czwartek, 7 marca 2024

Cz.1 - Droga w Karpaty przez zamki i ruiny (2009)

Pomysł na ten wyjazd powstał na forum bieszczadzkim. Tam poznałam Katję, która akurat w tym czasie była dziewczyną Kuby i prowadziła chatkę na Kosaryszczu pod Czarnohorą. Samego Kubę poznałam przelotem kilka lat wcześniej w Dzembronii i jakoś, oględnie mówiąc, nie przypadliśmy sobie do gustu. Z Katją sprawa miała się zgoła inaczej - polubiłyśmy się od razu! I teraz nagle pojawiła się możliwość pojechania do cudnej chatki w Karpatach, spotkania z sympatyczną znajomą z forum (i wreszcie poznania jej na żywo) i to jeszcze bez konieczności użerania się z Kubą (no bo on akurat w tym terminie miał być nieobecny - wyjeżdżał do pracy do Polski czy gdzieś na zachód). Oprócz tego plan zakładał wybrać się na Czarnohorę i przejść jej kawałek, a przynajmniej wdrapać się na Popa Iwana, bo w tamte czasy obserwatorium na jego szczycie stało jeszcze malowniczo opuszczone, więc wpadało z zakres bubowych zainteresowań. Żeby atrakcji nie było zbyt mało - tydzień później miał się odbywać przedzlot z forum bieszczadzkiego na łąkach pod Pikujem i spore ekipy już od miesiąca się na owe spotkanie umawiały. Nas też miało pojechać chyba z 10 osób, mieliśmy się załadować w 3 auta i tak zmierzać w stronę Czarnohory.

Rzeczywistość jednak w wielu kwestiach mocno zweryfikowała plany. Zaczęło się od tego, że im bliżej daty wyjazdu, tym bardziej ekipa zaczęła się wysypywać. Zainteresowani i zdeklarowani ludzie pod byle pretekstem (często totalnie niedorzecznym i absurdalnym) masowo zaczęli się wycofywac z wyjazdu. Ostatecznie w piękny majowy poranek na miejscu obranym na start wyjazdu pojawiamy się w czwórkę - ja, toperz, Silent i skodusia.

Zdjęcia były robione aparatem Canon PowerShot A700 i był to wyjazd, na którym udało mi się ustawić idealny balans bieli. Zdjęcia wreszcie mają takie kolory jak zawsze chciałam uzyskać - takie ciepłe i jakby przypylone. Już nigdy później nie udało mi się tego efektu uzyskać, ani obróbką, ani ustawieniami aparatu. Wciąż się staram, ale tak dobrze już nigdy się nie udało.

Pierwsze ujęcie z wyjazdu mam z baru w Słomnikach. Dobrze, że przetrwały podpisy z dawnej picasy. Nie wiem dlaczego, ale na chwilę obecną zupełnie nie pamiętam tego miejsca - czy jedliśmy tam po prostu obiad? Czy spotkaliśmy się z kimś? Czy ową szablę zdjęłam ze ściennej dekoracji do zdjęcia? Czy może obok biesiadowała ekipa rekonstrukcyjna? Czarna dziura... A raczej gorzej - kilka czy kilkanaście przypominających się i tłoczących się wspomnień i sytuacji, które mogły mieć miejsce akurat tam, a mogły też zupełnie gdzie indziej w innym terminie.


Ciagłość wspomnień zaczyna się na polu namiotowym w Stasianym, podówczas naszym ulubionym miejscu tranzytowym podczas wyjazdów na wschód. Rozkładamy namiot, a Silent korzysta z uroków kanapy w skodusi.



A! Jeszcze odnośnie Słomnik - tych Słomnik, których w ogóle nie pamiętam! Opis z picasy: "W Słomnikach jeden gosciu prosił nas by mu dać 3 zł na herbate w barze, w zamian dał nam 10 jaj. To właśnie jajecznica z nich." Jak to warto robić notatki z wyjazdów! Nawet takie szczątkowe mogą być po latach świetnym uzupełnieniem relacji.



Granicę przechodzimy z rana, więc idzie nam sprawnie. Jedziemy znaną nam trasą w stronę Karpat. Na początek rzut oka na okolice Skeliwki.



Towarzyszą nam pyliste drogi, cerkwie, stada krów i komunistyczne pomniki - czyli wszystko to, co na wschodzie kochamy najbardziej!



Niektóre pomniki są bardziej współczesne i utrzymane w nieco innych klimatach. Na wjeździe do Rohatyna mamy okazję przyjrzeć się pozostałościom jakiegoś wypadku drogowego. Trzeba przyznać, że robi to większe wrażenie niz nasze "czarne punkty", brrrrr....


W owym Rohatynie się też gubimy. Wpadamy w plątaninę różnistych uliczek, w labirynty osiedli i raz po raz wypluwa nas w miejscach, gdzie już byliśmy albo takich, gdzie w ogóle nie planowaliśmy się znaleźć. Oczywiście zasięgamy opinii u miejscowych, ale każdy wskazuje inny kierunek lub co gorsza bezładnie rozkłada ręce. A dzień ma się już ku końcowi...




Mieliśmy nocować w Bereżanach, w hotelu "Złotyj Kłos" czy jakoś tak się on nazywał. Znalazłam go na mapach i na jakimś forum ktoś wspominał, że obiekt pamięta jeszcze chyba Stalina i od tamtych czasów niewiele się zmienił w klimacie i wystroju. Brzmi to więc jak przygoda bubowa, więc tam kierujemy swe kroki. Hotel stoi gdzie miał stać, były to jeszcze te dobre czasy, gdy mało się zmieniało i informacje nawet z lekka przeterminowane nie dezaktualizowały się tak szybko. Problem jednak atakuje nas z niespodziewanej strony - nie ma miejsc! Ktoś właśnie robi wesele, nazjeżdzało się gości od Portugalii po Kamczatkę i wynająli cały obiekt. Co gorsza - ponoć inne lokale noclegowe w najbliższej okolicy też są zawalone po brzegi. Tak to jest jak jakiś "kryminalny krug" wydaje córkę za mąż! Babka z recepcji jednak bardzo zmartwiła się losem zagubionych w ciemnościach turystów i postanowiła iść z nami na układ - zapłacimy jak za najtańszy pokój w hotelu, a będziemy spać u niej w domu kilka uliczek dalej. My nie zostaniemy na lodzie a i ona zarobi. Ideał!!! Jak się chce to się wszystko da! Jest to ten sam rok kiedy wywalili nas zimową nocą ze schroniska Szwajcarka "bo nie ma miejsc" - więc sobie wspominamy tamtego skurwiela. Tu mamy możliwość zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze, że da się inaczej - i to za obopólnymi korzyściami.

Jak wyszło w praniu - jednak nie spaliśmy w mieszkaniu samej recepcjonistki, bo tam wyniknęły jakieś problemy z jej facetem. Zaliczyliśmy nocną rundę po mieście w poszukiwaniu odpowiednich kuzynek i ostatecznie trafiliśmy do bardzo pobożnej pani Natalii. Babeczka miała trochę problem wewnętrzny, że nie ma możliwości rozdziału nas na pokoje męskie i damskie, ale dysponując jednym wolnym pokojem nie miała innego wyjścia.

Tak się prezentuje z rana nasza kwatera.


A tak było na pokojach.


W Bereżanach kręcimy się trochę czasu. Najpierw odwiedzamy zamek. Niestety jest w remoncie i robotnicy nie pozwalają nam wejść do tej cześci budynku gdzie pracują.


Udaje się jedynie zapuścić żurawia do jednej z piwnic, gdzie co jak co, ale elektryczne światło jest dla nas sporym zaskoczeniem.


Namierzamy tu także kasę pancerną.


Natomiast na dziedzińcu mamy okazję nacieszyć się dość rzadko spotykanym pojazdem. Z tym napisem z gwiazdą spotkałam się jeszcze potem tylko raz - w muzeum starej techniki w Estonii.


W centrum mamy okazję napotkać ciekawy szlaban ;) Busio by chyba nie przelazł!


Na obrzeżach miasta wpadamy na skład taboru wojskowego. Pojazdy raczej już nieużywane, ale też nieopuszczone - ktoś tego pilnował i musieliśmy wbijać od tyłu.




Jeszcze tylko rzut oka na stację benzynową i ruszamy w dalszą drogę. Tak tak... mieliśmy wyjechać wcześnie rano, a tu już zaraz południe! Ale jak tu gnać przed siebie, gdy los takie skarby pod nogi rzuca!




Rozległe pola gdzieś w rejonie wioski Potutory.



Wjeżdżamy do Podhajców.


Głównie interesuje nas tu opuszczony kościół. Dworcowe "kafe" (to po lewej) namierzyliśmy przypadkiem i też było całkiem w porządku :)



W Buczaczu odwiedzamy ruiny zamku. Zdecydowanie nie można powiedzieć, że jest on opuszczony - dziedziniec służy za pastwisko wszelakiej domowej chudobie. Życie więc kwitnie, czasem tylko walają się na trawie jakieś zwłoki, wygrzewające się do wiosennego słonka.




Widoczki z zamkowych murów na pagórkowatą okolicę.



Jakieś boczne uliczki, które kojarzą nam się z Dolnym Śląskiem.



Miejscowość Ripinci. Jeden z bardziej klimatycznych poradzieckich pomników jakie spotkaliśmy. Zresztą świetna ilustracja Ukrainy z tamtych lat. Terenu spokojnego, sielskiego i mającego wszystko gdzieś. Zawieszonego w niebycie pomiędzy przeszłością, która nie do końca minęła i teraźniejszością, która nie całkiem nadeszła. Klimatu, który ja uwielbiałam, ale jak życie pokazało - bardzo wielu osobom przeszkadzał.

A więc maj 2009 i żyjący w symbiozie sołdat, bocian, kura i porastająca stare płyty trawa :)


Kolejny przystanek na trasie to Jazłowiec - tu spędzimy sporo czasu pływając w ruinach i bzie! :) Krzyże i pomniki z polskimi napisami pożerają ogromniaste, pachnące krzewy. Ciszę przerywa tylko brzęczenie owadów.



Z jednej z kęp wyłania się kaplica o strzelistych wieżyczkach i dachach przetykanych drzewostanem. Inne elementy konstrukcyjne są wręcz idealne, aby się wyłożyć i wygrzewać w słońcu.




Największe wrażenie robią jednak wnętrza. Wchodząc tu czujemy jakieś takie totalne odcięcie od świata zewnętrznego. Jakby tam, za połamanym progiem zostało wszystko co znamy, a tu wkraczamy w inny wymiar. Nie dochodzą tu niepożądane dźwięki zza murów. Nie dociera tu ludzka działalność ze wszystkim co się z nią wiąże - zgiełkiem, niepokojem, pośpiechem. Wokół panuje dziwny rodzaj ciszy - bo takiej głośnej. Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale nie potrafię tego inaczej wyrazić. Jedynym i dominującym wszystko inne dźwiękiem jest śpiew ptaków, które masowo gniazdują w ścianach i pod pułapem budowli. I jak to ptactwo ma w zwyczaju - w maju zwykle jest zadowolone z życia. Tutaj jednoczesnie nic i nikt nie mąci ich radości oraz melodii płynącej z setek gardzieli. Miejsce łączące owe ptasie trele i aromat wybujałych bzów... Stoimy więc z rozdziawionymi gębami, łbami podniesionymi do góry - i jeśli gdzieś można być bliżej boga, to właśnie tutaj!




Jakoś mamy w tej miejscowości wyjątkowego farta na opuszczone obiekty sakralne. Po spotkaniu z kaplicą napatoczyliśmy się na sporych rozmiarów kościół. Budynek ciekawy, malowniczy, z dużą dozą tajemniczości, jaka zazwyczaj towarzyszy opuszczonym miejscom. Ale już bez tej magii, którą miała ptasia kaplica z bzowego cmentarza. Tu po prostu jest normalnie...



Aha! Do kościoła wchodziło się tak:


Z zamkiem było jeszcze ciekawiej. Z tego co pamiętam zmieściłam się tylko ja. Albo pozostałym zabrakło motywacji? ;)


Z zamku zbyt dużo nie pozostało, ale zawsze miło się powłóczyć po zielonych, kwiecistych pagórkach, gdzieniegdzie przetykanych starymi kamulcami.




Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się nam podsuwać jedną i tą samą sugestię! Jak temu się oprzeć?? No jak?? Po prostu się nie da! ;)


Dniestr przekraczamy w miejscowości Łuka.


Wybraliśmy do tego celu bardzo klimatyczny most! :)


Gdzieś po drodze mijamy staw z okrągłą wyspą. Wygląda jak dawny park, teraz już nieco zapomniany.


Na nocleg zatrzymujemy się w Kołomyi, w przydworcowym hoteliku.


Pokój jest tu dość nietypowo umeblowany - jest np. stara toaletka.


Kuchni nie ma na stanie, więc musimy wykorzystać taką mobilną.


W Kołomyi odwiedzamy też drewnianą cerkiew.



I kierujemy się w stronę Kut. Tu zapodajemy piknik przy moście na Czeremoszu. Niezłe tu muszą bywać powodzie, bo koryto kamieni jest chyba 10 razy szersze od samej rzeki.





Gdzieś w tych okolicach zawijamy też na stację benzynową. Trzeba napoić skodusię pod korek, zanim się gdzieś wpakujemy w poboczne, karpackie dróżki. Stacja niestety już nie jest taka klimatyczna jak ta znaleziona w Bereżanach, no ale cóż zrobić. Grunt, że jest użyteczna, bo chce nam sprzedać paliwo!



Połowa maja to nie tylko wspomniane wcześniej bzy, bujnie porastające jazłowieckie cmentarze. To też setki kwitnących sadów, które w karpackich wioskach rosną przy każdym obejściu.





Nie mogę sobie też odmówić radości pobujania się na kładeczkach!


Jeszcze rzut oka na cerkiew w Werchowynie...


... i zaraz można zjeżdżać na szutrowe drogi prowadzące wgłąb górskich dolin.

cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz