środa, 23 października 2024

Bułgaria cz.6 (2024) - Pomorie

Dziś trzecie spotkanie z błotnymi jeziorami - wybieramy się nad takowe od strony miejscowości Pomorie. Na początek zaglądamy do czegoś na kształt muzeum "solnictwa". Jest tu wszystko co widzieliśmy wczoraj i przedwczoraj, ale w formie cepelii i makiety.


Plus taki, że wagoniki można pomacać. Tzn. i tak nie wolno, ale się da jakby ktoś chciał ;)




Można się tu również przyjrzeć maszynie o drewnianych kołach mielących.


A! I ważkę mają. Nie wiem co ma wspólnego z tematem, no ale jest ważka. Taka duża.


Okolica jest lubiana przez ptactwo. Chyba im tu dobrze wygrzewać kupry na tych słupkach.



Potem idziemy obczaić tutejsze przymorskie jeziorko. Przechodzimy koło winiarni.


Mijamy różne pojazdy, w rozmaitych fazach wrośnięcia w grunt i zioła.





Bajoro okazuje się jednak mało podobne do dwóch poprzednich. Nie ma różowej wody. I nie ma miejsc, gdzie człowiek przy zdrowych zmysłach chciałby włożyć do wody choć czubek palca.





Jest tu bardzo płytko. W wielu miejscach ptactwu sięga po kostki.


Oględnie mówiąc woda jest syfiata, porosła grubym kożuchem glona.





I zapach też ma nieszczególny. Nie ma również kładeczek, po których można by chodzić. Nie wiem czy nigdy nie było czy uległy zatopieniu.

Na zbliżeniu wygląda to nawet dosyć ciekawie - jak takie wyspy pocięte kanałami. I to jeszcze wszystko się rusza, bulgocze - jakby oddychało!


Acz to chyba nie jest dobre jak jezioro się na ciebie patrzy?


Pośrodku szerokiej grobli stoi sobie jedna ruinka.


Jakaś stacja pomp czy coś w ten deseń. Umieszczone przed nią wyblakłe i zarośnięte tablice sugerują, że ileś lat temu za unijne pieniądze chciano tu czymś zainteresować turystów.



Dochodzimy do cypelka i zarządzamy odwrót, bo nic nie wskazuje, aby tutaj można było znaleźć coś ciekawego. Zupełnie inne miejsce niż bajora w Burgas czy Aheloj, mimo że na mapach czy opisach wyglądały podobnie.


Idziemy w stronę widocznej zabudowy. Czerwienią sie dachy, więc jakoś tamtędy musi się dać dojść do szosy. Szukamy alternatywnej trasy, coby uniknąć przechodzenia koło takiego jednego baraczka, gdzie ujadała sfora psów (a ogrodzenia to tam nie było)


W miarę jak zbliżamy się do domostw - cuchnąca woń narasta. I chyba właśnie stamtąd ona wypływa z wodospadami śmieci, a w dalszej części bajora po prostu ulega rozcieńczeniu. Zdjęcia robione na dużym zoomie, więc dokładnie obejrzałam je sobie dopiero w domu...





Przy ścieżce oraz na niej widać ślady wypalania śmieci w dużych ilościach. Ta czarna plama na pierwszym planie to nie cień.


Głównie są to opalane kable, z których w ten sposób wyrywane są metalowe bebechy. Ale to jeszcze można by przeżyć. Najgorsze są zwłoki, z których zostają zwęglone kości. Chyba drób - biorąc pod uwagę obecność piór. Ale jakieś zęby też leżały. Chwila wahania... może już lepiej było iść koło psów?? NIE! Zdecydowanie i kolektywnie stwierdzamy, że lepsze martwe kury z zębami niż żywa wataha wściekłych kundli.

Dalej upiorny smród na szczęście ustaje. Mijamy jakieś zęby smoka albo inne gwiazdobloki. Wchodzimy w rzędy bud, gdzie trzymane są konie, świnie, wozy i wszelakie inksze różności.


Na płotach wiszą koce, dywany i obrzygane materace, a pod nogami zaczynają biegać stada małych dzieci, puszczonych totalnie luzem jak zazwyczaj w Bułgarii nie jest praktykowane. Ja pierdziuuu! Wleźliśmy od tyłu w sam środek jakiegoś cygańskiego taboru! Śmiejemy się, że przynajmniej kabak jest ubrany stosownie do okoliczności ;) Jak nic wtapia się w modę damską "na dzielnicy" :)


Zdjęć nie mam za dużo. Wszędzie było pełno ludzi, a zwłaszcza stojące grupki znudzonych facetów, gapiących się na nas jak przysłowiowy wół na malowane wrota. Zdawali się być zawieszeni jak w jakimś letargu, a nasze pojawienie się powodowało zakręcenie się kuleczek w głowie, ale niewiele więcej. Przemykaliśmy więc szybkim krokiem, nie dając im nadmiernie dużo czasu na myślenie i analizę tej nietypowej sytuacji.

Zatem jest tylko koń, wóz i kareta.



Karet przy dalszych, bardziej wypaśnych domach było więcej. Jedna była nawet z baronem w w środku, który na każdym palcu miał chyba dwa złote pierścienie. Siedzenia pojazdu były obite różową skórą, a na boki zwieszały się frędzle. Ech... mieć aparat w guziku... To by było życie!! To by były relacje!!!

Tętent kóz po asfalcie niesie się po okolicy.


Tutejsze automaty do kawy wyglądają trochę jak bankomat.


A to już całkiem nie wiem co to jest? Albo raczej co to było?


Ale ogólnie nasz zamysł był prawidłowy. Doszliśmy do szosy. O dziwo szaruś stał tam, gdzie go zostawiliśmy dwie godziny temu ;) Widać w tym sezonie są tu w modzie różowe karety, a nie szare limuzyny. Chociaż jakby miał frędzle - to kto wie?? ;)

Potem idziemy kawałek wzdłuż plaż w Pomoriu. W stronę północną, tam gdzie jest mierzeja między jeziorem a morzem, zabudowa się staje się niższa, a nabrzeża mają w sobie sporą rosochatość. Jakby tam iść to w końcu dotrzemy do naszego Aheloj. Tam już łaziliśmy.



Czasem wychodzi w morze jakieś niewielkie betonowe molo.



Na jednym jest nawet budka. Ciekawe jakie było jej niegdysiejsze zastosowanie?


Ruszamy bardziej na południe. Tak sobie pomyśleliśmy, że jak tu jest kurort - to może będą jakieś pamiątki np. koszulki? Albo pocztówki? Ostatnimi czasy wkręciliśmy się ze znajomymi w wysyłanie sobie pocztówek z podróży! Jak za dawnych, dobrych lat! :) Kabak chce też kupić magnesik dla koleżanki z klasy. Za jednym zamachem zaliczymy wszystkie aspekty "kurortowego życia" i potem będzie można się zająć czymś ciekawszym. A może będzie jakaś knajpa, żeby coś zjeść? Np. rybkę? O my naiwni. I nasza widać wypaczona i nierealna wizja kurortu....

Jest tylko zwarta ściana wywalonych pod niebo hoteli.


Sklepy czy knajpy są, a jakże. I na parterach hoteli, i nawet na samej plaży. Ale sprzedają w nich prawie wyłącznie słodycze i alkohol. Nic dziwnego, że potem 3/4 ludzi na plażach wygląda jak wieloryby wyrzucone przez sztorm. W jakimś markeciku udaje się kupić 3 ostatnie jogurty i 2 banany. Wyglądają nieco jakby zostały jeszcze z poprzedniego sezonu. Nie jest to rybka, no ale powiedzmy że jakiś "obiad" mamy. Z artykułów trwałego użytku można nabyć dmuchane materace i kaczuszki, a na coś zbliżonego do pamiątek nie udało się trafić. Tzn. udało, ale niestandardowo i w sposób wcześniej nieprzewidziany - magnesik z napisem "Bułgaria" znaleźliśmy w piasku. Idąc plażą coś zachrzęściło dziwnie o but więc spojrzałam. Pocztówki niestety nie wisiały na drzewach, a ryba nie pojawiła się w czapce ;) Cóż, nie można mieć wszystkiego...

Idziemy sobie obejść cypelek i mamy nieodparte wrażenie taśmy zwijającej się spod nóg. Rzędy parasoli i leżaków. Łupiąca muzyka z jakiejś pustej plażowej knajpy, gdzie nie ma co zjeść. Nikt się nie bawi, nie tańczy, nie siedzi przy stoliku, ale muzyka łupie tak, że głowa boli jeszcze 200 metrów dalej (aż się wejdzie w zakres łupania sąsiedniego przybytku). Hmmm... chyba z dwojga złego wolałam już dzielnicę cygańską z frędzlastym baronem i nadpaloną kurą z zębami... Przynajmniej większa bioróżnorodność. Bo tu tylko nieruchome zombiaki, wylewające się z leżaków.

Stąd też nie mam za wiele zdjęć. Tam się bałam i zatykałam nos. Tu przeważa znużenie i zaduma nad bezsensem istnienia. Idziemy, idziemy i mam wrażenie, że w rytm tego łupania też powoli zmieniamy się w te zombiaki. Że jeszcze kilometr, że jeszcze pół godziny... i też siądziemy na leżaku, zaczniemy żreć paczkami pączki i gofry, a różowa polewa będzie nam spływać po brodzie. Potem popijemy to świetliście niebieską lemoniadą - i zatopimy się w wiecznym letargu.

W końcu docieramy w miejsce, gdzie następuje wreszcie jakaś zmiana w krajobrazie. To chyba coś na kształt miejscowej starówki. Podobne drewniane domy kiedyś oglądaliśmy w Nesebyrze. Widać to miejscowy styl nadmorsko-bułgarski ;) Myślałam, że w wiekszości w Bułgarii budowali z kamienia, a tu wychodzi, że przynajmniej w nadmorskich osadach w modzie było drewno. Śliczne domki i w większości zamieszkane. W niektórych nawet można wynająć pokoje.







Wiele domów malowniczo obrastają pnącza. Widać też dbałość o żywopłoty, z ogródków wylewają się kwiaty. Jaka to wspaniała odmiana po tej trasie przez piekło hotelowych molochów.





Jest też przyjemny, kamienny kościółek, ale niestety zamknięty. Szkoda, bo ponoć w środku jest dużo ładnych, starych ikon.



Spod niego widać łódki i coś na kształt malutkiej latarni morskiej obsiadniętej przez kormorany.




W tym rejonie pojawia się też sporo kotów. Widać, że miejscowi je dokarmiają, bo wszędzie stoją miseczki i poidełka.





Wracamy szosą wzdłuż hoteli. Będzie równie obrzydliwie, ale może szybciej bo w piasku sie nogi jednak fest zapadają. I może ciszej?? Bo te "beach bary" nie będą tak napierdalać??? Skądinąd ciekawa wizja wakacji: siedzisz sobie w takim molochu, z widokiem na balkon sąsiada, na plaży wąchasz czyjeś stopy, wciągasz jakieś śmieciożarcie - i wracasz po tygodniu czy dwóch o 5 kg tłustszy i lżejszy o zyliony w portfelu. I w pamięć nawet szum fal nie zapadł - bo muzyczka sprawnie wszystko zagłuszyła.

Cóż... Tak 90% Pomoria zdecydowanie nie jest miejscowością, która zapadła by nam w pamięć jakoś przesadnie pozytywnie.

Ale i tak bywa. Chcąc znaleźc piękne miejsca - trzeba czasem wdepnąć w g...


cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz