umywalkach była. Na stole scenka jak z filmu- szklanka a na dnie zaschnieta torebka herbaty. Miejsce jakby wyjete z rzeczywistosci, gdzie zimny pot zraszał czoło na kazdy dźwięk skrzypiacych od wiatru drzwi.
Łapiemy na stopa wywrotke jadącą po piasek do Dublan.
W Dublanach włóczymy się po wsi. Zwiedzamy opuszczona chalupe gdzie 6 lat temu przeczekiwałam z rodzicami burze. Otaczały ja wtedy ogromne stare drzewa. Dziś wyciete i rozwłóczone po okolicy. Naliczyłam 11 grubych pni. Chałupince zawalił się dach. Pokoje rozszabrowane. Tylko piec kaflowy z zapieckiem został prawie bez zmian. I pokrywka, leżąca w tym samym miejscu niezmiennie od 6 lat.. jakby nieświadomą ogromu zmian zachodzacych w calym otoczeniu..
Dublany, lipiec 2005
Dublany, sierpień 2011
Przed jednym z domow trzech facetow biesiaduje nad szklaneczkami. Proponuja, ze podwiozą nas do Mostowlan ale za poł godziny. Teraz zapraszaja do siebie. Eco,nie wiedziec czemu, wyrywa do przodu. Więc na bimberek się nie załapalismy. Stop po chwili nas dogania. Jedziemy za traktorem na furmance wypelnionej świeżą trawa.
W Mostowlanach cerkiew,
wizyta nad graniczną rzeczka Świsłocz
a za wsia spotkanie ze straza graniczna, tym razem z bardzo niesympatycznym, zarozumiałym gowniarzem
W Świsłoczanach odwiedzamy „miejskie kąpielisko” - błotnisty fragment granicznej Świsłoczy, wśród trzcin , z lodowata wodą.
Za wsią łapiemy na stopa białoruski bus, który pedzi po nierównej drodze z prędkoscia jakby właśnie wjechal na autostrade.
Obiad pod sklepem w Bobrownikach. Uwielbiam klimat przejsc granicznych. Takich przejść granicznych. Długi szereg TIRow, który przez godzine ani drgnął. Dwoch tirowcow woła do nas, ze mogą nam podgrzac żarcie, ale odpalilismy już kuchenke, więc dziekujemy. Przy pylistej, dziurawej drodze sklepiki, bary, kantory. Białorusini przy budkach rozmawiaja sciszonymi glosami: jak przechytrzyc polska policje na drodze, czy które fragmenty drog bezwzglednie omijac.
Potem łapiemy stopa do Kruszynian- ogromna cysterne zmierzajaca do Krynek.
Rozbijamy się na nocleg na granicy łąk i lasów, za wsią, w malowniczym brzozowym zagajniku. Ognisko, opowiesci, jarzębinówka. Z wieczora towarzyszy nam ryczący jeleń. Troche wczesnie jak na rykowisko.. Ale ten osobnik się nie przejmuje terminem, daje niezly koncert w pobliskim lesie. Fajny klimacik!
Miejsce noclegu nad ranem wydaje się jeszcze ladniejsze.
Schodzimy do Kruszynian. Aby wczuc się w tatarski klimat zjadamy kołduny, czeburieki, solianke. Potem zwiedzamy meczet.
Oprowadza młody Tatar, który gada jak katarynka. Historia polskich Tatarów płynie z jego ust jak zapętlona płyta. Na cmentarzu przykuwaja uwage zadbane groby, ale jeszcze bez lokatorów.
Łapiemy stopa do Krynek. Miły chłopak poleca nam lokalny bar „Pod Modrzewiem”. Opowiada o dwoch rastamankach z wioski Łapicze, które poł roku spedzaja na Podlasiu, pół w Indiach, a zyją ze sprzedazy wlasnorecznych wyrobow skorzanych na allegro. Podjezdzamy autem pod sam cmentarz żydowski- ponoc samodzielnie trudno by nam było go znalezc.
Cmentarz lezy przy uliczce o wdziecznej nazwie- „Zaułek Zagumienny”, gdzie jest dużo drewnianych spichlerzykow.
Koło godziny spedzamy w poleconej knajpce.
W Krynkach mijamy tez stara, nieczynna synagoge, zwaną „Kaukaski Dom Modlitwy”. Obecnie jest tu dom kultury, a teraz na calej ulicy słychac glośna, łupiaca muzyke. Wewnatrz obiektu odbywa się właśnie dyskoteka.
Potem stop do Białegostoku. Dzien był od rana parny, duszny, zbierało się na burze. Na wysokosci Supraśla rozpętuje się istne piekło. Czarno jak w nocy, sciana deszczu, wycieraczki nie daja rady zbierac wody. Auto jedzie jak amfibia, w tunelu rozprysnietej wody. Bardzo wspolczuje rowerzystom, którzy w takich warunkach pedałuja poboczem drogi... No właśnie! Gdzie jest Michał? Nie pamietam , zebysmy go mijali? Czy zdążyl się schronic przed nawalnica?
Michał mądrze skrył się w knajpce w Supraślu, polozonej klimatycznie w dawnym budynku kina „Jutrzenka”. W knajpie można podziwac wystawe zdjęc z Etiopii, a obok dziala kino polowe, które wyswietla malo znane, zagraniczne filmy.
Nasz mily kierowca podwozi nas pod same drzwi białostockiego PTSMu, zebysmy nie zmokli.
Jakie to piekne , ze są jeszcze tacy ludzie na swiecie!
PTSM zatłoczony. Wrazenie robi srednio mile. Troche rażą restrykcyjne przepisy dotyczace niekoedukacyjnosci pokoi czy alkoholu, poparte wszedzie rozwieszonymi informacjami o monitoringu. Ale obiekt tez ma zalety- jest sucho, blisko do dworca PKP.
Wieczorem bezskutecznie poszukujemy otwartej knajpy. W koncu robimy zapasy w „swiecie alkoholi” i degustujemy na ławeczce, przy placu zabaw.
Potem jeszcze mila rozmowa w kuchni z rodzinka z Poznania, którzy razem z synem podrózuja po swiecie. Rok temu była Skandynawia stopem, za miesiac ruszaja do Turcji. Acz ogolnie to w schronisku panuje malo imprezowa atmosfera.
Rano nastaje smutny czas powrotu.. W pociagu TLK na trasie Białystok -Warszawa rozsiadamy się w przedziale rowerowym. Poznajemy tam Olka z Sanoka, który właśnie wraca z samotnej rowerowej wyprawy po Podlasiu. Podroz mija nam szybko na milych rozmowach, w ostatniej chwili wymieniamy się numerami telefonow. Mam nadzieje, ze będzie nam jeszcze dane się spotkac.
W Warszawie wysiadamy a nasz pociag napycha się do granic mozliwosci. Ludzie, nie mogac normalnie wejsc, podaja sobie przez okna bagaze, dzieci, psy. Gdzies sterczy z okna noga, gdzies puszysty ogon. Kwicza małe dzieci włozone do przedzialu pelnego obcych ludzi. Slychac podniesione glosy, przeklenstwa, łoskot wypadajacej na beton walizki.
Tymczasem parę metrow dalej zakonnica spokojnie gawędzi z jakas grupą o przebiegu szlaku do
Santiago de Compostela i szlaków św. Jakuba. Z jej twarzy emanuje wielki spokoj i radosc, zwłaszcza jak mowi o małej wiosce zwiazanej z biografia swietego.
My tymczasem opuszczamy ten nabity pociag i suniemy dalej na poludniowy zachod składami regio i IR- polaczeniem, które znalazl nam Michał. Pociagi puste, przestronne, tansze i omijajace miejsce wypadku pod Piotrkowem. Jadą „bydlece” wagony, gdzie jest do woli miejsca dla czlowieka, karimaty, plecaka, roweru, piwa czy sniadania rozlozonego na serwetce. Ba! Tylko chyba ogniska brakuje!
Pociag sunie przez lasy, pola, wioski.. Wiatr świszcze donosnie w oknach.. Ale swist pociagu powrotnego już nigdy nie jest tak piekny, jak tego, który niesie dopiero na wyprawe....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz